LUDZIE ZEJDŻCIE Z DROGI, BO LISTONOSZ JEDZIE.
Któż nie zna swojego listonosza (i odwrotnie), albo pań z okienka na poczcie? Chyba tylko pustelnik żyjący w eremie. Niedawno zmarła emerytowana pracownica poczty w Kamienicy Polskiej pani Janina Wardyńska. Ileż to znaczków, listów, paczek, pieniędzy i innych przesyłek, ile połączeń telefonicznych musiało przejść przez jej ręce? Kiedyś „Poczta, Telegraf, Telefon" stanowiły całość. Pamiętamy żółte samochody dostawcze z napisem „Łączność" na czerwonym tle.
Oddzielenie telefonów od poczty, to był dla instytucji cios. Cienko po tym przędła przez jakiś czas, zlikwidowano wiele placówek. Wkrótce okazało się, że telekomunikacja to żyła złota, zwłaszcza przy rozwoju telefonii komórkowej. Telegramy dyktowane przeobraziły się w telexy, telefaxy, w sms-y i e-maile. Nasza poczta mieściła się w budynku Antoniego Fazana — naprzeciwko Banku Spółdzielczego, z wejściem z boku, przez ganeczek. Dla pracujących tylko na pierwszą zmianę, miała tę niedogodność, że czynna była do godziny 15 i aby zdążyć, trzeba było się bardzo spieszyć. Poczta to był kontakt z resztą świata. Telefony mieli nieliczni, za to listownie mógł się porozumiewać każdy, kto tylko umiał pisać i czytać. Najbliżej obywatela był listonosz, przepraszam — doręczyciel. Nie obrażajcie się wszyscy listonosze, listonoszki (listonorki — jak się mówiło w Kamienicy), że Was tak nazywamy. Cieszycie się wielkim szacunkiem i poważaniem. Nie dotyczy to Waszej ,,wierchuszki" za ustawiczne windowanie cen usług — ostatnio nikomu nie chce się nawet tego uzasadniać. Przypomnę: w latach mojej młodości list zwykły kosztował 60 gr, kartka pocztowa — 40 gr. Dla porównania: bułka 50 gr. Robotnik z praktyką wyciągał do 3 tys. zł, stażysta po technikum miał 1200 zł. Jak jest dzisiaj? Szkoda miejsca na porównywanie. Dawniej listonosz był osobą nietykalną, napady owszem, zdarzały się, ale chyba tak często jak szóstka w totka. Dla niego było pozdrowienie, dobre słowo i poczęstunek. Zawód — dopóki nie został sfeminizowany — był typowo męski. Listonosz przynosił dobre i złe wieści, zaproszenie na wesele i wezwanie do sądu, telegram o narodzinach lub śmierci. (Tu dowcip o przekłamaniu na łączach; "dziadek ciężko chory stop przyjedź w czwartek stop". Do adresata dotarło: „pogrzeb w czwartek"). Przynosił też to co najważniejsze — rentę. Potocznie pod tę nazwę podciągano też emeryturę. Dla listonosza nie było złej pogody, ciągle w ruchu, przez co mniej zapadali na choroby cywilizacyjne, no chyba że prowadzili hulaszczy tryb życia — co wyklucza wykonywanie tego zawodu. Krążyły dowcipy, że wiele dzieci we wsi jest podobnych do listonosza, trochę mniej dzieci do inkasenta „za światło", a najmniej do kominiarza. A czy panie listonoszki nie były narażone na karesy? Bo to i wdzięk, i elegancja, bluzeczka, czapeczka — to i budzi się w „chłopstwie" kogucia natura i przy zaćmionym rozumie hamulce i ABS-y czasem nie zadziałają. Plotka niesie, że był jeden taki w Osinach, co jak dostawał „rentę" to oferował milion złotych (czasy przed Balcerowiczem) tylko za pogłaskanie. Nie lubią listonosza tylko psy. Dlaczego podwórkowy „ciapek" na jego widok zamienia się w bestię? „Psiarze" tłumaczą to tym, że to kompozycja obcych zapachów na listonoszu wywołuje agresję. Mogę zaświadczyć pewne zdarzenie na ulicy przed bramą adresata w czasie przekazywania przesyłek. Taka krwiożercza bestia wymknęła się przez niedomkniętą furtkę i wczepiła się w skórzaną torbę listonoszki — pani Cabanowej.
