Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 28 listopada 2023

DRUGA WOJNA ŚWIATOWA. Rudnik Mały. Wspomnienia.

 DRUGA WOJNA ŚWIATOWA. Rudnik Mały. Wspomnienia.

W chwili wybuchu drugiej wojny światowej w 1939 roku miałem trzynaście lat. Byłem na tyle już dorosłym, że zdawałem sobie sprawę, jakie zawożenie niesie ze sobą wojna. Wyobrażenie to jednak mieściło się w granicach mojego młodego wieku i doświadczeń pierwszej wojny światowej, o której wiele słyszałem, bo opowiadali o niej ludzie, którzy ją przeżyli. Nikt jednak nie zdawał sobie sprawy z mających nastąpić okropności tej wojny, którą zapoczątkowały agresją na Polskę hitlerowskie Niemcy.

Wielu ludzi, sądząc po anszlusie Austrii, co miała miejsce 12 marca 1938 roku i przyłączeniu Czechosłowacji do hitlerowskich Niemiec, za trzy dni po tym fakcie spodziewało się, że następną ofiarą będzie Polska. Wskazywały na to również agresywne wypowiedzi polityków niemieckich i samego Hitlera. Wskazywała na to eskalacja takich żądań Hitlera, co do których z góry było wiadomo, że Polska je odrzuci i to będzie powodem celowo wytworzonego konfliktu. Nasilała się hitlerowska propaganda o rzekomych represjach i dyskryminacji mniejszości narodowej niemieckiej na ziemiach polskich przez nasze władze. Było to oczywistą nieprawdą. Od dawna stworzona przez wywiad niemiecki Piąta Kolumna na ziemiach polskich, a szczególnie na Śląsku, mobilizowała swoje siły, których głównym zadaniem miało być sianie dywersji na terenie Polski w chwili wybuchu wojny. Niemieckie samoloty szpiegowskie na dużych wysokościach dokonywały systematycznych rajdów nad przygranicznymi ziemiami polskimi do czterdziestu kilometrów w głąb kraju bez jakiejkolwiek interwencji ze strony polskiej. Od granicy niemieckiej do miejsca mojego zamieszkania w prostej linii było nie więcej niż 35 kilometrów. Mieliśmy zatem możliwość częstej obserwacji takich lotów, które nas bardzo złościły. Były to tylko nieliczne z symptomów, które wskazywały na to, że nie jest to przejściowe awanturnictwo polityczne, ale przygotowanie do poważnych akcji, do agresji i wojny. Propaganda nasza buńczucznie głosiła, że „Jesteśmy silni, zwarci i gotowi, nie oddamy ani guzika od polskiego munduru." Podnosiło to nas na duchu, nas młodych, wychowanych przez dom i szkołę w romantycznym patriotyzmie. Chętnie sprzedawaliśmy cegiełki na rzecz zbrojenia armii. Z chęcią oddawaliśmy swoje skromne oszczędności z książeczek SKO na cele wojskowe. Cieszyliśmy się, że możemy liczyć na tak poważnych naszych sojuszników, jak Anglia i Francja. Upewniano nas, młodych zapaleńców, że jesteśmy potęgą i jeżeli tylko Hitler wypowie nam wojnę, to w kilka dni rozniesiemy go na końskich kopytach. Wierzyliśmy bezkrytycznie w te zapewnienia i twardość tych naszych końskich kopyt. Wkrótce jednak przekonaliśmy się, że nie było żadnego honorowego wypowiedzenia wojny, jak to sobie wyobrażaliśmy, ale zamiast tego był brutalny, niespodziewany i bandycki napad. Agresja nastąpiła w nocy z trzydziestego pierwszego sierpnia na pierwszego września 1939 roku. Pamiętam tę noc, a właściwie to bardzo wczesny ranek, bo wcześniej niż zwykle nasza matka przebudziła nas o godzinie piątej rano i bardzo zmartwiona oznajmiła nam, że wybuchła wojna. Od zachodu słychać już było tępe, dalekie dudnienie, jak głuche grzmoty nadchodzącej burzy. Zaraz też kiedy rozwidniło się na dobre, zaczęły przelatywać nad nami z zachodu na wschód, na bardzo niskiej wysokości niemieckie samoloty z czarnymi krzyżami. Przelatywały one zupełnie bezkarnie. Wojsko, które kwaterowało we wsi już od dwóch dni, robiło teraz zbiórki, odprawy i gotowało się do śniadania. Dopiero po śniadaniu wyruszyło do okopów, które ciągnęły się linią od Kamieńskich Młynów przez Pakuły w kierunku Ligoty Woźnickiej i Woźnik. Przy okopach tych od kilku dni pracowało wojsko i ludność Rudnika Małego. Miała to być linia obronna drogi ewakuacyjnej z Katowic do Częstochowy oraz opóźniająca ewentualny postęp wojsk niemieckich w kierunku Myszkowa i Zawiercia na linię Warty. Od mojego miejsca zamieszkania do tej linii obronnej było około pół kilometra. Już przed wieczorem, drogą od zachodu zaczęły docierać do nas zabłąkane furmanki z dobytkiem ewakuujących się urzędów i policji z Tarnowskich Gór oraz innych miejscowości Śląska. Wszyscy oni twierdzili, że Niemcy na pewno wkroczyli już do Tarnowskich Gór. Był to przecież dopiero pierwszy dzień wojny. Na drugi dzień rano wojsko polskie wysadziło w powietrze betonowe mosty w Pakułach i Hucie Karola. Na drodze prowadzącej od Kamienicy Śląskiej do Rudnika Małego, we wsi Pakuły, zbudowano naprędce barykadę, co było integralną częścią linii obronnej. Cała linia obronna nie była jeszcze zakończona, ale obsadzono ją wojskiem, które do tej pory kwaterowało w okolicznych wsiach. Wytworzyła się we wsi bardzo nerwowa atmosfera ponieważ docierały do nas od oficerów sprzeczne wiadomości. Jedni podnosili nas na duchu, że na froncie osiągamy sukcesy, a wojsko polskie wkroczyło na terytorium Niemiec i zdąża w kierunku Berlina. Drudzy znów mówili, że Niemcy będą tu za kilka godzin. Radzili ewakuować się z tych terenów natychmiast z powodu bliskości linii obronnej i ciężkich walk, jakie się tu rozegrają. Od samego rana przelatywały nad nami samoloty niemieckie, jak wczoraj, ale każdemu przelotowi towarzyszyła już teraz kanonada różnej broni. Mimo tego, żaden samolot nie został strącony. Wydawało mi się to bardzo dziwne, gdyż w szkole uświadamiano nas, że mamy najnowocześniejsze karabiny przeciwpancerne w świecie i każdy żołnierz może strącić jednym wystrzałem samolot. Na niebie nie pokazał się też ani jeden polski samolot w tym rejonie. Około godziny dziesiątej w wielkim nieładzie zaczęła się ucieczka różnych formacji wojsk. Był to przecież dopiero drugi dzień wojny. Drogą galopowali małymi grupkami i pojedynczo ułani ze swoimi lancami. Galopowały za nimi również samotnie spienione konie bez jeźdźców, które miejscowi ludzie usiłowali bezskutecznie zatrzymać. Przez pola, krzaki i laski uciekali niemiłosiernie zmęczeni piechurzy, porzucając po drodze skrzynki z amunicją i cały cięższy ekwipunek. Niektórzy z nich uciekali boso. Było to dla mnie wielce zaskakujące, bo nie rozumiałem dlaczego oni uciekają. Myślałem, jak mi przedtem mówiono, że przecież jesteśmy tak silni, zwarci i gotowi, a nawet jeszcze przed godziną zatrzymany przez ludność oficer, jadący na koniu, upewniał nas, że na froncie wszystko w porządku i nasze wojsko daje porządnego łupnia Niemcom. Widząc bezładną ucieczkę wojska polskiego, naszych obrońców, miejscowa ludność uległa panice. Wszyscy zaczęli pakować najbardziej potrzebne rzeczy. ładować na wozy i w pośpiechu odjeżdżać na wschód bez ładu i składu, i jakiegokolwiek planu. Moi rodzice nie mieli konia, więc załadowali jakieś rzeczy na wóz stryja. Ja dostałem od nich stary rower, którym miałem się opiekować. Matka w ostatniej chwili dała mi olbrzymi bochen chleba bez żadnego opakowania, który położyłem na bagażniku roweru i z tym bochenkiem jechałem na wschód, nie oddalając się zbytnio od rodziny, bo taki miałem przykaz. Cały inwentarz żywy we wsi, jak krowy, kozy i świnie został wypuszczony z obór i łaził bezładnie po łąkach i polach. W naszym obejściu z całego stada kaczek została tylko jedna para. Moja matka zdecydowała, aby zabić te kaczki i zabrać ze sobą to może gdzieś po drodze upieczemy je na ognisku, bo i tak tutaj się zmarnują. Nikt jednak nie podjął się zabicia tych kaczek z powodu ogromnego przywiązania się do nich. Był to dorodny kaczor i kaczka, z których wiosną miało powstać nowe stado. We wsi zapanowało olbrzymie zamieszanie, zgiełk, krzyki i płacze. Wmieszaliśmy się w bezładny potok uciekającego wojska. Zaraz we wsi jakaś grupa żołnierzy, niosąca w częściach karabin maszynowy, władowała mi na rower ciężką blaszaną skrzynkę z amunicją do tego karabinu i kazała mi wieźć ją za nimi do przodu. Skrzynka amunicji i mój bochenek chleba nie mieściły się jakoś na bagażniku roweru i z takim bagażem nie dało się jechać. Musiałem się przepakować. Na bagażniku położyłem najpierw skrzynkę z amunicją, bo mi rozgniatała chleb, a na niej dopiero bochenek. Jechać jednak nadal nie mogłem, bo wszystko zsuwało mi się z bagażnika. Rower prowadziłem, trzymając jedną ręką kierownicę, a drugą ręką ładunek, aby nie spadł mi z roweru. Był to dla mnie wielki wysiłek, ale robiłem wszystko, aby się z tego przydzielonego mi zadania wojskowego wywiązać. Czułem się teraz już prawie żołnierzem i byłem pewny, że wkrótce dostanę też karabin i wezmę udział w walkach z Niemcami. Cały czas, jak tylko opuściliśmy wieś, z wielkim świstem przelatywały nad nami pociski artyleryjskie i wybuchały gdzieś w okolicy Łysieckiej Góry. Słysząc ten świst, każdorazowo miałem wrażenie, że pocisk ten tym razem spadnie już na nas Budziło to wśród nas wszystkich wielki strach i niepewność chwili. W okolicy cmentarza, za Rudnikiem Małym żołnierze, dla których wiozłem skrzynkę amunicji, zatrzymali się i zabrali ją z mojego roweru. Powiedzieli, abyśmy odjeżdżali stąd szybko, bo oni będą tu organizować obronę. Od tej chwili miałem już lekko i mogłem jechać na rowerze, ale było mi bardzo przykro, że nie mam już zadania wojskowego i że nie mogę brać udziału w tej organizowanej obronie. Było ogólne polecenie wojska, aby przed samolotami, które nadal często przelatywały nad nami, kryć się w przydrożnych laskach. Samoloty te bombardowały i ostrzeliwały drogę ewakuacyjną prowadzącą z Katowic do Częstochowy, tak zwaną „klinkierówkę", do której mieliśmy jeszcze około czterech kilometrów. Wyjeżdżając z Rudnika Małego, zauważyłem, że wieś opuścili wszyscy mieszkańcy. To samo było w Rudniku Wielkim. Połączyłem się znów z moją rodziną. Polecono mi nie oddalać się zbyt daleko. Cały czas słychać było ustawiczny świst nad nami przelatujących pocisków artyleryjskich, potem z lewej strony ich wybuchy, a później dopiero • dalekie dudnienie wystrzałów armatnich. Wszystko to działo się podczas pięknej, upalnej pogody. Było bardzo gorąco i chciało się bardzo pić. Wszędzie było widać grupki spoconych i zmęczonych, przeważnie starszych wiekiem żołnierzy z tak zwanej Obrony Narodowej. Szybko czerpali wodę ze studni wiadrami, łapczywie pili, nabierali jej w manierki i nie tracąc czasu biegiem podążali na wschód, byle dalej. Przebyliśmy w ciągu godziny około czterech kilometrów. Byliśmy już w Rudniku Wielkim na tak zwanych „Komornikach", zdążając w kierunku Romanowa. Odjechałem na rowerze od mojej karawany około pół kilometra do przodu. W powietrzu usłyszałem znany, charakterystyczny huk nadlatującego od zachodu samolotu. Ostrym skrętem wpadłem w przydrożny lasek zgodnie z wojskową instrukcją i położyłem się w jakimś zagłębieniu pod sosnami. Samolot przeleciał. W pobliżu mojego stanowiska usłyszałem żałosne i rozpaczliwe beczenie kozy. Myślałem, że i ona schowała się tutaj ze strachu przed samolotem Zobaczyłem jednak, że stoi ona w sosenkach ze zwisającym z szyi powrozem, Pomyślałem sobie, że ludzie przed opuszczeniem swojej zagrody wypuścili kozę z powrozem i tu zaplątała się w krzakach, nie mogąc się uwolnić. Miałem jeszcze trochę czasu do nadjechania mojej karawany, a zrobiło mi się bardzo żal tego stworzenia, więc postanowiłem go uwolnić. Podszedłem do kozy i zaraz też stwierdziłem, że to zwykły, młody i pełen wigoru koziołek, czyli cap. Ktoś go tutaj mocno przywiązał do drzewa i tak zostawił. Ulitowałem się nad nim, gdyż pomyślałem sobie, że zginie tutaj niechybnie męczeńską śmiercią głodową, jeżeli go nie uwolnię. Z wielkim wysiłkiem odwiązałem postronek i uwolniłem młodego kozła. On widocznie z wdzięczności już mnie nie opuścił i chodził za mną jak pies krok w krok, zalecając się nawet do mnie swoim parskaniem, jak to czynią capy jesienią. Karawana z moimi rodzicami i resztą rodzeństwa nadjechała i ja dołączyłem do nich z moim zaprzyjaźnionym koziołkiem. Wszyscy zdecydowali, że dalsza ucieczka jest bardzo niebezpieczna, bo drogi zapełnione są wycofującym się wojskiem, a samoloty niemieckie bombardują i ostrzeliwują te zatłoczone drogi. Uradzono, że lepiej skręcić w las