Więc nie osoba, a jej ekwipunek był przedmiotem nienawiści. Dalej była scena mocowania jak w komedii filmowej; z jednej strony właścicielka „ciapka" próbująca go odciągnąć, z drugiej pani listonoszka próbująca wyrwać torbę. Gdy wreszcie to się udało, obie panie przez chwilę pooglądały torbę i rozeszły się. Zębów „ciapkowych" — czy nienaruszone na pewno nikt nie oglądał. Podzielę się wspomnieniami z dzieciństwa i młodości z miejscowości Koniemłoty, w dawnym woj. kieleckim, gdzie chodziłem do podstawówki — jeszcze siedmioklasowej. Oprócz siedziby Gromadzkiej Rady Narodowej, posterunku MO, kościoła, (GS-u, OSP i baru, było też okno na świat: placówka pocztowa. Miała siedzibę w wynajmowanej izbie z przepierzeniem. Obsada dwuosobowa, a listonoszem był Stanisław Darowski — wtedy jeszcze młody — nazywany ,Stasiem". Tak był nazywany do końca, czyli emerytury i śmierci. Nas na poczcie najbardziej fascynowała centralka telefoniczna, niewielka szafka z dziurkami i wiszącymi wtyczkami. W szkole pan listonosz miał pozwolenie kierownika szkoły (jeszcze nie było dyrektorów) przekazywania nam listów i gazet adresowanych do rodziców. Może jakiś malkontent się obruszał, że idzie na łatwiznę. Więc w te dni, gdy przesyłki nadeszły, nagle w czasie lekcji otwierały się drzwi i do klasy wchodził pan Stasiu. Przechadzając się po klasie lustrował nas wzrokiem i gdy coś miał, wręczał z uśmiechem. Ojciec prenumerował gazetę „Gromada Rolnik Polski", wychodzącą dwa razy w tygodniu, więc byłem stałym odbiorcą. Może to i było wykorzystywanie nas, ale robiliśmy to z zadowoleniem.
Dzięki temu pan Stasiu nie musiał pedałować rowerem kilku dodatkowych kilometrów. Przeważnie przed świętami przychodził do naszego domu listy z Ameryki, gdzie do USA ze świetlanej II RP wyemigrowało trzech braci dziadka. Kontakt utrzymywał tylko jeden. Często w takim liście był taki nowiutki, zielonkawy papierek z wizerunkiem prezydenta i napisem ,,one" i docierał. Włożeniem do listu papierka z innym napisem, nasz amerykański stryjek nie ryzykował. W tamtych czasach nawet _jeden dolar miał sporą czarnorynkową wartość z tym, że posiadanie go bylo zabronione. Za mojej pamięci jednego razu przyszła paczka z odzieżą i okularami dla babci, dwuogniskowymi a była to wielka nowość. Cóż z tego, kiedy były same duże rozmiary i na nikogo nic pasowaly — stryjek był słusznej postury. Dopiero za kawalerki z jednej marynarki miałem użytek, co prawda przeróbka kosztował tyle co uszycie nowej, ale za to materiał i deseń - prima klasa. Później, po wielu latach widzę taki obrazek; ten sam listonosz brnie z rowerem zaśnieżoną polną, drogą bo dom nasz stal na uboczu, aby dostarczyć zwykły list z gazetą. Jeśli czasem Ojciec zapomniał odnowić prenumeratę gazety - zrobił to bez pytania pan Stasiu - rozliczali się później. Odwiedziny pana Stasia wyglądały mniej więcej tak: w czasie pogawędki ojciec wyciągał butelkę z domowym winem, a jak zabrakło to i z innym, stawiał rondelek na gazie i jak wypili po szklaneczce „grzańca" — nigdy więcej — to Stasiu ruszał dalej w trasę, a ojciec do gospodarskich obrządków. Podczas jakiegoś spotkania rodzinnego ojciec otworzył szafkę i powiedział: możecie wypić wszystko, ale „to ma zostać, bo to dla listonosza". Uszanowaliśmy wolę bez szemrania. Listonosz Stasiu, po likwidacji placówki odszedł na emeryturę, pozostał w kawalerskim stanie, w nałogi nie popadł, opiekował się matką, która długo żyła — trudnił się też masarstwem, z którego wychodziły mu smaczne kiełbasy. Teraz ten sam temat, ale w innym miejscu. Pracując w Mysłowicach — ukłony dla kopalni „Wesoła" — gdzie zapędziło mnie poszukiwanie swego miejsca na ziemi mieszkałem w hotelu robotniczym, Domem Górnika zwanym. Towarzystwo z całej Polski, w wiekszości ,, rozrywkowe" Życie i praca w połowie epoki Gierka to temat , na oddzielny artykuł. Po wielu zabiegdach, udało mi się zdobyć miejsce w pokoju dwuosobowym, Współlokator, Janek, trochę starszy ode mnie, żonały, dwójka dzieci, całkowity abstynent-- nie wypiliśmy razem nawet piwa. Pochodził z gór, nie pamiętam z jakiego rejonu, w rozmowie bez góralskiego akcentu. Gdy już trochę razem pomieszkaliśmy — ja w międzyczasie też zmieniłem stan cywilny — zaczęły się zwierzenia, jak żonaty z żonatym i usłyszałem taką opowieść: „Moja poprzednia praca to była praca listonosza. Nie wiem czy możesz sobie wyobrazić, jak ona wyglądała w naszych stronach. Prawie co dzień trafiałem na jakąś okazję; imieniny, chrzciny, świniobicie, pępkowe, stypa i temu podobne. Do domu wracałem po czymś takim „pod muchą". Nie wolno było odmówić, bo to by była wielka zniewaga. Było tak, że mieliśmy specjalne przeszkolenie z obchodzenia się z bronią krótką i prawo jej noszenia. Poczta reklamowała nas od służby wojskowej. Gdy miałem do rozniesienia gotówkę, zabierałem i „kopyto". Pewnego powrotu stało się, że film mi się urwał. Na drugi dzień w domu, dowiedziałem się, że torbę z jakimiś niedostarczonymi drobiazgami i co najważniejsze, pistolet — przynieśli ludzie, mnie też przywlekli. Wtedy zapaliło mi się czerwone światło, żona też postawiła ultimmatum, i przyszedłem na kopalnię. Gdyby nie odnalazł się ten pistolet, byłbym nie tu, a „pace". Kopalnia jest niebezpieczna, ale robota listonosza też. To koniec Jankowej opowieści. Gdy odchodziłem stamtąd do Kamienicy, żegnaliśmy się serdecznie. Dwa przypadki z optymistycznym zakończeniem. Myślę, że wiele miejscowości ma takiego listonosza — legendę.
Tam był pan Stasiu, a w Kamienicy pan Gieniuś, pani Hanka, pani Wacia (wywiad z nią w Korzeniach nr 74). Mam wrażenie, że teraźniejszość też wykreuje kogoś takiego, ale pamiętajmy: nigdy nie częstujmy listonosza „gorzałą", choćby nie wiem jak rozpierało nas szczęście i radość. Nie wiem, czy istnieje jeszcze plebiscyt na najlepszego listonosza roku. Natomiast najsłynniejszym listonoszem w Polsce jest niewątpliwie Zenon Laskowik. Cóż można jeszcze dodać o telefonii. Cóż można jeszcze dodać o telefonii. Po wojnie linie telefoniczne w niewielkim stopniu były rozbudowywane. Widocznie kontakty międzyludzkie nie były na rękę władzy. Centrale telefoniczne to były obiekty strategiczne o całkowitym zakazie fotografowania i wstępu dla nieupoważnionych. Pamiętamy jednak pajęczynę drutów na słupach telefonicznych, rozwieszonych na szklanych izolatorach — nawet do 30. i tyle mogło być łączonych abonentów. Telefonami na poczcie w Kamienicy zawiadywał niedawno zmarły pan Marian Ujma, jego żona też pracowała na poczcie. W drugiej połowie lat 80. okazało się, że w centrali są wolne numery — dotychczas blokowane przez władze. Skorzystało na tym kilkunastu chętnych abonentów; warunkiem było wykonanie przyłącza