w kierunku Kołysek i tam przeczekać aż się wyjaśni sytuacja. Skręciliśmy zatem w prawo, w leśną dróżkę, jak postanowiono. W odległości około pół kilometra od drogi zatrzymaliśmy się w wysokim lesie obok kilku chat i bagien wypełnionych wodą. Byłem w tym miejscu po raz pierwszy w życiu chociaż miałem tu kolegów, z którymi chodziłem razem do szkoły. Znów nadleciał na bardzo niskiej wysokości samolot i zrzucił bombę w bliskiej odległości. Powietrzem targnął głośny wybuch. Znajdowałem się w tym momencie w pobliżu dołu wypełnionego wodą i porośniętego bagienną roślinności% po której łaziły oślizgłe żaby. Usłyszałem krzyk : lotnik! Kryj się! Skacz do dołu, bo cię zabiją! Obejrzałem się w stronę, skąd docierał do mnie ten głos i stwierdziłem, że to polecenie odnosi się do mojej osoby, a dał mi je niejaki Harasiński z Rudnika Małego. Do bagnistego dołu z żabami nie wskoczyłem, bo bałem się, że się w nim utopię, a poza tym czekałem aż wskoczy do niego, jako pierwszy, sam rozkazodawca. Wolałem zginąć na suchym miejscu, pod sosną niż utopić się w tym śmierdzącym bagnisku wśród żab i robactwa. Później okazało się, że bomba została zrzucona w odległości jednego kilometra od nas przez ostatni polski samolot na czołówkę wojska niemieckiego, wkraczającą w ten rejon. Na podwórku pierwszej opuszczonej tu zagrody był wykopany dość głęboki dół, mający służyć jak sądzili wszyscy, jako schron dla mieszkańców. Dół ten był częściowo nakryty deskami, na które naprędce narzucono trochę ziemi, a praca ta nie została zakończona ponieważ mieszkańcy tych domów też w panice uciekli nie wiadomo dokąd. Od tej pory siedzieliśmy wszyscy w niedokończonym schronie w wielkiej niepewności, co będzie dalej z nami. Zewsząd słychać było ustawiczne dudnienie kanonad artyleryjskich, szczęk karabinów maszynowych i od czasu do czasu ryk przelatujących samolotów. Tutaj z dala od dróg, wśród lasów, można się było czuć dość bezpiecznie i było to najwyżej pięć kilometrów od naszej wsi. Wielką uciążliwością dla wszystkich stał się mój nowo zaprzyjaźniony koziołek, który ani na chwilę nie rozstawał się już z nami. Chciał się bawić, niestrudzenie skakał i biegał wokół nas. Kiedy siedzieliśmy w schronie, koziołek urządzał dzikie harce Z rozpędu wskakiwał i przebiegał po dachu schronu, a wtedy suchy piasek od wstrząsów sypał się nam na głowy przez szpary między deskami. Koziołek robił to niezmordowanie i z tego powodu nie dało się tam wytrzymać. Ludzie zaczęli mi wymyślać, że niepotrzebnie przyprowadziłem tu tego śmierdzącego i natrętnego capa, który nie tylko utrudnia wszystkim życie, ale również demaskuje naszą tu obecność, bo jest biały i z góry dobrze widoczny. Usiłowano go odpędzić od nas, ale bezskutecznie. W końcu ktoś złapał koziołka za powróz, odprowadził i zamknął go w jakimś pomieszczeniu gospodarczym, z którego teraz na nowo dochodziło żałosne beczenie uwięzionego. Było już po południu. Wrzawa wojenna jakby trochę ucichła. Jakiś przygodny rozbitek dotarł tu do nas i doniósł nam, że przez sąsiednią wieś za rzeką ciągnie jakieś obce wojsko. Wśród nas jedynym człowiekiem, który służył w wojsku, czy też w powstaniu śląskim, był ów mój rozkazodawca, Harasiński. On to pobiegł krzakami w tamtym kierunku, aby rozpoznać, jakie to jest wojsko. Po dłuższej chwili wrócił i wszystkim oznajmił, że to ciągnie nam na pomoc wojsko angielskie. Wiadomość ta nie mieściła się jakoś logicznie w mojej głowie, gdyż małem już dość dokładnie mapę Europy z lekcji geografii w szkole i nie mogłem zrozumieć w jaki to sposób znalazło się tutaj wojsko angielskie zaledwie w drugim dniu wojny. Miałem wtedy trzynaście lat i trudno mi było dyskutować z dorosłym i jak mi się wydawało doświadczonym człowiekiem, który zna się na wojsku, bo przecież odbył służbę czynną w wojsku polskim przed wojną Zaraz też potem wszyscy zadecydowali, że jakoś wszystko jakby ucichło i trzeba wracać z powrotem do własnej wsi, aby zdążyć przed nocą. Wyjechaliśmy z lasu na gościniec prowadzący z Romanowa na zachód. Przed nami z prawej strony otwarła się pusta przestrzeń między laskami i widok na sąsiednią wieś o nazwie Własna, usytuowaną za rzeką. Wieś tę każdy z nas znał dobrze. Teraz z tej może półkilometrowej odległości widać było to ciągnące wojsko w mundurach innego kolom niż nasze. To „wojsko angielskie", jak orzekł rezerwista wojska polskiego, Harasiński, zaczęło jednak do nas strzelać seriami z karabinów maszynowych zanim rozpoznano w nas cywilów. Szczęśliwym trafem nikt z nas nie został zabity ani ranny. Gdy ostrzał ucichł, słychać było stamtąd głośne pojedyncze pokrzykiwania i na tej podstawie mój ojciec, który znał język niemiecki, orzekł, że są to Niemcy. Ojciec mój stwierdził zarazem, że od tej chwili jesteśmy w niewoli niemieckiej. W moim myśleniu wszystko się zawaliło. Prysnął jak bańka mydlana mit, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi Zawalił się cały mój dotychczasowy świat. Nie mogłem pojąć, że może być ktoś od nas silniejszy. To według mojego pojęcia uwłaczało naszej godności narodowej. Przecież jeszcze dzisiaj rano słyszałem stanowczą wypowiedź, że : „Rozniesiemy ich na końskich kopytach..." Wierzyłem bezgranicznie w prawdomówność i honor polskiego oficera, od którego te słowa słyszałem. Byłem pewny, że tak się stanie. Nie uciekaliśmy już na wschód, lecz wracaliśmy, po prostu wlekliśmy się, teraz z powrotem na zachód do naszej wsi. Wszyscy byli milczący, smutni i przerażeni. Szliśmy przy naszych nędznych furmankach jak żebracy; wszyscy boso, bo tak się tu chodziło całe życie. Odcinek drogi, którą wracaliśmy był pusty. Prawdopodobnie Niemcy wybrali bezpieczniejszą trasę, równoległą do naszej, ale z dala od lasów. Po kilku kilometrach z Komorników do Rudnika Wielkiego dotarliśmy na skrzyżowanie dróg lokalnych, gdzie był sklep kolonialny u niejakiego Kołtuna. Tu zobaczyłem po raz pierwszy wojsko niemieckie z bliska. W tym miejscu bowiem kolumny niemieckie skręcały gruntową drogą w lewo w kierunku Własnej, skąd dalej zdążały do Zawady. Na skrzyżowaniu stały ciężarowe samochody, wokół których było pełno wojska. Wielu z nich miało aparaty fotograficzne i robiło nam zdjęcia. Byli oni dobrze ubrani, rozweseleni i na zupełnym luzie. Nieopodal stała taka maleńka chatka — lepianka, w której mieszkał od lat, znany wszystkim okolicznym mieszkańcom, samotny i dość stary już mężczyzna o nazwisku Nowak. Znany on był wszystkim dlatego, że zajmował się naprawą i lutowaniem garnków oraz naczyń metalowych. Jeździł on po całej okolicy swoim starym rowerem z blaszaną skrzynką na bagażniku. Otóż teraz zobaczyliśmy na jego chatce nowiutką wywieszoną na drążku flagę niemiecką ze swastyką. Przed chatką stał samochód osobowy i kilku oficerów niemieckich roześmianych i rozmawiających przyjaźnie z Nowakiem. Sam Nowak był ubrany w brunatną koszulę, na rękawie której miał założoną opaskę z hitlerowską swastyką. Wszyscy byliśmy tym widokiem bardzo zdziwieni, a Nowak swobodnie rozmawiał w języku niemieckim z oficerami Wermachtu. Nikt tutaj nawet nie przypuszczał, że Nowak ma język niemiecki. Zatrzymaliśmy się na dany znak jakiegoś żołnierza, który wypytał mojego ojca skąd i dokąd jedziemy. Żołnierz był zadowolony, a zarazem zdziwiony z odpowiedzi mojego ojca w języku niemieckim i przekazał ją oficerom, którzy po konsultacji z Nowakiem kazali nam jechać na zachód, ale w taki sposób, aby nie tarasować drogi wojskowym pojazdom. Od tej pory exodus nasz posuwał się bardzo powoli ponieważ cała droga była przepełniona wszelką niemiecką motoryzacją wojskową, o której my, mieszkający tu na wsi nie mieliśmy najmniejszego pojęcia. Natomiast wojsko nasze, jakie zdarzało się nam czasem widzieć to byli zawsze piechurzy w owijaczach lub ułani na swych konikach z lancami. Cały czas bez przerwy jechały różnorakie pojazdy mechaniczne z wojskiem, ciężkimi armatami i różnorodnym sprzętem wojskowym. Kolumny te ciągnęły bez przerwy aż do samego wieczora. Wszystko to jechało tak trudną drogą gruntową, bo innych dróg tu nie było, pędząc całą mocą ryczących silników. We wsiach dla ulepszenia tych dróg użyte były wszystkie płoty i inne materiały, jakie znajdowały się pod ręką. Ogrom motoryzacji, jaki przewalił się na naszych oczach, dał nam dużo do myślenia na temat przygotowania i wyposażenia naszej polskiej armii. Porównanie to było dla nas tak dalece niekorzystne, że w ogóle nieporównywalne. Budziło to w naszej psychice zupełną beznadziejność sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Było to dla nas tak przykre, że nie dziwiłem się później wcale, że niektórzy nasi oficerowie po beznadziejnej walce z rozpaczy ostatnim nabojem odbierali sobie życie. Od tej pory staliśmy się niewolnikami niemieckimi. Jakże przykro było przyjąć to do wiadomości, a tym bardziej pogodzić się z tym. Co oznaczało to określenie, przyszło nam doświadczyć w niedługim czasie. Teraz jechaliśmy nadal na zachód i do przebycia mieliśmy jeszcze około czterech kilometrów. Drugie zgrupowanie wojsk niemieckich na postoju spotkaliśmy dopiero w Rudniku Małym. Na początku wsi, na tak zwanych „Trzech Chałupach", rozlokowanych było dziesiątki różnych pojazdów wojskowych, wokół których kręciły się wielkie ilości żołnierzy. Mieli tu oni widocznie w swoim marszu przerwę taktyczną. Tak tutaj, jak i przy pierwszym spotkaniu, wszyscy byli na luzie. Zołnierze myli się golili i jedli. Niektórzy rozweseleni, przygrywali sobie na akordeonach lub ustnych organkach i zachowywali się, jak na pikniku. Widocznie ja ze swoim rowerem i wielkim bochnem chleba na bagażniku byłem dla nich interesującym obiektem, bo kazali mi się zatrzymać, ustawiali mnie i robili zdjęcia, przy czym zachowywali się nad wyraz drwiąco. Było to dla mnie bardzo przykre i uwłaczające, gdyż wiedziałem już teraz, że robią te zdjęcia niewolnikowi i nie mogę zaprotestować. Do domu dotarliśmy klucząc skrajem drogi, aby nie narazić się Niemcom, których zmotoryzowane kolumny rwały na wschód, zalewając nasz biedny i zdradzony przez sojuszników kraj. W naszej zagrodzie, do której wróciliśmy po całodziennej nieobecności, przywitały nas głośnym kwakaniem dwie nasze kaczki, jakby z wielkimi pretensjami do nas, że zostawiliśmy je na pastwę losu. Wszystkie ogrodzenia zostały rozebrane i leżały połamane w strzępach na drodze Okazało się też zaraz, że we wsi zostało tylko dwóch mężczyzn, którzy nie uciekali. Byli nimi: mój kuzyn Andrzej, syn mojego stryja Johana i Piotr Śmietana, przewodnik przemytników. Andrzej był jedynym świadkiem wkroczenia wojsk niemieckich do Rudnika Małego. Oglądał on ten moment z ukrycia własnego domu, który był pierwszym domem od zachodu wsi. Najpierw nadjechał zwiad motocyklowy i zatrzymał się na byłej granicy rosyjsko-niemieckiej z czasów zaborów, gdzie również kończyła się szosa. Później nadjechały samochody wojskowe, z których wysiedli oficerowie Wermachtu. Przeglądali oni mapy sztabowe ,dyskutowali i równocześnie nadciągały dalsze kolumny. Postój w tym miejscu trwał ponad godzinę, po czym całą mocą silników runęło wszystko do przodu. Byli oni prawdopodobnie bardzo dobrze poinformowani, że od tego miejsca muszą się mieć na baczności, gdyż do tej pory przyjmowani byli przyjaźnie przez większość ludności śląskiej. W ostatniej śląskiej wsi, Pakuły, miejscowa ludność, po wycofaniu się wojska polskiego, migiem rozebrała barykadę zbudowaną na szosie przed tą wsią. W miejscu tym wykonano naprędce bramę powitalną ustrojoną hitlerowskimi flagami ze swastykami i napisem : „HERZLICHE WILLKOMEN." Na szczycie tej bramy zawieszony był portret wielkiego firera, Adolfa Hitlera. Tutaj czołówka armii niemieckiej zatrzymała się i przyjmowała powitania od miejscowych „parteigenosów" i czuła się jak u siebie w domu. Domyślać się należy, że tutaj zostali oni dobrze poinformowani o wszystkim, czego można się spodziewać w dalszym marszu. Piotr Śmietana, który był drugim człowiekiem pozostałym we wsi, tak bardzo przejął się wkroczeniem Niemców, że z tego powodu wieczorem zmarł na atak serca. Po przejechaniu kolumn zmotoryzowanych ku naszemu zdziwieniu nadciągnęły tabory konne Były to wozy załadowane skrzyniami z amunicją, zaprzęgnięte