na własny koszt. Rozmowy miejscowe były łączone w ruchu automatycznym po wybraniu trzycyfrowego numeru. Później po uzyskaniu automatycznego połączenia z Częstochową dodano kierunkowy 73. Rozmowy międzymiastowe łączyła centrala i czekało się czasem parę godzin. W zakładzie pracy wyglądało to tak, że gdy ktoś miał do załatwienia sprawę na telefon gdzieś w Polsce, to jak najwcześniej rano zamawiał rozmowę — jedną, albo i więcej i była nadzieja, że koło południa ją dostanie. Najczęściej byli to zaopatrzeniowcy. Gdy była słaba słyszalność, to wydzierali się wniebogłosy — to już taki odruch. Pewien Japończyk, słysząc taką rozmowę zapytał: dlaczego on tak krzyczy? Poinformowano go, że rozmawia ze Szczecinem. — To nie może zatelefonować? Konserwatorzy central telefonicznych byli narażeni na pokusy. Do czyszczenia delikatnych styków, wykonanych z metali szlachetnych, należało używać jak najbar-dziej czystego spirytusu. Denaturat pozostawiał nalot, który pogarszał przewodność, a tym samym słyszalność. W latach 90. telefonia stacjonarna przeżywając burzliwy rozwój, zeszła z przewodami napowietrznymi pod ziemię. Energetyka też wymieniła — co prawda nie wszędzie nieizolowane przewody na wielożyłowy kabel zawieszony na słupach i pajęczyny zniknęły. Nie na długo, bo weszły światłowody. W innych rejonach robi się to pod ziemią, prawda, że o wiele drożej. Nie chodzi tu tylko o estetykę, ale i ekologię. Ptactwo, grube druty telefoniczne widziało — było to ulubione miejsce siadania np. jaskółek, czy szpaków. Cienkiej nitki światłowodu nie każdy ptak dostrzeże i spotyka się je nieżywe. Cóż, przyroda zawsze przegrywa z techniką i nowoczesnością — bo co tam ptaki, zawsze można je obejrzeć przez szybki internet nie podnosząc czterech liter z krzesła — najlepiej papugi, bo ładniejsze, nie to, co jakiś wróbel lub szpak. Tylko, że nie radzimy sobie już z komarami, kleszczami, które miały naturalnych wrogów wśród ptaków. Gdzie te czasy, gdy można było się zdrzemnąć w lesie na ściółce, czy na trawie... Dzisiaj łapie się kleszcza na grządce z pietruszką.
Oddzielenie telefonów od poczty, to był dla instytucji cios. Cienko po tym przędła przez jakiś czas, zlikwidowano wiele placówek. Wkrótce okazało się, że telekomunikacja to żyła złota, zwłaszcza przy rozwoju telefonii komórkowej. Telegramy dyktowane przeobraziły się w telexy, telefaxy, w sms-y i e-maile. Nasza poczta mieściła się w budynku Antoniego Fazana — naprzeciwko Banku Spółdzielczego, z wejściem z boku, przez ganeczek. Dla pracujących tylko na pierwszą zmianę, miała tę niedogodność, że czynna była do godziny 15 i aby zdążyć, trzeba było się bardzo spieszyć. Poczta to był kontakt z resztą świata. Telefony mieli nieliczni, za to listownie mógł się porozumiewać każdy, kto tylko umiał pisać i czytać. Najbliżej obywatela był listonosz, przepraszam — doręczyciel. Nie obrażajcie się wszyscy listonosze, listonoszki (listonorki — jak się mówiło w Kamienicy), że Was tak nazywamy. Cieszycie się wielkim szacunkiem i poważaniem. Nie dotyczy to Waszej ,,wierchuszki" za ustawiczne windowanie cen usług — ostatnio nikomu nie chce się nawet tego uzasadniać. Przypomnę: w latach mojej młodości list zwykły kosztował 60 gr, kartka pocztowa — 40 gr. Dla porównania: bułka 50 gr. Robotnik z praktyką wyciągał do 3 tys. zł, stażysta po technikum miał 1200 zł. Jak jest dzisiaj? Szkoda miejsca na porównywanie. Dawniej listonosz był osobą nietykalną, napady owszem, zdarzały się, ale chyba tak często jak szóstka w totka. Dla niego było pozdrowienie, dobre słowo i poczęstunek. Zawód — dopóki nie został sfeminizowany — był typowo męski. Listonosz przynosił dobre i złe wieści, zaproszenie na wesele i wezwanie do sądu, telegram o narodzinach lub śmierci. (Tu dowcip o przekłamaniu na łączach; "dziadek ciężko chory stop przyjedź w czwartek stop". Do adresata dotarło: „pogrzeb w czwartek"). Przynosił też to co najważniejsze — rentę. Potocznie pod tę nazwę podciągano też emeryturę. Dla listonosza nie było złej pogody, ciągle w ruchu, przez co mniej zapadali na choroby cywilizacyjne, no chyba że prowadzili hulaszczy tryb życia — co wyklucza wykonywanie tego zawodu. Krążyły dowcipy, że wiele dzieci we wsi jest podobnych do listonosza, trochę mniej dzieci do inkasenta „za światło", a najmniej do kominiarza. A czy panie listonoszki nie były narażone na karesy? Bo to i wdzięk, i elegancja, bluzeczka, czapeczka — to i budzi się w „chłopstwie" kogucia natura i przy zaćmionym rozumie hamulce i ABS-y czasem nie zadziałają. Plotka niesie, że był jeden taki w Osinach, co jak dostawał „rentę" to oferował milion złotych (czasy przed Balcerowiczem) tylko za pogłaskanie. Nie lubią listonosza tylko psy. Dlaczego podwórkowy „ciapek" na jego widok zamienia się w bestię? „Psiarze" tłumaczą to tym, że to kompozycja obcych zapachów na listonoszu wywołuje agresję. Mogę zaświadczyć pewne zdarzenie na ulicy przed bramą adresata w czasie przekazywania przesyłek. Taka krwiożercza bestia wymknęła się przez niedomkniętą furtkę i wczepiła się w skórzaną torbę listonoszki — pani Cabanowej.
Więc nie osoba, a jej ekwipunek był przedmiotem nienawiści. Dalej była scena mocowania jak w komedii filmowej; z jednej strony właścicielka „ciapka" próbująca go odciągnąć, z drugiej pani listonoszka próbująca wyrwać torbę. Gdy wreszcie to się udało, obie panie przez chwilę pooglądały torbę i rozeszły się. Zębów „ciapkowych" — czy nienaruszone na pewno nikt nie oglądał. Podzielę się wspomnieniami z dzieciństwa i młodości z miejscowości Koniemłoty, w dawnym woj. kieleckim, gdzie chodziłem do podstawówki — jeszcze siedmioklasowej. Oprócz siedziby Gromadzkiej Rady Narodowej, posterunku MO, kościoła, (GS-u, OSP i baru, było też okno na świat: placówka pocztowa. Miała siedzibę w wynajmowanej izbie z przepierzeniem. Obsada dwuosobowa, a listonoszem był Stanisław Darowski — wtedy jeszcze młody — nazywany ,Stasiem". Tak był nazywany do końca, czyli emerytury i śmierci. Nas na poczcie najbardziej fascynowała centralka telefoniczna, niewielka szafka z dziurkami i wiszącymi wtyczkami. W szkole pan listonosz miał pozwolenie kierownika szkoły (jeszcze nie było dyrektorów) przekazywania nam listów i gazet adresowanych do rodziców. Może jakiś malkontent się obruszał, że idzie na łatwiznę. Więc w te dni, gdy przesyłki nadeszły, nagle w czasie lekcji otwierały się drzwi i do klasy wchodził pan Stasiu. Przechadzając się po klasie lustrował nas wzrokiem i gdy coś miał, wręczał z uśmiechem. Ojciec prenumerował gazetę „Gromada Rolnik Polski", wychodzącą dwa razy w tygodniu, więc byłem stałym odbiorcą. Może to i było wykorzystywanie nas, ale robiliśmy to z zadowoleniem.