w pary jednakowych, bardzo ciężkich i silnych koni z jasno beżowymi grzywami. Konne tabory ciągnęły około godziny aż do zmroku. Jakże obce były dla nas te tabory niemieckie, a konie niepodobne zupełnie do naszych! Wieczorem ruch wojsk niemieckich ustał i zaległa cisza. Nadeszła pierwsza bardzo męcząca noc — noc rozmyślań i ciężkich przeżyć, noc pełna majaków i niepewności. Kłębiło się w naszych głowach stale i bez przerwy to samo pytanie: co teraz będzie z nami? Nazajutrz cała ludność wsi nie oddalała się od swoich domów i starała się być niewidoczną, aby nie dać powodów do przypadkowych wydarzeń. W pole prawie nikt nie wychodził ponieważ były przypadki ostrzeliwania znajdujących się w polu ludzi przez przelatujące wciąż samoloty niemieckie. Przed samym wybuchem wojny, a nawet w jej pierwszy dzień, wielu mieszkańców wsi, rezerwistów zostało zmobilizowanych do wojska. Rodziny zmobilizowanych bardzo się niepokoiły o los swoich mężczyzn, znając już teraz olbrzymią przewagę armii niemieckiej. Z mojej dalszej rodziny z Rudnika, został zmobilizowany syn mojego stryja, czyli mój kuzyn Jan. Dostał on kartę mobilizacyjną na kilka dni przed wybuchem wojny. Od naszej wsi do stacji kolejowej, w Psarach Śląskich było osiem kilometrów. Wziął mnie na ramę roweru i pojechałem z nim na stację, aby przyjechać z powrotem na rowerze do domu. Na stacji pożegnaliśmy się i było mi bardzo smutno, bo pomyślałem sobie — kto wie, czy się jeszcze kiedy zobaczymy Zmobilizowany został również mąż mojej kuzynki, Milki, Bronisław Ziora. Bronek podczas lata w wolnych chwilach opalał się na słońcu z przyklejonym na lewej piersi orzełkiem, precyzyjnie przez siebie wyrysowanym i wyciętym z papieru. Zrobił to z pobudek patriotycznych. Chciał nosić na swojej piersi niezniszczalne nasze godło państwowe. Rzeczywiście, po dokładnym opaleniu się i zdjęciu wycinanki, wojskowy orzełek prezentował się na jego piersi okazale. Teraz z tym orzełkiem był na wojnie Żona i jego rodzina martwiła się tym ogromnie, że jak dostanie się w ręce Niemców, to z tego powodu może go coś złego spotkać. Opowiadał potem, że po przybyciu do jednostki wojskowej w Tarnowskich Górach w czasie przebierania się w mundury, wzbudził tam wielką sensację. Zołnierze, zobaczywszy na jego piersi to niezniszczalne godło, zbiegli się całą kompanią, aby je obejrzeć. Szef kompanii widząc, że ma przed sobą tak gorliwego patriotę, kazał mu sobie wybrać najlepszy nowy mundur i najlepszy cały ekwipunek. Później wieczorem na kwaterze podszedł do niego sierżant w starszym wieku i powiedział, że podoba mu się ten jego wypalony przez słońce orzełek. Ściszonym głosem dodał: „Uważaj synu, abyś się nie dostał do niewoli niemieckiej. Tam mogą ci tego orzełka hitlerowcy bagnetami na żywo wyciąć albo wypalić rozpalonym żelazem." Dopiero teraz Bronek uświadomił sobie, jakie to może spowodować konsekwencje. Walczył on z Niemcami do samego końca i na szczęście do niewoli się nie dostał. Wrócił do domu pieszo w cywilnym przebraniu aż z Podola. Między mieszkańcami wsi odbywała się nerwowa wymiana wiadomości o wydarzeniach, jakie miały miejsce w okolicy. Na temat aktualnej sytuacji na froncie nikt nie miał pojęcia, gdyż w całej okolicy nie było radia. Dopiero po kilku dniach zaczęły przenikać ze Śląska same złe dla nas wiadomości, że Niemcy z łatwością rozbili całą polską armię, że rząd polski uciekł do Rumunii, zostawiając kraj na pastwę losu. Wkrótce też od czasu do czasu zjawiali się w swych domach rezerwiści zmobilizowani do wojska polskiego. Niektórzy z nich zjawiali się po kilku dniach, a niektórzy po kilku tygodniach. Oni to potwierdzali wiadomości o kompletnym rozbiciu naszej armii przez Niemców Z wiadomości tych wynikało, że nasi sojusznicy: Anglia i Francja, nie udzielili nam żadnej skutecznej pomocy, co miałoby choć najmniejszy wpływ na przebieg wojny. Ludzie przeklinali z rozpaczy nasz nieudolny rząd, nasze nieudolne dowództwo wojskowe za nie przygotowanie kraju do obrony przed agresją. "Kici kici — Polska w żici !" — naśmiewali się z nas niektórzy mieszkańcy sąsiednich wsi śląskich Zniewagi te musieliśmy znosić w milczeniu, bo byliśmy już niewolnikami. Tak widziane były moimi oczami pierwsze dwa dni wojny w rejonie Rudnika Małego. Opisany przeze mnie przebieg zdarzeń zgadza się z powojennym opisem tych zdarzeń w literaturze wojskowej. Według tej literatury linia obronna Woźniki - Ligota Woźnicka - Kamieńskie Młyny miała być pierwszą linią opóźniającą postęp armii niemieckiej w kierunku Myszkowa i Zawiercia do linii Warty . Odcinek ten podlegał Krakowskiej Brygadzie Kawalerii. Dowódcą tego odcinka frontu był płk Chmielewski. Osłonę tej brygady w rejonie Woźnik stanowił 3 Pułk Ułanów Śląskich z Tarnowskich Gór. Jak wspomniałem uprzednio, linię obronną zaczęto budować dopiero na dwa dni przed wybuchem wojny i przygotowano ją tylko częściowo Zaniedbano wykonać na przedpolu tej linii prac polowych opóźniających ewentualny postęp wojsk niemieckich. Dotyczy to przede wszystkim zawałów dróg, przesiek i duktów w rozległych lasach, ciągnących się od Woźnik, Piasku i Drogobyczy aż do niemieckiej granicy. Prac tych nie wykonano, bo nie wyrazili na to zgody zarządcy lasów niemieckiego Printza Henkel von Donersmarck ze Swierklańca, który był ich właścicielem. Wojna toczyła się o losy Polski i narodu polskiego, a nasi generałowie oszczędzali lasy znanego niemieckiego polakożercy, wyrzuconego z Francji przed wojną za szpiegostwo na rzecz Niemiec. Na skutek tych zaniedbań już w pierwszym dniu agresji, Batalion Obrony Narodowej "Lubliniec" mjr Franciszka Żaka w rejonie Koszęcina został otoczony z trzech stron przez Niemców podprowadzonych bez żadnych przeszkód właśnie tymi leśnymi duktami i przesiekami przez miejscowych Ślązaków z ochotniczych formacji tzw. "Freikorps Ebbinghaus", a składających się częściowo z pracowników leśnych Donersrnarcka, którzy te lasy doskonale znali. Batalion Obrony Narodowej "Lubliniec" z powodu tych zaniedbań znalazł się w bardzo ciężkiej sytuacji ponieważ dostał się w ogień nieprzyjaciela z trzech stron i w walkach stracił połowę swego stanu osobowego. Największe straty poniosła Pierwsza Kompania "Koszęcin", walcząca o samo miasto. Zginął również jej dowódca ppor Turski. Niemcy w tym pierwszym dniu wojny przy wydatnej pomocy grup dywersyjnych, składających się z miejscowych Ślązaków tzw. V -tej Kolumny osiągnęli miejscowości: Babienice, Psary , Piasek i przedpole Woźnik. W dniu następnym po zaciętej bitwie w godzinach przedpołudniowych zdobyli Woźniki, Ligotę Woźnicką, Lubszę i Czarny Las. Doszli do granicy niemiecko rosyjskiej z czasów zaboru i tu się zatrzymali, nie kontynuując pościgu za wycofującym się w nieładzie i popłochu wojskiem polskim w kierunku linii Warty . Jak z tego opisu wynika, to w pierwszym dniu wojny Niemcy byli już przed wieczorem zaledwie w odległości sześciu kilometrów od Rudnika Małego. Najbardziej zastanawiającym jest fakt, że w Rudniku Małym nikt o tym nic nie wiedział. Tutaj we wsi wieczorem kładliśmy się spać z przekonaniem, że polska armia bohatersko odparła niemiecką agresję na Polskę i maszeruje na Berlin. Takie były nasze wiadomości przekazywane nam przez oficerów wojska polskiego. Ta bezgraniczna wiara w naszą potęgę i nasza nieświadomość w dniu następnym doprowadziła do obłędu i desperackiej ucieczki razem z wojskiem polskim, mając z tylu zaledwie o kilka kilometrów nacierającą i zmotoryzowaną armię niemiecką. Skutki tej naszej ucieczki byłyby tragiczne. Bylibyśmy prawdopodobnie zmasakrowani lub porozjeżdżani czołgami razem z naszym pieszym wojskiem, gdyby nie postój Niemców na granicy niemiecko-rosyjskiej z czasów zaboru. Ten godzinny postój dał nam czas na schronienie się w lesie na Kołyskach pod Romanowem, a żołnierzom Obrony Narodowej - na oderwanie się od czołówki nacierających Niemców. Na kilka dni przed wybuchem wojny zmobilizowani zostali do armii polskiej i uczestniczyli w kampanii wrześniowej niżej wymienieni mieszkańcy Rudnika Małego: 1. Jan Bakota 2. Józef Gorzelak 3. Leon Haczyk 4. Stanisław Kucharczyk 5. Jan Masłoń 6. Bronisław Ziora 7. Władysław Ziora. 8. Franciszek Brdąkała W kampanii tej zginął Jan Masłoń, a pozostali wrócili, nie dostając się do niewoli niemieckiej . w bardzo sprytny sposób uniknęli wywózki do obozów jenieckich Leon Haczyk i Józef Gorzelak. Dostali się oni do niewoli niemieckiej na kresach wschodnich. Stamtąd Niemcy pędzili ich pieszo przez kilka dni aż w okolice Wadowic, gdzie na rozległych polach utworzyli punkt zborny wielkiej ilości wojska polskiego. Stąd mieli ich wywozić do obozów w Niemczech. Tutaj, na tych rozległych polach Leon Haczyk i Józef Gorzelak spotkali się i wspólnie się wspomagali. Zdarzył si-ę taki przypadek, że Leona Haczyka zatrzymał starszy wiekiem żołnierz niemiecki ponieważ zobaczył u niego bardzo ładny nowy pas, a sam miał stary, zużyty i brzydki. Zwrócił się do Leona, aby się zamienili na pasy, bo i tak mu go zabiorą. Żołnierz ten mówił gwarą śląską. Leon nie mógł odmówić tego bo przecież był niewolnikiem, ale przy tej okazji nawiązała się między nimi rozmowa z tej rozmowy Niemiec dowiedział się, że Leon pochodzi z okolic Lublińca, a z kolei Leon dowiedział się, że Niemiec pochodzi z Tworogu, z tego Tworogu, o którym już pisałem, gdzie była główna baza przemytnicza Leon wyznał Niemcowi, że ma bardzo dobrze Tworóg, gdyż tam chodził na przemyt i przebywał bardzo często u Schlegiera, mieszkańca tego niemieckiego miasteczka. Niemiec ucieszył się bardzo tym spotkaniem, korzystną dla siebie zamianą na pasy i powiedział, że Schlegier to prawie jego sąsiad. Oznajmił również, że wzięli go do pilnowania polskich niewolników, bo ma język polski. Leon starał się mówić do niego po Śląsku i tamten zrozumiał, że jest on Ślązakiem. Poinstruował Leona, Że wszystkich Ślązaków będą jutro zwalniać do domu i tam w namiocie odbywa się ich rejestracja, gdyż chcą wiedzieć ile jutro podstawić samochodów, aby ich odwieźć na Śląsk. Leon i Gorzelak niezwłocznie udali się do tego namiotu i tam zarejestrowali się, podając miejsce zamieszkania Kamieńskie Młyny, powiat Lubliniec. W dniu następnym ogłoszono przez megafony, że, wszyscy Ślązacy zarejestrowani mają się zgłosić do podstawionych samochodów. Tam każdy otrzymał już gotowe wypisane zaświadczenie o zwolnieniu do domu. Leon i Gorzelak wraz z innymi zostali przewiezieni samochodem ciężarowym do Sosnowca i tu rozładowani. Resztę trasy przebyli pieszo. Po drodze wstąpili do Siedlca i zatrzymali się na noc u znajomych, bo nie mieli już sił na dalszą wędrówkę. Tu ich nakarmiono i przenocowano. Na drugi dzień przed południem dotarli do Rudnika Małego. W taki prosty sposób dzięki przypadkowi i swojej inwencji, uniknęli obozów jenieckich, a może nawet uratowali swoje życie. Piszę o tym, że tak mogło by być na tej podstawie, że Leon i Gorzelak na tym punkcie zbornym pod Wadowicami spotkali również jednego znajomego żołnierza, pochodzącego z Poraju, ( nazwisko jego zapomniałem). Poratowali go nawet wspólnym śniadaniem, bo był bardzo głodny. Żołnierz ten po śniadaniu poszedł do swojej kompanii i. więcej go już w tej wielkiej masie wojska nie spotkali. W czasie okupacji niemieckiej i po wojnie Leon odwiedzał kilka razy rodzinę tego żołnierza. Niestety nie wrócił on do swojego domu i ślad po nim zaginął. Na koniec naszej rozmowy na ten temat zapytałem Leona czy nie szkoda mu tego pięknego i solidnego pasa od swojego munduru, który musiał oddać Niemcowi. Odpowiedział mi, że myśli o nim często, bo teraz byłby może ciekawą pamiątką rodzinną, ale jednak przecież dzięki niemu uniknął wywózki do obozów jenieckich i wieloletniego rozstania z rodziną. Zapytałem też Leona czy nie przyszło mu na myśl po wojnie pojechanie do Tworogu, który jest teraz w Polsce nie tak daleko od Rudnika Małego i odebranie swojego pasa od Niemca, który może tam nadal mieszka. Odpowiedział mi, że jakoś nie przyszło mu to na myśl. Obiecałem Leonowi, że kiedyś jak przyjadę tutaj samochodem, to pojedziemy do Tworogu obydwaj. Przykro mi bardzo, że nie spełniłem tej obietnicy. Takie to były nasze wieczorne z Leonem rozmowy.

Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 273-287

Peryskop kulturoznawczy PANI ANTONINA WĘDRYCHOWSKA PRIMO VOTO ŁUNIEWSKA

 Peryskop kulturoznawczy

PANI ANTONINA WĘDRYCHOWSKA PRIMO VOTO ŁUNIEWSKA
Została ochrzczona w kościele św. Macieja Apostoła w Siewierzu w roku 1767. Tak odnotowano ów fakt w metrykach parafialnych:
1767. Prepozyt [ks. Stanisław Kostka] Olszewski chrzci Antoninę Józefę Wędrychowską,córkę córkę Ignacego i Franciszki, ekonomów zamku siewierskiego, szlachty. Podają: szlachetny Józef Juszyński komisarz księstwa siewierskiego, baron Koziegłowski i Rudnik, i Antonina Dziębowska z Pińczyc, dziedziczka i właścicielka.
Ojciec Antoniny, Ignacy Wędrychowski, był ekonomem biskupiego księstwa i dzierżawcą biskupich Trzebiesławic. Trzebiesławice (miejscowość leżąca 12 km od Siewierza w stronę Ujejsca, dziś w obrębie Dąbrowy Górniczej) mają bardzo starą metrykę. W XV w. jej dziedzicem był Mikołaj Mirzowski herbu Gryf, „pan na Chruszczobrodzie, Dziewkach i Pińczycach”. Wyprowadził się z księstwa, bo nie chciał składać poddańczej przysięgi przed biskupem krakowskim. Potem siedzieli w Trzebiesławicach Grabowscy herbu Przeginia, Paweł Spargalth herbu Wieniawa i inni . Ks. Wiśniewski wspomina także o Franciszku i Katarzynie Myszkowskich (chrzcili syna Kazimierza Aleksandra).
W połowie XVIII w. dzierżawił (część?) Trzebiesławic wspomniany Ignacy Wędrychowski herbu Ślepowron. Na chrzest córki zaprosił wicekomisarza księstwa Józefa Juszyńskiego, o którym dowiadujemy się, że był dzierżawcą baronatu koziegłowskiego i Rudnik, w domyśle: Rudnika Wielkiego i Małego.
Wróćmy jednak do lat młodości Antoniny. Miała dwóch starszych braci, Jana, urodzonego w 1765 r., i Karola, ur. w 1765. W 1769 urodziła się siostra Antoniny – Katarzyna. W 1787 Agnieszka Wędrychowska wzięła (w tym samym kościele siewierskim) ślub z niejakim Janem Chroszczowskim . Niewykluczone, że to także siostra Antoniny.


Po roku 1769 Wędrychowscy przenoszą się do Kamienicy Polskiej w parafii Koziegłowy, najbardziej wysuniętej na północ wsi księstwa siewierskiego. Nie wiadomo, jak wyglądał ich dwór. Odkupili go od poprzednich właścicieli i zmodyfikowali,czy zbudowali de novo? Jeśli zbudowali, to w którym miejscu? Przekazy na temat dworu nie przetrwały progu XIX w. Nie zachował się żaden szkic. Wiadomo, że Ignacy sprzedał majątek córce w 1797 r., ta transakcja zbiegła się zapewne w czasie z zamążpójściem Antoniny. Nie wiadomo, gdzie odbył się ślub z Janem Kantym Łuniewskim. (Może wkrótce akt ślubu trafi do sieci elektronicznej na skutek gwałtownie rozwijającej się indeksacji metryk?)
O rodzinie Łuniewskich herbu Łukocz (co ma w błękitnym polu pół wieprza dzikiego) mamy nieco danych. Wypadałoby kiedyś napisać o przedstawicielach tej familii. Istniej monografia Łuniewskich o przydomku Plewa Stanisława Dołęgi Cieszkowskiego dostępna w wersji elektronicznej. Dziadkiem „naszego” Jana Kantego Łuniewskiego był Wawrzyniec, dziedzic dóbr Łuniewo Wielkie w ziemi drohickiej, komornik ziemski nurski. Z tej linii pochodził powstaniec styczniowy Józef Ignacy Łuniewski.
W małżeństwie z Janem Kantym Łuniewskim (urodzonym ok. 1760 r.) Antonina miała syna Aleksego Ambrożego Damazego (trzech imion), wylegitymowanego ze szlachectwa w 1838 r. oraz Rafała. Aleksy był dziedzicem dóbr Opatowiczki w powiecie skalbmierskim. W 1820 r. w Pogórzu, w cyrkule bocheńskim wziął ślub z Justyną Molęcką, dochował się trzech synów (wszyscy urodzili się w Czarnocinie): Ludwika, ur. 1831, Jana, ur. 1822 (aplikanta w Heroldii Królestwa Polskiego) i Teodora Leopolda (2 imion) ur. 1825, który został pozbawiony szlachectwa (zapewne na udział wydarzeniach 1846 r. w Krakowie). Aleksy zmarł w 1850 r. w Rosiejowie k. Skalbmierza. Rafał zmarł w 1847 r. - także w Rosiejowie.
Po śmierci Jana Kantego Łuniewskiego Antonina wyszła za Floriana Sadowskiego herbu Nałęcz. . Ta para małżeńska dobrze jest znana czytelnikom „Korzeni” (także z pastiszowej powieści historycznej „Geometra”). Nie wiemy, gdzie odbyła się ceremonia zaślubin. Wiemy tylko, że małżonkowie Sadowscy byli dziedzicami dóbr Kamienica Polska do 1818 r.
Andrzej Bohdan

Do życiorysu ks. Mieczysława Tajbra.

 Do życiorysu ks. Mieczysława Tajbra. Pierwszym po wojnie… …proboszczem kleszczowskiej parafii był ks. Mieczysław Tajber. Jego życiorys został przedstawiony w wydaniu nr 5/1997 „Wiadomości Archidiecezji Częstochowskiej”. Jak podaje ks. Marian Mikołajczyk - autor tekstu M. Tajber urodzony w 1910 r. w Kamienicy Polskiej święcenia kapłańskie otrzymał w 1938 roku. Zanim trafił do Kleszczowa był wikarym w Dąbrowie Zielonej i w Targoszycach. Później miał trafić do Gorzkowic. „Wybuch II wojny światowej pokrzyżował jednak i w tej sprawie decyzje władzy diecezjalnej. Ks. M. Tajber zamiast w Gorzkowicach znalazł się w Kamienicy Polskiej jako tymczasowy administrator rodzinnej parafii.


Po roku 30 października 1940 r. ze względów zdrowotnych zrezygnował z tej placówki. Do czerwca 1941 r. korzystał z urlopu zdrowotnego. 21 czerwca tegoż roku został mianowany wikariuszem w Konopiskach. Parafia ta była ostatnim Jego wikariatem. Datę 15 lutego 1945 r. nosi nominacja na administratora parafii Kleszczów”. Ks. Mieczysław Tajber widząc w jak złym stanie jest budynek kleszczowskiej świątyni, zamienionej przez Niemców na magazyn zboża, na cele sakralne wydzierżawił kościół parafii ewangelicko- -augsburskiej. Po wojnie wyznawcy luteranizmu opuścili teren gminy Kleszczów. Wspomniana świątynia ewangelicka stała w rejonie obecnej ulicy Szkolnej w Kleszczowie. Proboszczem parafii w Kleszczowie ks. M. Tajber przestał być 25 sierpnia 1948 r. Zmarł 22 lutego 1997 r. we Wrześni i tam został też pochowany. Źródło ,, Informator kleszczowski" https://www.kleszczow.pl/wp.../uploads/2020/08/15-2020.pdf oraz foto http://absolwent.traugutt.net/index.php?page=comment..

Obiecujący chłopaczek. Zawada 1935r

 Obiecujący chłopaczek. Zawada 1935r

W dniu 15 grudnia ub. r. 30 letni Władysław Chwała, mieszkaniec wsi Zawada, nagle usłyszał w swojem mieszkaniu trzask pękających szyb. Wybiegł więc szybko na ulicę, lacz winowajcy zdążyli już się ulotnić. Po chwili sprawca wybicia szyb sam się zameldował poszkodowanemu, stając pod oknem i natarczywie domagając natychmiastowego otwarcia drzwi. „Wpuść mnie, bo chcę cię zaszłachtować!” — tak brzmiała ta ponętna propozycja, z jaką zwrócił się on do Chwały.

A że Chwale nie pilno było przenieść się do chwały pańskiej, więc oczywiście drzwi nie otworzył. Upłynęło jeszcze kilka minut i Chwała powtórnie zobaczył pod swojemi okna mi tego samego gościa, którym był 16- letni Józef Olesiak. Tym razem przyszedł on w towarzystwie ojca, miał długi nóż w rękach i znowu krzyczał, że musi się dostać do mieszkania i zaszłachtować Chwałę. Tylko dzięki energicznej ingerencji sąsiadów nie doszło istotnie do przelewu krwi. Wczoraj Olesiak stanął przed sądem grodzkim, oskarżony o pogróżki karalne. Jak się okazało, żona Chwały jest siostrą macochy oskarżonego i między Chwałą a Olesiakami oddawna panują naprężone stosunki na tle jakichś nieporozumień rodzinnych. Sąd grodzki biorąc pod uwagę, że Olesiak niejednokrotnie już napastował Chwałę, skazał go na umieszczenie w zakładzie poprawczym. Źródło: Słowo Częstochowskie : dziennik polityczny, społeczny i literacki. R.5, nr 54 (6 marca 1935)

Kamienica Polska 1935r

 Kamienica Polska 1935r

Było gwarno i rojno w ub. sobotę rano na trakcie, wiodącym z Częstochowy do Zagłębia. Właściwym bohaterem dnia i celem wzmożonego ruchu pojazdów było osiedle uczniowskie gimnazjum państwowego im. Henryka Sienkiewicza, zbudowane staraniem Komitetu Rodzicielskiego w Romanowie koło Kamienicy Polskiej. Piękny jesienny dzień, wyzłocony niezbyt już mocno grzejącemi promieniami wrześniowego słońca. Szybko pędzimy autem i nagie na 14 kilometrze drogi, widzimy wynurzające się z gęstwy drzew osiedle, ze swego wzgórza panujące nad całą okolicą.