Dzięki temu pan Stasiu nie musiał pedałować rowerem kilku dodatkowych kilometrów. Przeważnie przed świętami przychodził do naszego domu listy z Ameryki, gdzie do USA ze świetlanej II RP wyemigrowało trzech braci dziadka. Kontakt utrzymywał tylko jeden. Często w takim liście był taki nowiutki, zielonkawy papierek z wizerunkiem prezydenta i napisem ,,one" i docierał. Włożeniem do listu papierka z innym napisem, nasz amerykański stryjek nie ryzykował. W tamtych czasach nawet _jeden dolar miał sporą czarnorynkową wartość z tym, że posiadanie go bylo zabronione. Za mojej pamięci jednego razu przyszła paczka z odzieżą i okularami dla babci, dwuogniskowymi a była to wielka nowość. Cóż z tego, kiedy były same duże rozmiary i na nikogo nic pasowaly — stryjek był słusznej postury. Dopiero za kawalerki z jednej marynarki miałem użytek, co prawda przeróbka kosztował tyle co uszycie nowej, ale za to materiał i deseń - prima klasa. Później, po wielu latach widzę taki obrazek; ten sam listonosz brnie z rowerem zaśnieżoną polną, drogą bo dom nasz stal na uboczu, aby dostarczyć zwykły list z gazetą. Jeśli czasem Ojciec zapomniał odnowić prenumeratę gazety - zrobił to bez pytania pan Stasiu - rozliczali się później. Odwiedziny pana Stasia wyglądały mniej więcej tak: w czasie pogawędki ojciec wyciągał butelkę z domowym winem, a jak zabrakło to i z innym, stawiał rondelek na gazie i jak wypili po szklaneczce „grzańca" — nigdy więcej — to Stasiu ruszał dalej w trasę, a ojciec do gospodarskich obrządków. Podczas jakiegoś spotkania rodzinnego ojciec otworzył szafkę i powiedział: możecie wypić wszystko, ale „to ma zostać, bo to dla listonosza". Uszanowaliśmy wolę bez szemrania. Listonosz Stasiu, po likwidacji placówki odszedł na emeryturę, pozostał w kawalerskim stanie, w nałogi nie popadł, opiekował się matką, która długo żyła — trudnił się też masarstwem, z którego wychodziły mu smaczne kiełbasy. Teraz ten sam temat, ale w innym miejscu. Pracując w Mysłowicach — ukłony dla kopalni „Wesoła" — gdzie zapędziło mnie poszukiwanie swego miejsca na ziemi mieszkałem w hotelu robotniczym, Domem Górnika zwanym. Towarzystwo z całej Polski, w wiekszości ,, rozrywkowe" Życie i praca w połowie epoki Gierka to temat , na oddzielny artykuł. Po wielu zabiegdach, udało mi się zdobyć miejsce w pokoju dwuosobowym, Współlokator, Janek, trochę starszy ode mnie, żonały, dwójka dzieci, całkowity abstynent-- nie wypiliśmy razem nawet piwa. Pochodził z gór, nie pamiętam z jakiego rejonu, w rozmowie bez góralskiego akcentu. Gdy już trochę razem pomieszkaliśmy — ja w międzyczasie też zmieniłem stan cywilny — zaczęły się zwierzenia, jak żonaty z żonatym i usłyszałem taką opowieść: „Moja poprzednia praca to była praca listonosza. Nie wiem czy możesz sobie wyobrazić, jak ona wyglądała w naszych stronach. Prawie co dzień trafiałem na jakąś okazję; imieniny, chrzciny, świniobicie, pępkowe, stypa i temu podobne. Do domu wracałem po czymś takim „pod muchą". Nie wolno było odmówić, bo to by była wielka zniewaga. Było tak, że mieliśmy specjalne przeszkolenie z obchodzenia się z bronią krótką i prawo jej noszenia. Poczta reklamowała nas od służby wojskowej. Gdy miałem do rozniesienia gotówkę, zabierałem i „kopyto". Pewnego powrotu stało się, że film mi się urwał. Na drugi dzień w domu, dowiedziałem się, że torbę z jakimiś niedostarczonymi drobiazgami i co najważniejsze, pistolet — przynieśli ludzie, mnie też przywlekli. Wtedy zapaliło mi się czerwone światło, żona też postawiła ultimmatum, i przyszedłem na kopalnię. Gdyby nie odnalazł się ten pistolet, byłbym nie tu, a „pace". Kopalnia jest niebezpieczna, ale robota listonosza też. To koniec Jankowej opowieści. Gdy odchodziłem stamtąd do Kamienicy, żegnaliśmy się serdecznie. Dwa przypadki z optymistycznym zakończeniem. Myślę, że wiele miejscowości ma takiego listonosza — legendę.