I nie dla pustej przenośni retorycznej podczas uroczystości poświęcenia nazwano to osiedle pałacykiem. Tak nazwał je i dostojny arcypasterz naszej djecezji i jeden z uczniów gimnazjum w swam dziękczynnem przemówieniu pod adresem Komitatu Rodzicielskiego. W uroczystości poświęcenia osiedla wzięli udział liczni przedstawiciele władz i społeczeństwa: J E. ks. biskup Kubina, zastępca kuratora krakowskiego okręgu szkolnego Gałecki, wizytator średnich zakładów naukowych Wierzbicki, starosta Rogowski, prezydent miasta Mackiewicz, senator Zbierski, poseł Kobyłecki, ks. kanclerz Jatowt, ks. kan. Grochowski, sędzia Bielobradek z małżonką, prezes Straży Ogniowej J. Kon, prezes Komitetu Rodzicielskiego gimn. państw, im. Romualda Traugutta J. Serednicki, podinspektor Lange, mec. Bogobowicz, dyrektorka gimn. państw, im. J. Słowackiego Idzikowska i wielu innych. Honory domu czynili dyr. Płodowski oraz prezes Komitetu Rodzicielskiego gimn. im. Henryka Sienkiewicza p. Molicki. Goście, przybywający na uroczystość, witani byli owacyjnie u trzech bram tryumfalnych. Pierwsze powitanie zgotowali uczniowie, harcerze wodni, którzy na przepływającej w pobliżu rzeczce Kamieniczce mają pływalnię i przystań. Na zakręcie, wiodącym bezpośrednio do osiedla, gości witała dziatwa szkolna z Kamienicy Polskiej, Starczy i okolic. Powitanie, złożone z kwiatów i miłych przemówień, tchnących urokiem szczerości i świeżości, miało bardzo serdeczny charakter. Poprzedzeni orkiestrą uczniowską, goście udali się stąd pieszo do osiedla, na którego granicy powitał ich hufiec szkolny, karnie prezentując broń. Ostatnich kilkaset kroków goście przeszli wśród szpalerów młodzieży szkolnej i Straży Ogniowej. Nastąpiła podniosła ceremonja poświęcenia osiedla. Aktu poświęcenia dokonał J. E. ks. biskup Kubina. Dostojny arcypasterz djecezji częstochowskiej przed poświęceniem wygłosił dłuższe przemówienie, pełne podniosłej mądrości i powabne powabem słów prostych, lecz nieomylnie trafiających do serc słuchaczy. Dostojny mówca wymownie scharakteryzował użyteczne przeznaczenie tego skrytego w borze osiedla, w którem uczniowie, zdala od szumiącego tysiącem spienionych głosów miasta, w ciszy i spokoju będą uczyć się i spędzać swe wywczasy na dobroczynnem łonie natury. Następnie J. E. ks. biskup odprawił nabożeństwo przed ołtarzem, ustawionym u wejścia do osiedla. Podczas na ­ bożeństwa uczniowie wykonali pienia religijne pod batutą prof. Mąkoszy. Drugi z kolei przemawiał prezes Komitetu Rodzicielskiego J Molicki, który na wstępie w kilku zwięzłych zdaniach skreślił historję osiedla. Powstało ono pod hasłem starożytnej zasady krzepienia ciała iżby mógł w niem zamieszkać duch zdrowy i silny. Bo bezsprzecznem jest, że nasza epoka z jej rwącym nurtem gwałtownych przemian woła o ludzi zdrowych i silnych, zbrojnych nietylko w siłę i zdrowie fizyczne lecz i w potęgę intelektu. Podejmując to hasło, Komitet Rodzicielski w roku 1931 zakupił dwumorgowy zalesiony teren i z początku wybudował tu drewniany budynek, w roku zaś 1933 postanowił przystąpić do wzniesienia budynku, który mógłby służyć nietylko jako miejsce wypoczynku letniego, lecz być również ośrodkiem nauczania w ciszy i spokoju. Inicjatorem, duszą i prawdziwym opiekuńczym duchem tego pięknego poczynania był dyr. Płodowski, który osobiście brał żywy udział w pracach komitetu nad budową. Ogólny koszt obydwóch budowli wraz z terenem wyniósł około 50 tysięcy zł. Komitet doznał wiele przychylnej pomocy ze strony kuratorjum krakowskiego i urzędu wojewódzkiego, które udzieliły subsydjum na budowę. Komitet ma również dużo do zawdzięczenia byłemu wychowankowi gimnazjum dyr. Wróblewskiemu, który bezinteresownie sporządził plany i miał nadzór nad budową. Do osiedla młodzież przybywać będzie nietylko podczas feryj letnich, ale i w roku szkolnym, co miesiąc inna klasa. „Wybudowane Osiedle Komitet Rodzicielski na posiedzeniu odbytem we wrześniu ub. r w miesiącu, w którym p. dyrektor Płodowski rozpoczął dwudziesty rok pracy w naszej szkole na kierowniczem stanowisku, w dowód wielkiej wdzięczności za poświęcenie i pracę w rozbudowie polskiej naszej szkoły będące wówczas jeszcze w budowie osiedle nazwał Jego imieniem. Już w dniu 1 października w osiedlu rozpoczną' się normalne wykłady. Pierwsi do tego wymarzonego ustronia leśnego przybędą uczniowie klasy pierwszej” . Mówca zakończył wyrazem nadziei, że tutaj, pośród sosnowych wonności lasu, na tle rodzimych pól, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytęm, młodzież znajdzie wprost idealny zespół warunków zarówno do nauki jak i przjemnego spędzenia czasu. Te same mniej więcej motywy dźwięczały w pięknem przemówieniu wicekuratora Gałeckiego, który swoją przemowę zakończył oświadczeniem, że osiedle uważa za otwarte. W tym momencie orkiestra uczniowska odegrała hymn narodowy i flaga o barwach narodowych podniesiona została na osiedlu. Następnie przemawiali p. starosta Rogowski, jako przedstawiciel p. wojewody kieleckiego, dyr. Płodowski, uczeń klasy 8 Żelisławski, który w imieniu ogółu uczniów w serdecznych słowach dziękował Komitetowi Rodzicielskiemu i dyr. Płodowskiernu za wybudowanie pięknego „pałacyku”. To bardzo szczere młodzieńcze przemówienie, wypowiedziane słowem poprawnem i potoczystem, spotkało się z nader sympatycznym oddźwiękiem. Osiedle, zbudowane w nowoczesnym stylu blokowym, prezentuje się bardzo ładnie. Na parterze mieści się jadalnia, sala wykładowa i świetlica, na pierwszem piętrze pokoje sypialne. Wszędzie mnóstwo powietrza i światła. Przebywający tutaj uczniowie mieć będą od rana do wieczora oczy pełne widoku ziejeni i pól. Uroczystość zakończona została przyjęciem, które upłynęło w bardzo miłym nastroju. Przy stole wygłoszono szereg toastów. Bankiet w bardzo kordjalnej atmosferze przeciągnął się do późnego wieczora. Żródło: Słowo Częstochowskie : dziennik polityczny, społeczny i literacki. R.5, nr 219 (24 września 1935)

poniedziałek, 27 listopada 2023

Bestialski mord rabunkowy. Poraj, Choroń 1935r

 Bestialski mord rabunkowy. Poraj, Choroń 1935r

Mamy do zanotowania nową ponurą zbrodnię, uderzającą wyjątkowem okrócieństwem, nową ilustracją nieopisanej wprost nikczemności i zbrodniczości zwyrodniałej natury ludzkiej. Zbrodnia ta zasługuje na szczególną uwagę ze względu na jej wyjątkowe miejsce— nędzną lepiankę ubogiej wdowy, z ciężkiej pracy rąk żyjącej z dnia na dzień, byle tylko wyżywić siebie i swą 11 -letnią córkę Genowefę. Zdawałoby się, ze do tego przybytku krańcowej nędzy nikt nie może zawitać w celach rabunku.

Stało jednak inaczej. Około godz. 11-ej w nocy 40 letnia Stanisława Warta, mieszkanka owej kurnej chaty, stojącej na pustkowiu między Porajem a wsią Choruń, niespodzianie ujrzała w progach swego domostwa troje przybyszów, dwóch mężczyzn i kobietę, którzy podając się za podróżnych, poprosii o nocleg. Ten nocleg prawdopodobnie był tylko pretekstem , aby wejść do izby i dokonać rabunku ubogiego mienia wdowy. To też, gdy Stanisława Warta, wymownym gestem rozpostartych dłoni ilustrując szczupłe rozmiary swej izdebki, oświadczyła spóźnionym gościom, że niepodobieństwem jest, aby pięcioro ludzi mogło przenocować w tak ciasnej klice, rzekomi podróżni przystąpili do wykonania zamierzonego planu, zgarniając do worków pościel, odzież i wogóle wszystko, co w padło im pod rękę. Nieszczęśliwa kobieta wszczęła rozpaczliwy alarm. Wówczas zbrodniarze rzucili się na nią i ciężko ją poturbowali, pozostawiając w stanie niemal półśmierci, 11-letnią zaś Genowefę zamordowali jakiemiś tępemi narzędziami. Zwłoki nieszczęśliwego dziecka spoczywają w kaplicy Najświętszej Panny Marji, stan zaś Stanisławy Warty budzi badrzo poważne obawy. Źródło: Słowo Częstochowskie : dziennik polityczny, społeczny i literacki. R.5, nr 219 (24 września 1935)
 

W tkackiej Wsi w kongresówce.

 W tkackiej Wsi w kongresówce.


W powiecie czeskochowskim leży wieś Kamienica Polska, znana zwłaszcza w Kongresówce z tego, że kwitnie w niej od dawna przemysł tkacki. Sprawa wytwarzania u siebie płótna i materyj ubraniowych zawsze była ważną, tem ważniejszą jest w chwili obecnej. Dla poznania wiec tej tkackiej wsi i tego przemysłu, wybrałem się z posłem Cianciarą, kolegą klubowym i tej wsi pochodzącym, na zwiedzenie Kamienicy Polskiej, a tam, co tam widziałem, dzielę się z czytelnikami. Koleją dojechałem do Poraja, skąd pieszo udałem się dalej w drogą do celu podróży. Przeszedłem kilka kilometrów i nie dostrzegłem nic takiego, coby mnie mogło dobrze usposobić. Grunta tu piaskowe, niezbyt widać starannie, uprawiane, bo i urodzaje nie szczogólne. Szedłem spory kawał ścieżkami, wreszcie wskazano mi szosę, czyli, po dawnemu mówiac, „polską drogę".

Było właśnie po deszczu, wiec ta droga nie zachęcała wcale do podróży. Na środka sadzawki, w których żaby urządzały koncert. Widok tej drogi smutno mnie nastroił. Wreszcie doszedłem do Kamienicy Polskiej.

Zauważyłem odrazu, że to wieś, jakich w Polsce mało. Domy obszerne, czysto utrzymane, o wielkich oknach, pełnych kwiatów doniczkowych, przesłoniętych firankami o ślicznych deseniach. Przed oknami ogródki kwiatowe, za domami wzorowo utrzymane sady owocowe. Tak kobiety jak mężczyźni ubieraja się bardzo porządnie, zupełnie po miejsku. Kobiety i dziewczęta noszą kapelusze. Wchodzę do jednego, drogiego mieszkaniai. aż mi się dusza raduje. Podłogi czyściuchne, zasłane chodnikami, ściany ozdobione pięknymi obrazami, meble przepiękne, łóżka zasłane utkanymi własnoręcznie bajecznymi tkaninami.- Mój Boże I Jakżaż innym wsiom daleko te tego! Skąd taka różnica między tą wsią a innemi ? Skąd zamiłowanie do porządku, do europajskiego sposobu bycia? Skąd ta zamożność? Na to cisnęły mi się pytania, odpowiedź znalazlem bardzo szybko. Przyczyn tego pięknego stanu wsi jest praca. Tu każdy, czy bogaty, czy ubogi, pracuje i pod tym wzgledem wszyscy są do siebie podobni. Ta ubogi, mający kawałeczek ziemi, mając swojo rzemiosło, zarabia sobie na dostatnie utrzymanie i żyje nie gorzej od wiejsko-morgowego kmiecia. Różnica tylko w wielkości budynków mieszkalnych i gospodarczych. Jest tu rozwinięte na wielką skale tkactwo. Kilkaset robotnikow i robotnic ma więc stałe zajecie i zarobek. Wyrabia sie tu od płócień grubych, lnianych i konopnych począwszy, wszelakie materye, skończywszy na najwybredniejszych tkaninach na ornaty, baldachimy, sztandary czy chorągwie. To ostatnie wyroby dziś z braku materyałów wstrzywano, lecz gdy się tylko stosunki poprawią, robota pójdzie dalej w swojem tempie. Dziadkowie dzisiejszych tkaczy w Kamienicy Polskiej przybyli tam przed wiekiem, a to już mieli warsztaty ulepszone, potrafili przemysł swój nieustannie podnosić. Przed kilkunastu laty zajął się tym przemysłem tamtejszy proboszcz, ka. Sędzimir, dzisiejszy poseł im Sejm. On zorganizował tkaczy w Spólkę, zakupił dom piętrowy, w którym kooperatywa tkacka, pod nazwą „Tkacz", jest prowadzona. W tym domu pokazywał mi kolega ks. Sędzimir owe piękne wyroby, służące do celów kościelnych. Kolega poseł Cianciara prowadzi ze swoim szwagrem warsztaty tkackie. Ma kilkadziesiąt warsztatów ręcznych i mechanicznych, pedzonych motorem. Ruch taki jak w dużej fabryce. Obecnie poseł Cianciara zabiega o założenie maszynowej przędzalni. Byłaby to dla rozwoju tkackiego przemysłu zdobycz bardzo wielka, bo w Polsce takich przedzalni brakuje, a są one niezbędnie potrzebne. Kamienica Polska, mając dwóch posłów, całą duszą tkactwu oddanych, ma przed sobą piękne widoki rozwoju. Radbym był, gdyby i Małoopolsce ten tak potrzebny przemysł się zaszczepił, ugruntował i rozwinął. **Jan Sobok, poseł na Sejm.
Źródło; **Piast : tygodnik polityczny, społeczny, oświatowy, poświęcony sprawom ludu polskiego : Naczelny organ Polskiego Stronnictwa Ludowego. 1920, nr 32https://jbc.bj.uj.edu.pl/dlibra/plain-content?id=111008&fbclid=IwAR2fAbUWCzRp5-CfLNe4hgrLNsOD9EjhLuFgU67DSkw6Pcnsm4I3OL47Wa8 

Rudnik Wielki – początki powstania wsi .

 Rudnik Wielki – początki powstania wsi .

Opracował p. Florian Huras Żródło: http://www.genealodzy.czestochowa.pl/.../457-rudnik...
Uznałem, że fakt ich posiadania jest dobrym pretekstem do podzielenia się zebraną wiedzą z tymi, którzy chcą poznać historię Rudnika, z tymi których pochłonęła pasja genealogii i tymi których korzenie wywodzą się z moich stron.


Rudnik Wielki do tej pory nie doczekał się własnej monografii lub opracowania opartego na rzetelnych, historycznych źródłach. Może poniższy tekst stanie się przyczynkiem do opracowania czegoś obszerniejszego traktującego o pierwszych latach tworzenia i powstania mojej rodzinnej miejscowości. Spróbuję w jednym miejscu zebrać wiedzę o Rudniku rozproszoną w kilkunastu opracowaniach naukowych. Liczę także na pomoc „znawców tego terenu”, którzy podpowiedzą, zasugerują, wskażą inne nieznane mi materiały historyczne.
Co wiemy na temat Rudnika po dotychczasowej lekturze powstałych publikacji, których wykaz cytuję lub w tekście wskazuję źródło.
Analiza dokumentów historycznych wskazuje, że tereny dzisiejszego Rudnika Wielkiego pierwotnie związane były z losami Śląska a ściślej ziemi siewierskiej, która u początków swego istnienia była częścią kasztelanii bytomskiej leżącej w granicach Ziemi Krakowskiej.
Granica Księstwa siewierskiego na południowym wschodzie przebiegała wzdłuż Warty na odcinku od Myszkowa do Kamienicy Polskiej. Północny odcinek przebiegał wzdłuż rzeki Kamieniczki.
Rzeka Kamieniczka przez wieki była granicą nie tylko oddzielającą Rudnik od Starczy - dwie tak bliskie, ale jakże odrębnie przyporządkowane administracyjnie miejscowości. Była również granicą gdzie kończyła się lub zaczynała jurysdykcja różnych właścicieli tychże wsi. Warto więc tej granicy a w szczególności opisowi górnego nurtu rzeki Kamieniczki poświęcić nieco więcej miejsca.
,,Słownik historyczno-geograficzny ziem polskich w średniowieczu” pod redakcją Tomasza Jurka podaje, że pierwsze wzmianki źródłowe o lewym dopływie Warty - rzece zwanej dziś Kamieniczką lub Zimną Wodą sięgają 1341 roku.
Właśnie z roku 1341 pochodzi dokument, w którym Kazimierz Wielki ustala granice między wsią Rększowice w dystrykcie olsztyńskim w ziemi krakowskiej a wsią Sułów własnością dziedziców z Lubszy w dystrykcie lublinieckim w ziemi opolskiej. Granice te biegną od kopca narożnego wzniesionego koło Kołyski (circa Kolyskam) [dziś ta część wsi Rudnik Wielki zwie się Kołyski], rozdzielającego księstwo siewierskie od księstwa opolskiego i dalej przez rzekę zwaną Kamioniczka (fluvius dictus Kamioniczka) a następnie przez las zwany Wlostwa [dziś na jego miejscu wieś Własna– Urzędowe nazwy miejscowości i obiektów fizjograficznych s. 38; Mat do MWK -Materiały do słownika historyczno-geograficznego woj. krakowskiego w dobie Sejmu Czteroletniego wraz z samą mapą s. 326-7] i przez zarośla, bory i dąbrowy zwane Pniewno i Grzybów [dziś uroczysko Grzybów we wsi Dębowa Góra w pobliżu rzeki Liswarty – Mapa Obrębów; na MWK Grzybów, czyli Kozery] aż do lasu Koczanów, w którym wzniesiony jest kopiec narożny „alias wegelnikop” i przy którym kończą się granice między wsią Rększowice i wsią Sułów, a zaczynają się granice wsi Borunów [Boronów] w dystrykcie lublinieckim.
W roku 1433 Władysław Jagiełło nadaje prawem dziedziczenia Krystynowi z Koziegłów kasztelanowi sądeckiemu 2 sadzawki na brzegu rzeki Kamioniczka (fluvius dictus Kamioniczka) w miejscu, gdzie ta rzeka uchodzi do rzeki Warty między zamkiem Olsztyn (castrum Olstinense), wsią Rększowice [powiat lelowski], [miastem] Koziegłowy i wsią Siedlec [w księstwie siewierskim] koło lasu Tusiec (Tussecz) i poleca Krystynowi naprawienie tych sadzawek i odbudowanie tam [na sadzawkach] ;
W roku 1443 granica księstwa siewierskiego biegnie m.in. od rz. Małapanew do lasu zwanego Jawor i dalej do rzeki Kamieniczki (a Kamyenycza), następnie rzeki Warty ;
Z roku 1563 pochodzi przywilej na kuźnicę w lesie zwanym Włoszna [Własna] nad rzeką Kamyenicza. ; Pod datą 1564 zapis: w lesie zwanym Wloszna kuźnica na [lewym brzegu] Kamiennicza (fluvium Kamiennicza) na granicy powiatu lelowskiego ze Śląskiem Opolskim oraz z księstwem siewierskim) z 3 stawami należąca do starostwa olsztyńskiego.
Z 1604 roku pochodzi dokument uściślający granice między Rększowicami w starostwie olsztyńskim a wsią Kamienicą. To dokładniejszy opis i wprowadzający nowe nazewnictwo. Granice biegną od miejsca, gdzie do rzeki Kamieniczka wpada rzeka Starcza przy stawie Odrzywola [dziś łąki na Odrzywole w Rudniku Małym – ] i dalej tą rzeką Starczą ku górze aż do brodu i dalej tą rzeką aż do skraju lasu Kobyli albo wierzchowiska tegoż lasu (materiały źródłowe Z. Nogi przygotowującego rozprawę o rozwoju osadnictwa w ks. siew.).
Na prawym brzegu rzeki Kamieniczka w księstwie siewierskim usytuowana była kuźnica zwana również Kamienicą, należąca do biskupstwa krakowskiego. Kuźnica ta poświadczona jest w latach 1470-80, w 1519 i w 1529 oraz później (Akta Kapituły Krakowskiej Liber privilegiorum).
Najdokładniejszy opis granic ziemi siewierskiej (księstwa) zawiera tzw. Mapa Pertheesa z 1787 roku. Wymienia Rudnik Mały i Duży ale te wówczas już istniały. Od Sosnowca granica podchodzi do wsi Zendek.Dalej na północ szła na zachód od wsi Cynków, Gniazdów, Siedlec, Rudnik Mały i Duży wzdłuż nurtu Kamieniczki a do Warty wracała nurtem do wsi Mijaczów Będusz, Leśniaki, Czekanka, Kużnica, Kużnica Sulikowska. Od Preczowa granica prowadziła do Przemszy.
W dniu 30 grudnia 1443 r. książę cieszyński Wacław za 6000 grzywien sprzedaje księstwo siewierskie biskupowi krakowskiemu Zbigniewowi Oleśnickiemu. Od tej pory ziemia siewierska i obszar na którym w przyszłości miała powstać wieś Rudnik Wielki, pozostaje we władaniu biskupów krakowskich.
Pani dr Helena Polaczkówna w książce: „Szlachta na Siewierzu biskupim w latach 1442-1790” wskazuje, że dokument zakupu wymienia jedynie 10 istniejących miejscowości: Brzkowice, Czeladź, Gołuchowice, Łagisza, Łubianki ,Nowa wieś,Siewierz, Strzeżowice ,Wojkowice komornne i Zendek . Siewierz wraz z ówczesnym baronatem koziegłowskim liczy trzy miasta (Czeladź, Koziegłowy i Siewierz) oraz 58 wsi.
Dokument sprzedaży określa też szczegółowo granice terenów.
Opis granic przez księcia Wacławasporządzony brzmiał następująco.”.. od miasta Mysłowic, gdzie Brynica wpada do Przemszy granica biegnie Brynicą w górę rzeki aż do drogi publicznej do Cynkowa. Opuszcza rzekę Brynicę i biegnie drogą do kopca, dalej do dwóch kopców i stamtąd do rzeki Malpudew (Mała Panew), stąd do lasu Jawor, stąd prosta drogą do wielkiego kopca zwanego Pyenyadz, od tego wprost do rzeki Kamenycza, od tej rzeki (raczej po tej rzece) do rzeki Warty, od Warty do Czissowej studni skąd wprost do rzeki Nyweczki, od tej rzeki do Potoka Rudzicza, od Rudziczy do rzeki Zimnej (zymnawodka),skąd wprost do rzeki Cyruszka, skąd do Dambek, dalej do Rosza,dalej do kamienia Dupny,skąd do wielkiego wału, stąd do rzeki Trzebyczki, stąd do Czarnej Przemszy, stąd do Brynicy. To co się w obrębie tych granic znajduje jest Siewierską Ziemią i Księstwem z dawien dawna i to sprzedaliśmy i odstąpiliśmy ojcu i panu Zbigniewowi i jegokościołowi krakowskiemui jego następcom biskupom krakowskim…”
Biskupi krakowscy, którzy sprawowali władztwo terytorialne nad księstwem siewierskim aż do 1790 roku, byli przede wszystkim właścicielami licznych dóbr tu leżących. Niezależność terytorialna księstwa zakończyła się dopiero w 1790 roku w czasie obrad Sejmu Wielkiego, kiedy to na podstawie ustaw z 1790 r. i 1791 r. Księstwo zostało wcielone do Korony, jako osobna jednostka terytorialna w woj. krakowskim.
W tym miejscu warto przywołać nazwiska i daty pełnienia funkcji biskupa krakowskiego, którzy byli jednocześnie właścicielami Rudnika od momentu jego założenia. To w obrębie tych dat dokonywały się zmiany związane są z powstaniem i rozwojem mojej miejscowości.
Bernard Maciejowski - 1600-1605 książę siewierski
Piotr VI Tylicki - 1607-1616 książę siewierski
Marcin Szyszkowski - 1616-1630 książę siewierski
Andrzej III Lipski - 1630-1631 książę siewierski
Jan XI Albert Waza - 1632-1634 kardynał, książę siewierski
Jakub II Zadzik - 1635-1642 książę siewierski
Piotr VII Gembicki - 1642-1657 książę siewierski
Andrzej IV Trzebicki - 1658-1679 książę siewierski
Jan XII Małachowski - 1681-1699 książę siewierski
Stanisław II Dąmbski - 1700-1700 książę siewierski
Jerzy II Denhoff - 1701-1702 książę siewierski
Kazimierz Łubieński - 1710-1719 książę siewierski
Felicjan Konstanty Szaniawski - 1720-1732 książę siewierski
Jan XIII Aleksander Lipski - 1732-1746 (kardynał) książę siewierski
Andrzej V Stanisław Załuski - 1746-1758 książę siewierski
Kajetan Sołtyk - 1759-1788 książę siewierski
Feliks Turski - 1790-1800 książę siewierski
W roku 1519 Maciej Piotrowski starosta siewierski, sławkowski i koziegłowski oraz Jan z Ujejsca sędzia ziemski siewierski zaświadczają, że Krystyn Koziegłowski (Krystyn IV herbu Lis) dziedzic zamku i miasta Koziegłowy sprzedaje za 10 000 florenów Janowi Konarskiemu biskupowi krakowskiemu. „państwo swe koziegłowskie”, tj. zamek i miasto Koziegłowy z wsiami: Koziegłówki, Winowno, Markowice, Cynków, Wojsławice, Gniazdów, Siedlec, Gężyn, Lgota, Mysłów, Krusin.
Dokumenty sprzed 1600 roku nie wymieniają Rudnika (Wielkiego lub Małego) .
Siedlec Duży – starszy sąsiad Rudnika
Długosz w „Liber beneficiorum" podaje nazwę „Syedlecz": „wieś w parafii Koziegłowy Nowe czyli Koziegłowy miasto. Właścicielem jest Jan Koziegłowski herbu Lis.
Pierwsza obszerniejsza informacja o istnieniu wsi pochodzi z 1433 r. kiedy to wraz z innymi miejscowościami odkupił go od książąt cieszyńskich bp krakowski Zbigniew Oleśnicki.
W dokumencie kupna sprzedaży występuje pod nazwą „Sedlecz".
W 1519 r. wieś po sprzedaniu dóbr koziegłowskich przez Krystyna IV bp krakowskiemu Janowi Konarskiemu przechodzi na własność biskupów. Przez nią przebiegała granica dóbr biskupich i Korony. Z kolei w zachodniej części osady była granica ze Śląskiem.
Siedlec jako wieś biskupia zamieszkiwana była przez włościan, którzy zobowiązani byli dawać dziesięcinę plebanowi koziegłowskiemu. Chłopi cieszyli się tuj dużą swobodą bo nie było tu folwarku, a więc nie musieli odrabiać pańszczyzny.
Świadomie w tym miejscu cytuję dokumenty i fakty dotyczące Siedlca, ponieważ to stąd wywodzą się założyciele Rudnika.
Uzasadnionym jest przypuszczenie, że włościanie, mieszkańcy przyszłego Rudnika, przejęli obowiązki administracyjne i prawne od włościan z Siedlca. Miejscowość ta była wówczas osadą najdalej wysuniętą na północ w Księstwie Siewierskim, usytuowana wśród lasów. Przez nią przebiegała granica dóbr biskupich i Korony a w zachodniej części osady przebiegała granica ze Śląskiem.
Dokument z roku 1611 wspomina o Siedlcu Starym i Siedlcu Nowym. Siedlec Stary to prawdopodobnie Siedlec Duży, starszy, leżący bliżej Koziegłów a Nowy to Siedlec Mały leżący bliżej dzisiejszego Romanowa.
Informację o pierwszych próbach, zamiarach utworzenia nowej wioski, która stać się miała Rudnikiem spotykamy w roku 1608. Jak podaje „Słownik miejscowości księstwa siewierskiego” opracowany przez Zbigniewa Noga, „przed 1608 r. kardynał Bernard Maciejowski zezwolił Juliuszowi Buacereni – Włochowi - posesorowi sołectwa w Siedlcu, na założenie w pobliżu pól sołtysich przy granicy śląskiej wsi Rudnik i osadzeniu tam 10 kmieci”.
Lokalizacja tzw. „pól sołtysich przy granicy śląskiej” jest mało precyzyjna. Zapewne chodzi tu o obszar lasów pomiędzy współczesną wsią Kozłowiec, rzeką Kamieniczką i miejscowością Czarny Las. Pewnym jest, że „pola sołtysie” leżały przy granicy ze Śląskiem między Siedlcem a rzeką Kamieniczką.
Bardziej szczegółowe informacje o tym terenie możemy odnaleźć w znacznie późniejszych dokumentach opisujących przebieg granicy ze Śląskiem. Ta była niezmienna aż do 1835 roku a więc w miarę dokładnie opisywać może gdzie 200 lat wcześniej owe „sołtysie pola” leżały. Mowa tu o traktacie granicznym z 4 marca 1835 gdzie znajduje się dokładny opis przebiegu granicy tego obszaru:
Art XXVIII. „ Między miastem śląskim Woźniki a wsiami polskimi Gniazdów i Mzyki pójdzie granica od punktu, gdzie się pola Woźnik, Rudnika małego i Gniazdowa schodzą, linią, którą biegły rzeczy tak pociągnął, iż do Prus płaszczyzna dwóch tysięcy trzechset sześćdziesiąt jednego morga magdeburskiego, miary reńskiej, z gruntów, o które między wyżej wzmiankowanym miastem, a wsiami polskimi był spór, odstąpiona będzie. Podług tego pójdzie granica: prawie linią posiadłości wsi Rudnika aż do posiadłości "Mateja", która przy Polsce zostanie, a z tamtąd do przewozu zwanego Kozłowice (Kozłowiec). Od tego punktu pójdzie linia, ile możności prosta, ku posiadłości Ptasznika, która przy Polsce zostanie, stąd wyciągnięta zostaje prosta linia, aż do punktu na polskiej linii sprzecznej położonego, zwanego "Duksztok", wszędzie jednak w ten sposób, iż dla Prus wyżej podana liczba mórg odcięta zostanie.
Wskutek tej regulacji granicy Skarbowi Pruskiemu przypadł las wielkości 590,25 ha, który wcześniej w całości należał do Skarbu Państwa Rosyjskiego.
Traktat z dnia 21 maja/2 czerwca 1835 roku ogłoszony w Dzienniku Praw Królestwa Polskiego Tom XVII Nr 62 pn. „Traktat ostateczny rozgraniczenia pomiędzy Królestwem Polskiem a Kraiami Pruskiemi, od granicy Wielkiego Xsięstwa Poznańskiego aż do granicy Rzeczy-pospolitey Krakowskiey, wraz z kopią ratyfikacji tegoż traktatu” w art. 26 doprezyzował ostatecznie i tak opisywał przebieg granicy:
„Między wsią polską Poczesna a wsią Szląską Kamieniec (Kaminiecz) (.Kamienica Śląska), od słupów granicznych w r.1808 niedaleko domu Grzybów postawionych, granica iść będzie linią possesyiną z r. 1827 aż do osady Niven w Szląsku, stamtąd weżmie kierunek linii prostey ku mostowi prowadzącemu do karczmy Zimna-Woda, aż do zejścia się z rzeczką Zimna. Od punktu w którym ta prosta linia zetknie się z rzeczką, ta ostatnia stanowić będzie granicę aż do uyścia swego w rzekę Kamienicę, tak że wsie Starcza, Własna i Klepaczka przy Polsce pozostaną.
Art. 27
Pomiędzy wsiami polskiemi Rudnik wielki i Rudnik mały a wsią Lubszau i miastem Wożniki szląskiemi, od oznaczonego powyżej punktu, granica będzie szła w górę rzeki Kamienicy, aż do punktu zetknięcia się razem territoriów Lubszawy, Rudnika i Woisznika podług terażniejszey ich posiadłości a od tego punktu postępować będzie daley wzdłuż tychże posiadłości pozostawiając grunta Rudnickie przy Polsce, a grunta należące do Lubszau i Woisznik, przy Prusach
Art. 28
Pomiędzy wsiami polskiemi Gniazdowem i Mzyki a Woisznikiem, miastem Szląskiem, granica od punktu w którym się pola Rudnika małego, Gniazdowa, Woisznika schodzą, otrzyma kierunek w linii, przez biegłych oznaczyć się maiącey, tak aby dwa tysiące trzysta sześćdziesiąt i jeden morgów magdeburskich na Reńską miarę, ze spornego gruntu między rzeczonemi wsiami a miastem Pruskiem przy Prussach pozostało. Podług tego linia graniczna będzie szła prawie linią posiadłości wsi Rudnik aż do posady Mateia, która przy Polsce zostanie, a stamtąd pójdzie ku przewozowi Kozłowice zwanemu. Od tego punktu granica postąpi linią ile możności prostą ku posadzie zwaney Potasznik, która przy Polsce pozostanie, a stamtąd wyciągnięta będzie linia prosta aż do punktu na linii roszczeń polskich oznaczonego, Duksztok zwanego, wszystko to jednak pod tem zastrzeżeniem, aby Prussom powyzszą liczbę morgów dostała się.
Art. 29
Od punktu w którym ta linia, mająca brydż wypadkiem geometrycznego rozmiaru złączy się przy wsi Mzykach z linia posiadłości z r. 1827, granica pójdzie wzdłuż tey posiadłości miedzy wsiami polskiemi Mzyki i Gniazdowem a wsią szląską Glosawka, aż do słupów granicznych w r. 1808 postawionych na drodze z Woisznika do Gniazdowa.
Nawiasem mówiąc, tak ustanowiona granica przetrwała do wybuchu I wojny światowej.
Wracając do przebiegu granicy lokacji Rudnika należy podkreślić, ze w dokumencie Libri privilegiorum znajdującym się w Archiwum Krakowskiej Kapituły Katedralnejspotykamy informacje z roku 1610 mówiącą o tym .,że: „do Siedlca biegnie droga przez rzekę Groscholka (Grocholki) do granicy ze Śląskiem”. (Współcześnie tylko nieliczni, najstarsi mieszkańcy pamiętają, że potok „Grocholka” czasem „Kozłówka”,płynie na granicy zabudowań Rudnika i Kozłowca ).Gdyby wówczas „przy granicy ze Śląskiem” były już istniejące zabudowania gospodarcze stanowiące zalążek dzisiejszej wsi Rudnik, dokument ten z całą pewnością faktu tego by nie pominął. Nic więc nie wskazuje na istnienie Rudnika w 1610 roku.
Jak wspomniałem, pierwotny - z 1608 roku- zamiar założenia wsi Rudnik nie powiódł się.
Z dalszej lektury dokumentów dowiadujemy się, ze w dniu 31 sierpnia 1618 r. biskup Marcin Szyszkowski inicjatywę lokacyjną Rudnika powierzył tym razem Janowi Deniszowi synowi Aleksandra, wójta a potem starosty koziegłowskiego. Tyle dokumenty.
Czy kardynał Maciejowski polecił nazwać tą nowo urządzaną wieś Rudnik? Skąd wzięła się ta nazwa i od kiedy funkcjonuje?
Z dokumentów wiemy, że w roku 1619 biskup krakowski i książę siewierski Marcin Szyszkowski herbu Ostoja przekazuje do dyspozycji kapituły krakowskiej Kużnicę w Starej Kużnicy wraz ze wsią Gęzyn, jak również Kużnicę Remiszowską w Rzeniszowie a Kapituła kuźnice te oddaje w ręce nowych dzierżawców, którymi zostaje właśnie Jan i jego ojciec Aleksander Denis starosta koziegłowski.
Przy współudziale Walentego Roździeńskiego znawcy i propagatora hutnictwa na tych terenach, autora poematu „Officina ferraria abo huta y warstat z kuźniami szlachetnego dzieła żelaznego”, pracownicy Deniszów na potrzeby tych kuźnic wydobywali w okolicach Siedlca Małego rudę darniową. W Siedlcu Małym i lasach Rudnika Wielkiego wciąż wyraźne są ślady kopalni odkrywkowej. Wieś najprawdopodobniej przyjęła więc nazwę Rudnik od miejsca w którym wydobywano rudę darniową bądź miejsca w którym zamieszkiwali pracujący w pobliskich kuźnicach rudnicy czyli pracownicy rudę pozyskujący i przetwarzający. Pewności nie mam.
Nie natrafiłem na źródła wiarygodnie potwierdzające, że w Rudniku zlokalizowane były piece wytapiające żelazo z rudy darniowej. Przypuszczam ze w tym miejscu już od 1564 roku rudę jedynie wydobywano- być może na potrzeby ”kużnicy Włoszna na lewym brzegu fluvium Kamiennicza leżącej.”
Pod zarządem Denisza na wytrzebienie lasów pod nowe pola przeznaczono trzy następne lata w ciągu których te tereny miały być zagospodarowane pod dzisiejszy Rudnik Wielki.
Denis miał osadzić tam 8 kmieci na półłankach i wykarczować pola pod folwark (vide Lib priv Libri privilegiorum dokumenty znajdujące się w Archiwum Krakowskiej Kapituły Katedralnej ib. Prix t.9 s.232).
Ile ziemi otrzymali w dzierżawę pierwsi mieszkańcy Rudnika sadowieni na półłankach?
Łan zwany równorzędnie włóką, był od XIII wieku jednostką mierniczą używaną dla określenia rozmiarów podstawy uposażenia osadzanego na wsi na prawie niemieckim. Obszar jednego łana dzielił się pierwotnie na zagony a te z kolei na skiby. Czy półłanek to pół łana?
Podając przeliczniki należy pamiętać, że łan czy morga inną wielkość miała od XIII do początków XIX wieku, zaś inną w XIX, tym bardziej, że powszechnie kojarzy się dzisiaj morga wyłącznie z powierzchnią ok. 0,56 ha. Od 1813 roku kiedy to oficjalnie zastąpiono łan pojęciem hektar a morgę arem wszystko jest jasne.
Rozróżniano łan mniejszy który liczył 30 mórg tj. ok. 17,95 hektara oraz łan większy liczący 48 mórg (ok.24,2 hektara). Czy zatem popełnimy duży błąd jeśli stwierdzimy, że osadzeni na półłankach otrzymali wówczas (1620 rok) po ok. 10 współczesnych hektarów ?.
Próbowałem to ustalić m.innymi na forum naszego Towarzystwa. Vide:http://www.genealodzy.czestochowa.pl/.../2142-poanek.... Wynik niezadawalający.
Wielkość łanów jako jednostek gospodarczych (osadniczych), teoretycznie w przybliżeniu określona, w praktyce była bardzo różna; niekiedy na terenie jednych dóbr, a nawet jednej wsi, termin ten oznaczał gospodarstwa różnych rozmiarów, obejmujące często od kilku do kilkudziesięciu morgów. Konstytucja 1764, unifikująca miary, sprzyjała upowszechnieniu się łana liczącego 30 morgów. Taką wielkość miał stosowany w Królestwie Polskim 1819-1849 łan nowopolski (tu jednak po 1819 włóka nie równała się łanowi, wynosząc 16,8 ha). W II połowie XIX w. łany jako jednostkę miary stopniowo przestano się posługiwać po wprowadzeniu systemu metrycznego. [Encyklopedia historii gospodarczej Polski do 1945 roku, Warszawa 1981, t. I, s. 446; Marcin Kamler]
Jak wspomniałem Denis miał osadzić 8 kmieci. Tym razem granica lokacji wsi Rudnik była bardziej precyzyjna. Miała prowadzić od młyna zwanego Odrzywół do miejsca zwanego Kolisko, posiadłości Trzćyanka oraz Denisza i dalej do stawu zwanego Kozłowy (Libri privilegiorum - dokumenty znajdujące się w Archiwum Krakowskiej Kapituły Katedralnej Lib.Priv. t.9 s.232).
Spotkałem się z rozbieżnymi relacjami wskazującymi lokalizację młyna zwanego Odrzywół. Jedni twierdzą, że jest to miejsce gdzie przeprawiano się przez rzekę Kamieniczkę z Rudnika Wielkiego do wsi Starcza. (okolice mostu drogowego kościół – cmentarz) inni wskazują miejsce bliższe źródeł Kamieniczki (łąki na Odrzywole w Rudniku Małym tak jak to potwierdzają materiały źródłowe Z. Nogi przygotowującego rozprawę o rozwoju osadnictwa w ks. siew.) a jeszcze inni, że chodzi o miejsce gdzie aktualnie jest most na strumieniu Kozłówka między Rudnikiem a Kozłowcem. Prawdy nie znam, ale relacje zbieżne są w jednym: „woły przechodząc rzekę napiwszy się w tym miejscu wody nagle „odżywały”i dostawały chęci do dalszej pracy.”Tak tłumaczył mi nazwę Odrzywół mój dziadek, któremu tą opowieść przekazał jego ojciec Wojciech.
Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich. T. IX, wydany w latach 1880-1914 (1887 tom w którym informacja dot. Rudnika ) nakładem Filipa Sulimierskiego i Władysława Walewskiego zaciemnia obraz bardziej podając, że „Rudnik Wielki to wieś włościańska nad rzeką Odrzywołem, powiat będziński gmina Rudnik Wielki parafia Koziegłowy.
W odniesieniu do sąsiednich wsi Starcza i Własna tenże Słownik podaje, że „leżą one nad rzeką Kamieniczką “. Starczę ponadto nazywa inaczej „Zimną Wodą „. W w innym miejscu Słownik podaje że „Zimna Woda” to wieś w powiecie częstochowskim gmina Rększowice parafia Poczesna. Stanowi cześć wsi Starcza”…
Sołtys Rudnika Jan Denis miał płacić 10 florenów czynszu i wypełniać obowiązek służby wojskowej.
Przedsięwzięcie związane z powstaniem wioski z niewiadomych przyczyn przedłuża się aż do 17 lutego 1636 roku. Wówczas to - jak wynika z potwierdzonych zapisów - Jan Denis już zmarł, więc przedsięwzięcie lokacyjne z polecenia J. Zadzika biskupa krakowskiego miał wykonać Stanisław Kawecki - bogaty karczmarz z Mierzęcic.
Wieś miała powstać w ciągu 25 lat na pogranicznej części Czarnego lasu aż do drogi z Koziegłów na Śląsk. Czynsz roczny dla sołtysa wyznaczono tym razem na 1 grzywnę..
W 1642 roku Rudnik był już częściowo urządzony (Libri privilegiorum - Archiwum Krakowskiej Kapituły Katedralnej Tame t. 11 s. 217 v 399, Acta actorum t. 13 s. 631)
Należy sądzić, że wieś Rudnik podobnie jak wsie sąsiednie była lokowana na „surowym korzeniu”. Wsie lokowane na prawie niemieckim poza instytucją sołtysa miały również samorządność sądową. Warunkiem było posiadanie ziemi wolnej od jurysdykcji książęcej w zakresie skarbowości i sądownictwa. Kmiecie w parafii Koziegłowy płacili czynsz w naturze lub w pieniądzu albo wykonywali pańszczyznę przez 3-4 dni jeśli w danej miejscowości istniał folwark. Oczywiście ciążyła też na nich dziesięcina na rzecz proboszcza.
W dokumencie Liber retaxationum z 1529 roku - a więc sto lat przed lokacją Rudnika - Markowice płaciły 4 gr., Rzeniszów i Winowno po 12 gr. Za rządów Zygmunta II Wazy w Krakowie kura kosztowała 1,5 grosza, korzec żyta 8 groszy a para butów 19 groszy. W latach 1600 dochód plebana z Koziegłówek obliczano na około 23 grzywny a parafii Koziegłowy 29 grzywien. Czynsz zbierał sołtys który był pośrednikiem między właścicielem wsi a kmieciami.
W sąsiednim Siedlcu w roku 1645 było wówczas 12 zagrodników, 22 chałupników, 2 karczmarzy.
Informacja z późniejszego okresu tj. z roku 1688 wskazuje że Siedlec miał 12 łanów kmiecych w tym 3 i pół łanów pustych, 16 kmieci, 15 zagrodników na 10 zagrodach, 1 zagroda pusta 9 chałupników. Kmiecie płacili po 14 groszy czynszu, po 1 groszu solnego i 2 grosz stróżnego. Oddawali po 3 ćw. Owsa, 2 kury, 2 kapłony, 1 gęsi, 55 jaj. Natomiast zagrodnicy i chałupnicy nie płacili czynszu. Raz w roku jeździli po sól do Wieliczki i szli „do sieci bez dnia” (mieli obowiązek łowić ryby?).
Niestety nie dotarłem do dokumentów dotyczących powinności mieszkańców Rudnika (Wielkiego). Należy przypuszczać, że powinności te były podobne.
Pod datą 1664 spotykamy kolejny zapis z którego wynika, że Stanisław Kawecki jest już sołtysem wsi co oznaczać może, że plany kolonizacji wsi zostały zakończone.
Z dalszej części opisu dowiadujemy się, że Kawecki i jego żona Barbara mieli wówczas młyn, karczmę z prawem szynkowania piwa i gorzałki, las koło Rudnika i folwark zwany Nowa Wieś
Zapis o folwarku Nowa Wieś z 1668 roku sugeruje, że miejsce to prawdopodobnie stało się zalążkiem utworzenia odrębnego organizmu administracyjnego nazwanego później Rudnik Mały.
Kiedy po raz pierwszy użyto nazwy Rudnik Mały nie udało mi się ustalić. Datą najstarszą z jaką się zetknąłem to rok 1758. Dokument wspomina o włączeniu do klucza koziegłowskiego sołectwa w Rudniku Wielkim i Rudniku Małym.
W 1668 roku Rudnik zamieszkuje 4 kmieci (IDBK 1644/45 Inwentarz włodarstwa krakowskiego spisany w 1644/45 (Archiwum Krakowskiej Kapituły Katedralnej).
Zapis ten sugeruje, że wieś zamieszkiwało jedynie czterech ludzi.
W czasach nowożytnych mianem “kmieć” (z łacińskiego cmetos, cmetonis, kmetho) określano potocznie chłopa, wieśniaka. Od ok. XIV wieku słowo to oznaczało chłopów, którzy mieli własne gospodarstwo o powierzchni przynajmniej 1 łana ziemi. W zamian musieli płacić czynsz i wykonywać prace rolne na ziemi jego właciciela. Pamiętajmy, że Denis miał osadzić w Rudniku 8 kmieci na półłankach. Informację z 1668 roku interpretuję więc w ten sposób, że spośród 8 pierwotnie osadzonych w Rudniku ,czterech dorobiło się ziemi o powierzchni co najmniej 1 łana.
Kolejne informacje o Rudniku dotyczą lat późniejszych:
1668- Inwentarz dóbr biskupstwa krakowskiego (Rękopis Ossolineum nr.1174, str.63) wymienia nowe miejscowości baronatu koziegłowskiego w skład którego wchodzi również wieś Brudzowice, Jastrząb, Piwonia iRudnik . Dokument szczegółowo opisując granicę posiadłości wsi Siedlec dodaje - „.. od strony Rudnika granica biegnie potokiem zwanym Trzcianka, od Zawady do Korony należącej rzeką Kamieniczką i przez staw. Od Kamienicy „ujazdem” dalej do Zimnej Wody i Ostrej Góry. Od rzeki Czarki kierowała się w stronę Gężyna..”.
1682 - sołectwo trzyma Antoni Franciszek Małachowski (Acta actorum T.13 s. 364)
1687 - sołectwo należało do Mikołaja Grabiańskiego i jego żony Ludwiki Marii (Lib.Priv. Lib priv Libri privilegiorum dokumenty znajdujące się w Archiwum Krakowskiej Kapituły Katedralnej t.12 s. 24)
1695 - Franciszek i Barbara Szczepańscy użytkowali sołectwo (Acta actorum, t.18.s 44)
1710 - za wierną służbę sołectwo otrzymali bracia Józef i Mateusz Szczepańscy. Płacili do dworu w Koziegłowach 2 grzywny czynszu i 1 grzywnę Kapitule Krakowskiej.(Lib Lib priv Libri privilegiorum dokumenty znajdujące się w Archiwum Krakowskiej Kapituły Katedralnej.Priv. t.13 s. 1)
1735 - sołectwo trzyma Józef Gładysz i jego syn Andrzej (LMun.s.245)
1758 - włączenie do klucza koziegłowskiego sołectwa w Rudniku Wielkim i Małym (seu Nowa Wieś) (Lib Lib priv Libri privilegiorum dokumenty znajdujące się w Archiwum Krakowskiej Kapituły Katedralnej.Priv. t 16 s.48.
1783 - par. Koziegłowy (Rejestr s.153)
1787 – we wsi mieszka 251 ludzi zaś w 1788 r. istnieją 22 domy. W 1791 r. 26 domów w tym browar, karczma, młyn. (Materiały do Słownika Historyczno-Geograficznego Województwa Krakowskiego w Dobie Sejmu Czteroletniego (1788-1792) oprac. K. Buczek Krakw, Warszawa 1931-1960 z.2 s. 263
1788 - w Rudniku stacjonował strażnik komory koziegłowskiej (Materiały do Słownika Historyczno-Geograficznego Województwa Krakowskiego w Dobie Sejmu czteroletniego(1788-1792) oprac. K. Buczek Kraków, Warszawa 1931-1960. Komory celne znajdujące się wówczas w Siewierzu, Będzinie i Koziegłowach obsługiwały szlak śląsko-pruski, który odgrywał najpoważniejszą rolę w handlu lądowym szlacheckiej Rzeczpospolitej
1788 - Rudnik staje się własnością Akademii Krakowskiej
Ciekawszą i o wiele bogatszą w materiały źródłowe jest historia Rudnika po 1800 roku. To jednak materiał na odrębne potraktowanie.
Przy redakcji powyższego tekstu wykorzystano m.innymi treści zawarte w:
Siewierz, Czeladź, Koziegłowy. Studia z dziejów Siewierza i księstwa siewierskiego, praca zbiorowa pod red. F. Kiryka, Katowice 1994,
Słownik miejscowości księstwa siewierskiego, oprac. Z. Noga, Katowice 1994.
Słownik historyczno-geograficzny ziemi wieluńskiej w średniowieczu, opr. Ryszard Rosin, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1963
Słownik historyczno-geograficzny województwa krakowskiego w średniowieczu, cz.Słownika Historyczno-Geograficznego Ziem Polskich w Średniowieczu.
Mapa----Karta dawnéj Polski z przyległémi okolicami krajów sąsiednich według nowszych materyałów na 1:300000 Wojciecha Chrzanowskiego z 1859 roku. Źródłohttp://www.bibliotekacyfrowa.pl/publication/34173
Opracował p. Florian Huras Żródło: http://www.genealodzy.czestochowa.pl/.../457-rudnik... 

„Tkacz" sprzedany na licytacji. 1932r