Tam był pan Stasiu, a w Kamienicy pan Gieniuś, pani Hanka, pani Wacia (wywiad z nią w Korzeniach nr 74). Mam wrażenie, że teraźniejszość też wykreuje kogoś takiego, ale pamiętajmy: nigdy nie częstujmy listonosza „gorzałą", choćby nie wiem jak rozpierało nas szczęście i radość. Nie wiem, czy istnieje jeszcze plebiscyt na najlepszego listonosza roku. Natomiast najsłynniejszym listonoszem w Polsce jest niewątpliwie Zenon Laskowik. Cóż można jeszcze dodać o telefonii. Cóż można jeszcze dodać o telefonii. Po wojnie linie telefoniczne w niewielkim stopniu były rozbudowywane. Widocznie kontakty międzyludzkie nie były na rękę władzy. Centrale telefoniczne to były obiekty strategiczne o całkowitym zakazie fotografowania i wstępu dla nieupoważnionych. Pamiętamy jednak pajęczynę drutów na słupach telefonicznych, rozwieszonych na szklanych izolatorach — nawet do 30. i tyle mogło być łączonych abonentów. Telefonami na poczcie w Kamienicy zawiadywał niedawno zmarły pan Marian Ujma, jego żona też pracowała na poczcie. W drugiej połowie lat 80. okazało się, że w centrali są wolne numery — dotychczas blokowane przez władze. Skorzystało na tym kilkunastu chętnych abonentów; warunkiem było wykonanie przyłącza na własny koszt. Rozmowy miejscowe były łączone w ruchu automatycznym po wybraniu trzycyfrowego numeru. Później po uzyskaniu automatycznego połączenia z Częstochową dodano kierunkowy 73. Rozmowy międzymiastowe łączyła centrala i czekało się czasem parę godzin. W zakładzie pracy wyglądało to tak, że gdy ktoś miał do załatwienia sprawę na telefon gdzieś w Polsce, to jak najwcześniej rano zamawiał rozmowę — jedną, albo i więcej i była nadzieja, że koło południa ją dostanie. Najczęściej byli to zaopatrzeniowcy. Gdy była słaba słyszalność, to wydzierali się wniebogłosy — to już taki odruch. Pewien Japończyk, słysząc taką rozmowę zapytał: dlaczego on tak krzyczy? Poinformowano go, że rozmawia ze Szczecinem. — To nie może zatelefonować? Konserwatorzy central telefonicznych byli narażeni na pokusy. Do czyszczenia delikatnych styków, wykonanych z metali szlachetnych, należało używać jak najbar-dziej czystego spirytusu. Denaturat pozostawiał nalot, który pogarszał przewodność, a tym samym słyszalność. W latach 90. telefonia stacjonarna przeżywając burzliwy rozwój, zeszła z przewodami napowietrznymi pod ziemię. Energetyka też wymieniła — co prawda nie wszędzie nieizolowane przewody na wielożyłowy kabel zawieszony na słupach i pajęczyny zniknęły. Nie na długo, bo weszły światłowody. W innych rejonach robi się to pod ziemią, prawda, że o wiele drożej. Nie chodzi tu tylko o estetykę, ale i ekologię. Ptactwo, grube druty telefoniczne widziało — było to ulubione miejsce siadania np. jaskółek, czy szpaków. Cienkiej nitki światłowodu nie każdy ptak dostrzeże i spotyka się je nieżywe. Cóż, przyroda zawsze przegrywa z techniką i nowoczesnością — bo co tam ptaki, zawsze można je obejrzeć przez szybki internet nie podnosząc czterech liter z krzesła — najlepiej papugi, bo ładniejsze, nie to, co jakiś wróbel lub szpak. Tylko, że nie radzimy sobie już z komarami, kleszczami, które miały naturalnych wrogów wśród ptaków. Gdzie te czasy, gdy można było się zdrzemnąć w lesie na ściółce, czy na trawie... Dzisiaj łapie się kleszcza na grządce z pietruszką.
Autor: Stanisław Bryk
Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr119 , R XXXI , 4/2021r
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz