Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 28 kwietnia 2022

Radości i smutki - zwyczaje rodzinne. Narodziny dziecka. Chrzest Część1.

 Radości i smutki - zwyczaje rodzinne. Narodziny dziecka. Chrzest Część1.

Zagadnienie związane z narodzinami i chrztem dziecka w opracowaniach z XIX wieku dotyczących Zagłębia Dąbrowskiego traktowane jest marginalnie. M. Federowski pisząc o chrzcinach twierdzi, iż „najmniej obfitują w takie szczegóły, które by zdolne były zająć uwagę badacza zwyczajów ludu naszego”662, a także M. Kantor-Mirski wspomina w swojej pracy pt. „Lud Zagłębia Dąbrowskiego…”: „Spośród obrzędów jedynie chrzciny nie posiadają żadnych charakterystycznych cech zwyczajowych”663. Jednakże, jak wynika z badań etnograficznych prowadzonych w 2. poł. XX wieku oraz współcześnie664, narodziny dziecka zawsze powiązane były z szeregiem wróżb, obrzędów i czynności magicznych, mających chronić matkę i jej nowo narodzone dziecko od tzw. złych mocy, na które w okresie połogu oboje byli wyjątkowo podatni. Kobietę ciężarną obowiązywały pewne zakazy, nakazy i wzorce zachowania. Pomimo, iż kobieta spodziewająca się dziecka wykonywała zazwyczaj te same prace w gospodarstwie co przed ciążą, to jednak musiała w pewnych momentach zachowywać szczególną ostrożność. Np. nie powinna przechodzić pod sznurami do suszenia bielizny, nosić na szyi korali czy łańcuszka, bo powodowało to problemy podczas porodu – dziecko mogło się urodzić owinięte pępowiną. Jedna z mieszkanek Koziegłów relacjonuje rozwiązanie swojej sąsiadki: „Powiedziałam jej, mało co, a Piotrusia by nie było, a matka ci mówiła, żeby nie chodzić pod sznurami, a ty nie słuchałaś”665.

Kobieta ciężarna nie mogła także spoglądać przez dziurkę od klucza lub zaglądać do pustej butelki, by dziecko nie miało zeza; nie powinna również patrzeć na ogień bądź pożar, ponieważ niemowlę mogłoby mieć czerwoną plamę na buzi. Powszechnie wierzono, że gdy przyszła mama przestraszy się myszy lub czegokolwiek innego i dotknie swojego ciała, to dziecko w tym miejscu na skórze będzie miało znamię popularnie nazywane myszką lub ogniem. Informatorka dodaje: Były takie proste zwyczaje, aby kobieta, która jest w ciąży nie zaglądała przez dziurkę od klucza, bo dziecko będzie świdro - wate, będzie miało zeza; żeby nie zapatrzyła się na coś takiego niedobrego, żeby czegoś nagłego nie zrobiła i żeby zawsze pamiętała, że jest w ciąży666 . Na zlęknięcie przyszłej matki pomóc miało włożenie środkowego palca dłoni za pasek spódnicy, co miało ratować jeszcze nienarodzone dziecko przed kalectwem i wspomnianą myszką . Wierzono w tzw. magię podobieństw667 twierdząc, że dziecko urodzi się ładne i zdrowe, jeśli kobieta ciężarna będzie przyglądać się estetycznym i pięknym przedmiotom, podziwiać przyrodę i absolutnie zakazywano jej patrzenia na ludzi brzydkich, chorych, kalekich, a także na zwierzęta – gdyż wówczas dziecko mogło posiąść jakąś ich cechę. Ciężarna będąca w ciąży nie powinna brać do fartucha zająca, „bo dziecko będzie miało zajęczą wargę”668. Ponadto przyszłej mamie zabraniano chodzić na pogrzeby i przyglądać się zmarłemu, bowiem groziło to urodzeniem bladego jak nieboszczyk, chorego, a nawet martwego dziecka669. Kobieta w ciąży nie powinna również trzymać innego dziecka do chrztu, bo mogło to być przyczyną, powicia kalekiej lub chorej pociechy. Wśród mieszkańców Zagłębia Dąbrowskiego do chwili obecnej istnieje przekonanie, że ciężarnej nie powinno się niczego odmawiać, należało spełniać każdą jej prośbę, a nawet zachcianki. W przeciwnym razie, jak twierdzono, mole bądź myszy zjedzą rzecz, którą chciała kobieta i której jej odmówiono. Informator podaje, że kobiecie ciężarnej „o co poprosi to trzeba dać, bo inaczej choroba albo nieszczęście”670, zaś mieszkanka Niegowonic wspomina, że jej ojciec odmówił kiedyś pomocy ciężarnej nie wiedząc, że kobieta spodziewa się dziecka i „myszy pogryzły mu kożuch”671. Z zachowania i wyglądu kobiety będącej w ciąży starano się wywnioskować czy urodzi się chłopiec, czy dziewczynka. Jeśli miała apetyt na kwaśne jedzenie np. ogórki kiszone, śledzie – to wróżono urodzenie się chłopca, jeśli zaś na słodkie to na świat miała przyjść dziewczynka. Gdy kobieta „ładnie wyglądała, promieniała, to miał być chłopak. Jak urody jej ubywało, to dziew - czynka”672. Wierzono bowiem, iż córka odbiera matce urodę. Płeć dziecka starano się wywróżyć z pierwszego gościa, który przyszedł w wigilijny po - ranek do domu zamieszkałego przez brzemienną. Jeśli był to mężczyzna to ciężarna urodzi chłopca, jeśli kobieta – powije dziewczynkę. Gdy w czasie ciąży kobiecie dokuczała zgaga oznaczało, że dziecku rosną włosy. W dwudziestoleciu międzywojennym, a nawet w pierwszych latach po drugiej wojnie światowej, poród odbywał się w domu, a dziecko przyjmowała babka, nazywana również wróżką673 lub akuszerką674. Akuszerki odbierały porody do lat 60. XX wieku, do momentu kiedy kobiety nie zaczęły rodzić na izbach porodowych lub w szpitalach. Babka była najczęściej starszą, doświadczoną kobietą, zajmującą się odbieraniem porodów, opieką nad noworodkiem i jego matką, z reguły przez około trzy dni po porodzie. Kobieta odbierająca poród była też zobowiązana, w razie konieczności, gdy dziecko było słabe, ochrzcić je. Mieszkańcy Zagłębia Dąbrowskiego wspominają: „Ona to nowo narodzone dziecko kropiła święconą wodą i żegnała”675 . Jeszcze w latach 40. XX stulecia po narodzinach babka kąpała dziecko w drewnianej niecce, a wodę z pierwszej kąpieli „wylewała w takie miej - sce, gdzie kury nie chodziły – żeby dziecko nie płakało”676 i „nie dostało wyrzutów”677. Czasem do wody, w której kąpano dziecko wrzucano mo - nety wcześniej przyniesione przez gości odwiedzających noworodka678. Natomiast mieszkańcy Niegowej wspominają, że do kąpieli dziewczynki wkładano kłosy ze strzechy „żeby miała ładne włosy”679. Po kąpieli na główkę dziecka ubierano białą trójkątną chusteczkę nazywaną rogóweczką, a całe ciało niemowlęcia krępowano płóciennymi powijakami. W powija - kach dziecko noszono przez ok. 4–6 tygodni, po to, „żeby się nie złamało i było proste”680 . Pod koniec XIX wieku bardzo ważne było, by po porodzie dziecko podać ojcu, który biorąc je na ręce – uznawał za swoje. Ponadto jak wspomina etnograf S. Ciszewski:Zaraz po urodzeniu się dziecka, ojciec częstuje wszystkich obecnych wódką. Kumoski zaś i znajome baby przychodzą winszować matce i przynoszą jej wódki przyprawionej z gwoździkami, cynamonem, gałganem i zafarbowanej karmelem z palonego cukru681. Na wsi, do domu nowo narodzonego dziecka schodziły się wszystkie gospodynie, przynosząc zboże, mąkę, chleb, ser, jajka, masło i inne produkty, często w dużych ilościach, aby starczyły gospodarzowi na czas połogu żony682. Również babka zostawała lub przychodziła przez trzy-cztery dni, aby opiekować się dzieckiem i położnicą.


Źródło: Tropem badaczy Zagłębia Dąbrowskiego, str 299-302. ,aut: Dobrawa Skonieczna-Gawlik, Wyd: Regionalny Instytut Kultury w Katowicach 2016r

Radości i smutki - zwyczaje rodzinne. Narodziny dziecka. Chrzest Część2.

  Radości i smutki - zwyczaje rodzinne. Narodziny dziecka. Chrzest Część2.                                    Nowo narodzone dziecko, przed chrztem było wyjątkowo narażone na wszelkie zło. „Uważano, że w tym czasie nie jest ono chronione przez Boga”683, tak więc wszelkimi sposobami starano się je ustrzec przed urokami i złymi mocami. Istniało wiele zachowań mających pomóc lub przynajmniej nie szkodzić niemowlęciu. Wierzono, że nie należy wywieszać pieluch po zachodzie słońca, bo dziecko mogło być niespokojne. Nie wolno było także patrzeć na nie bezpośrednio, gdyż samo takie spojrzenie mogło mu zaszkodzić. Wchodząc do izby, w której znajdowało się niemowlę, spoglądano najpierw na paznokcie, potem do góry, a dopiero później w kierunku dziecka często przez rozchylone palce dłoni. Ponadto młoda matka nie mogła wychodzić z domu w południe oraz po zmierzchu, a często nawet w ogóle do wywodu684 nie opuszczała domu, bo to mogłoby sprowadzić na nią i nowo narodzone dziecko nieszczęście. Do momentu wywodu kobiecie, jako nieczystej, zakazywano również noszenia wody, „bo by się robaki zaległy”685, „bo się woda mieni i nie ma tego smaku”686 .


Zdaniem mieszkańców pogranicza małopolsko-śląskiego urok na maleństwo mogły rzucić osoby, które „niedobrze patrzą”687, „mają coś w oczach”688. Często podejrzewano o uroki kobiety niezamężne, stare, kalekie. Jeśli już ktoś spojrzał w podejrzany sposób na dziecko to, aby uniemożliwić działanie uroku należało trzy razy splunąć za siebie. Czasami rodzicom wydawało się, że niemowlę już jest urzeczone, co objawiało się ciągłym płaczem, niespokojnym zachowaniem czy jego chorobą. Aby odczynić urok matka pluła trzy razy na swoją koszulę i albo przecierała czoło niemowlaka, albo czyniła na czole znak krzyża. Innym sposobem sprawdzania i odczyniania uroków było wrzucenie do szklanki z wodą trzech kawałków węgla drzewnego „ze spalonej drzazgi”689 i tyluż okruszyn chleba. Jeżeli na dno opadł węgiel, to znaczyło, że urok rzucił mężczyzna, a jeśli chleb – urok jest dziełem kobiety. Wodą z tej szklanki obmywano buzię dziecku, a pozostałą jej część wylewano w kąt izby690 lub też na zawiasy drzwi, żeby w ten sposób „to złe zamknąć”691. Środkiem zapobiegawczym przed tzw. złymi spojrzeniami był kolor czerwony. W związku z tym dziecku często zawiązywano na rączce wstążeczkę tego koloru, bądź „do wózka albo kołyski przyczepiano czerwoną kokardkę”692. Także srebrny przedmiot lub obrazek święty włożony pod poduszkę w kołysce miał uchronić noworodka przed urokami, złymi spojrzeniami i nieczystymi mocami. Według mieszkańców Zagłębia Dąbrowskiego jeszcze w latach 60. XX wieku można było spotkać się ze stosowaniem tego typu zabiegów magicznych. Do czasów współczesnych przetrwała wiara w niezwykłą, ochronną moc czerwonego koloru, który w postaci kokardki, dodatkowo często z elementem religijnym - medalikiem, przyczepiany jest do dziecięcego wózka i łóżeczka. Wiele osób nadal przywiązuje wagę do przestrzegania pewnych zakazów wspomnianych wyżej, choć nie mówią o tym otwarcie. Niektóre kobiety w ciąży pewnych rzeczy nie robią i przestrzegają starych zaleceń, jak choćby nie noszenia korali czy czasu przygotowania wyprawki dla dziecka. Wspominają jednak o tym niechętnie, aby – jak twierdzą – nie zostać posądzonym o zacofanie i wiarę w zabobony693 . Bardzo ważnym momentem w rodzinie był chrzest nowo narodzonego dziecka. Z uwagi na dużą śmiertelność noworodków, jeszcze w latach powojennych miał on miejsce trzy lub cztery dni po porodzie. Jeśli dziecko było silne i zdrowe chrzczono je do sześciu tygodni od narodzin. Dziś uważa się, że dziecko powinno być ochrzczone w pierwszym roku życia. Decyzję o terminie sakramentu podejmują rodzice i ustalają w kościele z księdzem dokładną datę uroczystości. Pod koniec XIX wieku na rodziców chrzestnych, zwanych kumosiami bądź kumotrami694, wybierano ludzi uczciwych, dobrych, mądrych i praktykujących, takich, którzy w wypadku braku rodziców byliby w stanie wychować dziecko. Twierdzono, iż dziecko przejmuje pewne cechy charakteru po rodzicach chrzestnych, tak więc starano się, aby kumotrowie byli pobożni, zaradni i gospodarni. Dawniej, wybierając ich, nie przywiązywano wagi do pokrewieństwa. Ponieważ nie wypadało odrzucić propozycji zostania chrzestnym, a odmowę uważano za grzech695, na rodziców chrzestnych proszono często tych, z którymi kłócono się o grunt, miedzę itp. Skumowanie godziło powaśnionych, zapominano wówczas o urazach, krzywdzie lub nieprzyjaźni. Od momentu chrztu żyli w zgodzie i uważali się za spokrewnionych696. Dzisiaj na chrzestnych rodzice dziecka najczęściej wybierają kogoś z najbliższej rodziny obojga np. siostry, braci, najbliższe kuzynostwo. Mogą nimi zostać również dobrzy znajomi rodziców dziecka. Niekiedy podczas wyboru ojciec i matka niemowlęcia kierują się zamożnością przyszłych chrzestnych, do cech charakteru nie przywiązując już takiej wagi jak dawniej. Za czasów M. Federowskiego kuma zobowiązana była uszyć chrześniakowi bądź chrześniaczce czepeczek i koszulkę z płótna lnianego zawiązywaną pod szyją na czerwony fontazik697. W XX stuleciu dziecko do chrztu ubierano w różowe szatki jeśli była to dziewczynka, w niebieskie w przypadku chłopca lub po prostu w ubranko koloru białego. Bardzo często dziecko, szczególnie jeśli było małe, niesiono do kościoła w poduszce przykrytej kapką i ozdobioną mirtowym wianuszkiem lub gałązkami tejże rośliny. W czasie uroczystości kościelnej niemowlę trzymała matka albo matka chrzestna. Jeszcze w latach powojennych chrzest dziecka w kościele miał miejsce w zwykły dzień tygodnia. Często, jeśli dziecko urodziło się przed świętami, czekano z chrztem do świąt. Natomiast starano się nie chrzcić dzieci w trakcie postu lub adwentu. „Żeby córka zmieściła się w poduszkę, chrzest trzeba było zrobić w poście […]. Babcia była oburzona, że chrzest odbywa się trakcie Wielkiego Postu”698 – wspomina jedna z informatorek. Dziś chrzest ma miejsce w trakcie jednego z niedzielnych nabożeństw699, podczas którego ksiądz polewa główkę dziecka wodą święconą, czyni znak krzyża i nadaje dziecku wcześniej wybrane jedno lub dwa imiona. Niegdyś wpływ na imię mieli nie tylko rodzice, ale również dziadkowie dziecka. Sugerowano się także patronem dnia, w którym dziecko się urodziło oraz imionami już obecnymi w rodzinie700 . Po chrzcie matka dziecka szła na wywód701 – dopiero po nim ponownie mogła brać udział we wszystkich pracach domowych i być pełnoprawnym członkiem społeczności, również religijnej. Zwyczaj ten praktykowany był przez mieszkanki Zagłębia Dąbrowskiego jeszcze w latach 60. XX wieku. Pod koniec XIX wieku goście po obrządku religijnym, śpiewając przez całą drogę, powracali do chaty gdzie wspólnie zasiadali do chrześnego obiadu, w którego skład wchodzi kapusta z grochem, mięso gotowane, dziewięć bułek rzannego (żytniego) chleba i nieodstępna wódka, którą na misce podając, mieszają z miodem702. M. Federowski odnotował, że po obiedzie kumoszki przystępowały do śpiewania dniówek oraz innych pieśni703. Jak piszą obaj XIX-wieczni etnografowie, „hulanka chrzestna” kończyła się zazwyczaj rano i nieraz była kontynuowana w poniedziałkowy wieczór bądź w „oktawę dnia chrzestnego”704. W okolicach Sławkowa na obiad z okazji chrzcin podawano, oprócz kapusty z grochem i gotowanego mięsa, rosół z ziemniakami oraz kaszę jęczmienną ze słodkim mlekiem705. Jeśli rodzina nie należała do najzamożniejszych, najbliższych częstowano kawą, plackiem drożdżowym z serem lub posypką, kiełbasą i wódką. W 2. poł. XX wieku, po chrzcie, gości również zapraszano do domu, gdzie podawano obiad składający się z rosołu z makaronem, ziemniaków lub klusek, pieczonego mięsa oraz surówki. Następnie podawano ciasto (tort), kawę i herbatę oraz niekiedy alkohol. W obecnych czasach w Zagłębiu Dąbrowskim po mszy chrzcielnej urządza się w domu bądź w restauracji przyjęcie. Zarówno dawniej, jak i dziś, przyjęcie z okazji chrztu uzależnione jest od możliwości i zamożności rodziców dziecka, gdyż właśnie oni najczęściej je organizują. Zazwyczaj gościom podaje się dwudaniowy obiad, ciasto, kawę oraz owoce. W wielu rodzinach, zbieżnie z zaleceniami Kościoła, tego dnia unika się spożywania alkoholu. Zgodnie z tradycją rodzice chrzestni obdarowywali chrześniaka podarkami. Dawniej najczęściej było to tzw. wiązanie – czyli pudełko, do którego wkładano obrazek o treści religijnej podpisany przez chrzestnych oraz pieniądze. Pakunek ten umieszczano pod poduszką, aby dziecko było bogate. Dziś wszyscy goście dają maleństwu pamiątkowe karty z życzeniami, kwiaty, pieniądze lub prezenty w postaci zabawek, ubranek, biżuterii oraz medalików z wizerunkami świętych. W latach powojennych do tradycji należała wspólna fotografia rodziców z dzieckiem i rodzicami chrzestnymi, wykonana w studio fotograficznym i będąca najczęściej jedyną fotografią z chrztu. Dziś fotografuje się zarówno ceremonię kościelną, jak i przyjęcie, a także rodziców oraz gości z nowo ochrzczonym dzieckiem Warto wspomnieć, iż w czasach PRL-u wprowadzono świecki obrzęd nadania imienia dziecku, który miał miejsce w Urzędzie Stanu Cywilnego. Jedna z mieszkanek Sosnowca wspomina: „Najstarszy z synów miał w Pałacu Ślubów ceremonię nadania imienia. Chcieliśmy, aby na chrzest przyjechał mój brat, który wówczas był w wojsku, a ponieważ na uroczystości kościelne nie można było otrzymać przepustki, musieliśmy zrobić ceremonię w urzędzie”706. Uroczystość ta w przeciwieństwie do ślubu cywilnego nie była wymagana prawem i tylko w wyjątkowych sytuacjach korzystano z tej formy. 

                                                         Źródło: Tropem badaczy Zagłębia Dąbrowskiego, str. 302-310. ,aut: Dobrawa Skonieczna-Gawlik, Wyd: Regionalny Instytut Kultury w Katowicach 2016r

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

KONOPISKA i JA. WSPOMNIENIA.

 KONOPISKA i JA. WSPOMNIENIA.

Leży przede mną książka p. Barbary Herby „Dzieje Konopisk i okolic" wydana kilka lat temu. Na mapie znajdującej się na okładce szukam legendarnego dla mnie Pałysza i Dżbowa, a na drugiej (wewnątrz książki) kopalni „Maria" w Łaźcu, pleców prażalniczych w Sabinowie i Dźbowie, trasy kolejki wąskotorowej prowadzacej z tamtych terenów do Borku. Cóż te wszystkie miejscowości mają ze mną wspólnego? Przede wszystkim tam pracował mój tato, Stanislaw Kuśnierczyk. Kamienicę i Konopiska łączył ten sam teren rudonośny zarządzany przed wojną przez tego samego właściciela firmy „ Modrzejów- Hantke". Praca taty potwierdzona jest wpisami w książeczce ubezpieczeniowej z 1935 roku.


Wielokrotnie wbite są tam pieczątki: „Piece prażalne kopalń w Dżbowie"„,Kopalnia Rudy Żelaza „Maria" w Lażcu", „Warsztaty mechaniczne przy Kopalniach Rudy żelaza w Dżbowie". Pracowal tam przed wojną i czasie wojny, z przerwami na udział w wojnie obronnej we wrześniu 1939 roku (pułk artylerii ciężkiej w Armii „Lódź") i dłuższy urlop w 1941. Na zaświadczenie o tym urlopie patrzę zawsze z dużym wzruszeniem, bo wziął go tato w związku z moim urodzeniem. Jeszcze długo po wojnie jeździł do Sabinowa i Dźbowa, zwłaszcza do koniecznych remontów małych, urokliwych lokomotywek kolejki wąskotorowej, bo z zawodu był ślusarzem-mechanikiem parowozów takiej trakcji. Głowy za to nie dam, ale wydaje mi się, że na zdjęciu w książce p. Herby „Pracownicy kopalni Konopiska (r. 1944) na tle rampy kopalnianej" w drzwiach lokomotywki stoi mój tato. Do dziś pamiętam dwie niezwykłe dla mnie wyprawy, na które zabrał mnie tato - raz drezyną, za drugim razem - małym parowozikiem. Jechaliśmy z Borku przez pola w kierunku Konopisk We wspomnianej już legitymacji znalazłam także dwa podpisy dr. Kazimierza Giedryka, który był zatrudniony w Konopiskach jako lekarz kopalniany, a dojeżdżał tam z Kamienicy bryczką. Gdy pod koniec 1941 roku Niemcy zajęli nasz dom (byłam wtedy niemowlakiem) znaleźliśmy schronienie i serdeczne wsparcie w domu pp. Nalewajków na Pałyszu. Babcia Bronisława z Tomalów Kuśnierczykowa i dwaj młodsi bracia taty, Leon i Kazik, zamieszkali w istniejącym dotychczas drewnianym budynku p. Stanisława Błaszczyka, a potem w domu Hermana.


Mama często chodziła pieszo - wioząc mnie w wózku - z Pałysza do Kamienicy i z powrotem, aby chłopcom zrobić pranie i coś tam ugotować po śmierci babci w 1942 roku. Jak się jej te wyprawy udawały? Na Pałyszu bywali także Leon z Kazikiem. Z pp. Nalewajkami rodzice utrzymywali kontakt jeszcze długo po wojnie, a w Kamienicy odwiedzała nas Ziutka Nalewajka. Z pobytu na Pałyszu prawie nic nie pamiętam poza jakimiś wybuchami, łunami pożarów i ...psem Łapą. Do Kamienicy wróciliśmy stamtąd na początku 1945 roku. 6 marca tego roku tato ma już w książeczce wpis: „Zjednoczenie Kopalń Rudy żelaza, podrejon Borek", a potem już „rejon Borek". W Konopiskach mieszkała także z mężem Henrykiem moja ciocia Halina Glińska z domu Szejn. Pamiętam, że gdy przyjeżdżali do rodziny w Kamienicy, często wspominali swoją działalność konspiracyjną w czasie wojny w Konopiskach, w AK. Byłam zafascynowana ich pseudonimami: „Dym" i „Jaśmin" i konspiracją. A potem na wiele lat Konopiska zniknęły z mojego horyzontu i niespodziewanie pojawiły się w Warszawie w 1968 roku, gdy poznałam tam Hankę, córkę pp. Przybylików, a potem jej siostrę Bożenę i brata Marka. Znajomość wtedy zawarta pogłębiona przez wspólne wyprawy kajakowe, górskie, krajoznawcze i spotkania prywatne w Warszawie i Zakopanem przerodziła się w serdeczną przyjaźń trwającą do dziś. Po pewnym czasie, w trakcie „długich rodaków rozmów", okazało się, że łączą nas także Konopiska, bo ich tato Jan i mama Władysława tam uczyli, a tato był kierownikiem szkoły od 1938 roku, po odejściu z powodów zdrowotnych Gustawa Kolmana. Rodzice Hanki mieszkali w budynku starej szkoły w Kopalni, gdzie Hanka przyszła na świat, potem w szkole w Konopiskach. W 1940 roku p. Jan został aresztowany i osadzono go w obozie w Dachau, potem w Mauthausen-Gusen. Uwolniony po prawie pól roku wrócił do Konopisk. Uniknął powtórnego aresztowania, gdyż nie pojechał z innymi nauczycielami na zorganizowaną specjalnie przez Niemców konferencję w Kłobucku.


Został ostrzeżony przez wójta. Państwo Przybylikowie i inni nauczyciele otrzymali dokumenty zatrudnienia w kopalniach prowadząc równocześnie tajne nauczanie. Pod koniec stycznia 1945 roku p. Przybylik rozpoczął starania o reaktywowanie szkoły. Pracował w niej wraz z żoną do roku 1968, do chwili przejścia obydwojga na emeryturę i wyjazdu do Warszawy. Hanka po ukończeniu Liceum im. J. Słowackiego w Częstochowie udała się na studia do Warszawy, Bożena pracowała do emerytury jako nauczycielka w szkole w Dżbowie, Marek urodzony w Konopiskach został dziennikarzem, czasami występuje w telewizyjnym programie „Szkło kontaktowe". Na moje pytanie, jak wspomina Konopiska Hanka odpowiedziała: „ [.. jako krainę szczęśliwego dzieciństwa. Konopiska były śliczną wsią pełną zieleni, zamieszkałą przez wspaniałych, miłych ludzi, stąd nasze najstarsze przyjaźnie. Marek czasem wspomina Klub Sportowy„ Lot" Konopiska czy orkiestrę szkolną znaną w całym województwie i in. sprawy, ale jest to temat na długie opowiadanie. Konopiska to ważny rozdział naszego życia". W rozmowie padały nazwiska Frydrychów, Sączków, Kieratów, Glińskich. I jeszcze jedno. Gdy wracałam któregoś razu z Warszawy, zostałam poproszona przez pp. Przybylików o przekazanie pozdrowień dla p. Waci Kieratowej. W czasie spotkania rozmawiałyśmy o ich zażyłej przyjaźni, ale i o moich szkolnych latach, gdy p. Wacia uczyła mnie geografii. Ale to już inna bajka. Aut: Barbara Kaczkowska (Kraków) Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr74, R XX ,3/2010r

niedziela, 24 kwietnia 2022

HAŁDY I CEGIELNIE

 HAŁDY I CEGIELNIE

W latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia Kamienica Polska była jedną z nielicznych miejscowości powiatu częstochowskiego, która miała utwardzone drogi i niewiele domów krytych słomą. W okolicznych wioskach drogi wyglądały jak piaszczyste trakty leśne a domy miały słomiane strzechy. Z tego powodu wybuchały często pożary, które niszczyły cały dobytek. Drewno było wówczas dosyć tanim budulcem, dlatego rzadko budowano domy z cegły czy kamienia wapiennego. Po wojnie jak grzyby po deszczu pojawiały się prywatne firmy, które miały odpowiednie maszyny do wyrobu cegły. Napędzano je silnikami dieslowskimi. Jako materiał do wyrobu cegły wykorzystywano stare pokopalniane hałdy, na których zalegały grube warstwy iłowców.

Po usunięciu kamieni iły zmieszane z piaskiem i polewane wodą stanowiły doskonały materiał do produkcji ceramicznych materiałów budowlanych. Uformowana cegła musiała wyschnąć, aby potem wypalano ją w specjalnie wykonanym do tego celu piecu. Na polach Jastrzębia, Kamienicy Polskiej i Osin budowano specjalne szopy, w których suszono cegłę. Układano ją w określony sposób, przesypywano miałem węglowym tak, aby był ciąg powietrza poprzez kanały wentylacyjne, doszczelniano boki i podpalano od dołu. Proces wypalania trwał około miesiąca.
Gdy węgiel się spalił, rozbierano piec wyjmując dobrze wypaloną cegłę. Jednorazowo można było wypalić kilkanaście tysięcy cegieł. Produkcja taka była tańsza niż zakup gotowego produktu. Dostęp do materiałów budowlanych był w tamtych czasach utrudniony, więc ludzie musieli radzić sobie sami. Kto dysponował na swoim polu materiałem do produkcji cegły, zamawiał firmę. Młodzi, kilkunastoletni chłopcy znajdowali przy produkcji cegieł zatrudnienie. W ten sposób pomagali rodzicom w utrzymaniu domu. Nikt wówczas nie pytał, czy młodzież może wykonywać tak uciążliwe prace. Zatrudniano się głównie w czasie wakacji. Uważam, że była to dobra metoda, która uczyła poszanowania pracy i odpowiedzialności.
Dzięki zaradności naszych rodziców wieś z drewnianej stawała się murowana.
Wspomnienia. Marian Bednarczyk (Ruda Śląska) Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie" , nr63, R XVII, 4/2007r

wtorek, 19 kwietnia 2022

Zielone Świątki i poświęcenie pól . Autor: Dobrawa Skonieczna-Gawlik

 Zielone Świątki i poświęcenie pól . Autor: Dobrawa Skonieczna-Gawlik

Zielone Świątki, nazywane w Kościele świętem Zesłania Ducha Świętego, a będące pozostałością dawnego słowiańskiego święta agrarnego, są trzecim z kolei najważniejszym świętem w roku – po Bożym Narodzeniu i Wielkiej Nocy586. Zielone Świątki należą do świąt ruchomych i obchodzone są pięćdziesiąt dni po Niedzieli Wielkanocnej, przypadając zazwyczaj w maju bądź na początku czerwca. W zwyczajach zielonoświątkowych na dawne wierzenia pogańskie nałożyły się elementy religijne, czyniąc z tego święta ważną uroczystość kościelną. Obchodzone niegdyś bardzo uroczyście i trwające dwa dni (niedziela oraz poniedziałek) dziś tracą swój dawny wymiar. Na obszarze Zagłębia Dąbrowskiego w niewielu miejscowościach można odnaleźć pozostałości tradycyjnych praktyk magicznych, takich jak przystrajanie domów zielonymi gałązkami i tatarakiem587. Mieszkanka Psar podaje: „Tatarak był i w wazonie, przy obrazach, w pościeli. Robactwo miało się dzięki temu nie wdawać”588. Ale jeszcze w latach 40. XX wieku powszechne było majenie chałup, przyozdabianie bram oraz dekorowanie wnętrza izby brzozą, kasztanowcem, gałązkami lipy, buku i tatarakiem: Na Zielone Święta w każdym domu ustrajano drzwi wejściowe od zewnętrznej strony zielonymi gałązkami, najczęściej brzozy oraz tatarakiem. Obecnie […] zwyczaj zaniknął […], mało kto przystraja tego dnia domy czy okna […], kiedyś wszystkie domy były pięknie przystrojone589. Jedna z mieszkanek Sosnowca wspomina: Przystrajano wszystkie domy zielonymi gałęziami brzozy, wierzby i tatarakiem.

Pamiętam mój ojciec zawsze na Zielone Świątki chodził po tatarak, który rósł gdzieś przy wodzie i mokradłach. Nazywało się to pałkami lub gałami tataraku. Przynoszono je do domu i przystrajano drzwi wejściowe oraz okna590 Do zwyczajów zielonoświątkowych należały uroczyste procesje obchodzące pola, które wyruszały spod kościoła po mszy świętej. Na początku niesiono krzyż ozdobiony kwiatami, następnie obrazy i figury świętych oraz chorągwie. Potem szedł ksiądz, a za nim podążali wierni. Uczestnicy procesji idąc granicami pól, modlili się i śpiewali pieśni religijne, a ksiądz święcił pola, aby były urodzajne591. Według informatorów zwyczaj ten w zagłębiowskich wsiach zaczął zanikać już w latach 20. ubiegłego wieku, jednakże w niektórych okolicach jeszcze po drugiej wojnie światowej spotkać można było procesyjne obchodzenie pól uprawnych. Obecnie, szczególnie na obszarach wiejskich, odbywa się poświęcenie pól, jednakże bez ich uroczystego, procesyjnego obchodzenia592. Zazwyczaj po nabożeństwie, które odprawiane jest przez kapłana przy odświętnie przybranej zielonymi gałązkami i kwiatami kapliczce lub też pod krzyżem. Odmawia on modlitwę, w której zwraca się do Boga o ochronę plonów przed klęskami i kieruje prośbę o urodzaj, po czym symbolicznie kropi wodą święconą najbliżej leżące pola i łąki. W drugi dzień Zielonych Świątek urządzano sobótki593. Jak pisze autor „Ludu okolic Żarek…” jest „to zwyczaj pogański do naszych czasów przechowany i, jak wiadomo, należy do najdawniejszych obrzędów na cześć słońca odprawianych”594. W czasie tych spotkań płonęły ogniska, a dziew - częta i chłopcy skakali przez nie. Śpiewano wtedy i tańczono. Ognie pło - nęły najczęściej na wzgórzach, w okolicach Będzina na wzgórzu Doroty595, w Niegowie na Bukowcu596 . Zanik zwyczaju palenia ognisk sobótkowych zauważył Ciszewski pisząc tak: „Zwyczaj ten jednak coraz bardziej zarzucają. Pieśni nie śpiewają […] żadnych; skaczą tylko przez ogień”597. Również M. Federowski zwrócił uwagę na zacieranie się tradycji palenia ogni sobótkowych i pod koniec XIX wieku poczynił takie spostrzeżenie: Być może, że jak i w innych okolicach kraju naszego, tak i tu za lat kilka lub kilkanaście nie rozświetli nocy tej ogień bylicowy […] i nie zakłóci jej ciszy daleko roznoszącym się echem śpiewu dziewcząt, tańczących wkoło ognisk, niby fantastyczne postacie duchów598 . W czasach, gdy tradycja ogni sobótkowych była jeszcze żywa, dziewczęta ze wsi zbierały się dzień wcześniej i układały pieśń o cnotach oraz przywarach chłopców, tzw. ochwiarę. W pieśni tej tekst pozostawał corocznie ten sam, lecz zmieniały się imiona chłopców przypisanych do zalet i wad wymienianych w ochwiarze599. Na drugi dzień, gdy ogniska już wygasły, przeganiano przez nie bydło, „ażeby je nogi nie bolały”600 . Zwyczaj sobótki w szczątkowej formie zachował się jeszcze do lat 90. XX stulecia. Jak wspominają informatorzy, w okresie międzywojennym w oko - licy np. Będzina palono około sześćdziesięciu ognisk. Natomiast w latach 60. już tylko dwa do trzech. Mieszkanka Niegowy podaje: Zielone Świątki to u nas są na Bukowcu, jest to góra […]. Gałęzi dawniej to nanosili, wszystkie dzieci, jak my byli, to i kawaler, i panny, i nosili gałęzie i zanieśli snopek słomy […]. Jak słońce zachodziło to wtedy najstarszy kawaler z Niegowej [zapalał ogień, przyp. aut.] […]. Żadnemu nie wolno było zaświecić [pod - palić, przyp. aut], tylko on mógł601. Dzisiaj rzadko płoną ognie sobótkowe, a współczesna sobótka zdaniem wielu mieszkańców Zagłębia ma niewiele wspólnego z prastarą obrzędowością ludową. Jest to przede wszystkim okazja do spotkania towarzyskiego, które inicjowane jest zazwyczaj przez Koło Gospodyń Wiejskich lub miejscowe organizacje. Po dopaleniu się sobótki wszyscy rozchodzą się do domów. G. Odoj pisze o teraźniejszych ogniskach zielonoświątkowych, które w Sławkowie są jedynie rozrywką młodych: Młodzież pali czasem z okazji Zielonych Świątek „sobótkę” gdzieś za miastem. Oczywiście nie ma to nic wspólnego ze świętowaniem religijnym. Wezmą magnetofon na baterie, popijają piwko lub wino i szaleją przy ogniu aż do rana602.

Źródło: Tropem badaczy Zagłębia Dąbrowskiego, str 244-253, ,aut:
Dobrawa Skonieczna-Gawlik, Wyd: Regionalny Instytut Kultury w Katowicach 2016r

Budynki urzędnicze B. Hantke w Konopiskach.

 Budynki urzędnicze B. Hantke w Konopiskach.

W poprzednim numerze w cyklu „Górnicze tradycje Kamienicy Polskiej" opublikowaliśmy zdjęcie przedstawiające budynki Towarzystwa B. Hantke.

Okazało się, że to budynki urzędnicze w Konopiskach. Roman Sitkowski zwrócił uwagę, że to samo zdjęcie znajduje się w książce Barbary Herby p t„Dzieje Konopisk i okolicy". Autorka otrzymała zdjęcie od żony Stefana Gajosa, Haliny Gajos z domu Probierz. Możemy zatem podać nazwiska uwiecznionych na tejże fotografii osób. Dzięki opublikowanej przez nas w 66. numerze „Korzeni" liście darczyńców sztandaru górniczego z Konopisk (s. 19) mogliśmy uzupełnić kilka pominiętych przez autorkę książki imion. Siedzą od lewej: Morawski, geolog Bolesław Piaskowski, Józef Probierz, dyrektor kopalni inż. Jerzy Borkowski, sztygar Józef Szniako, zawiadowca pieców Marian Rachalski. Stoją od lewej: NN, NN, Józef Czeszejko-Sochacki, sekretarz dyrektora Stefan Gajos, urzędniczka Eugenia Kordecka, NN i Leon Guzik - zawiadowca placów i magazynów. „Między Wygodą a Konopiskami na pocz. XX wieku zbudowano dom dla dyrektora kopalni „Konopiska". W głębi ogrodu w drewnianym domu zbudowanym w połowie XIX wieku znajdowała się lecznica dla okolicznych mieszkańców. Pracował w niej Litwin z pochodzenia, doktor - Giedryk, dochodzący tutaj z Kamienicy Polskiej. Obok lecznicy wybudowano 2 domy dla urzędników kopalni. Domy otaczały ogrody, którymi opiekował się zatrudniony ogrodnik Stanisław Kowal - rodem z Korzonka" -czytamy w książce Barbary Herby (s. 34) Dochodzącym, czy może raczej dojeżdżającym bryczką z Kamienicy Polskiej lekarzem kopalnianym był oczywiście Kazimierz Giedryk Wszak taką samą rolę pełnii i w naszej wsi, bowiem istniejąca tu kopalnia również należała do Towarzystwa B. Hantke z Rakowa.

Podobnie jak w Konopiskach - w Kamienicy także znajdowała się lecznica oraz budynki dla urzędników kopalni. Pomiędzy dwiema górniczymi osadami istniały więc powiązania. Można nawet doszukiwać się analogii w rozwoju obu miejscowości. Towarzystwo B. Hantke nabyło w Konopiskach tereny dawnego majątku paulińskiego, wraz z folwarkiem. Folwarkiem tym zarządzał zaufany człowiek Bernarda Hantke - Wojciech Korwin Szymanowski. W Kamienicy Polskiej Towarzystwo Hantke kupiło teren dawnego folwarku Klepaczka, należącego kolejno do Sadowskich, Bendy, Boguslawskiego, Strzeleckiego i Kleebera. Można pozazdrościć, że dzieje górnictwa rejonu Konopisk, dzięki publilcacji Barbary Herby, są bardziej udokumentowane. (...) (ak) Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr68, R XIX , 1/2009r

Holeczkowie z Rakowa - Maria i Franciszek Holeczek.

 Holeczkowie z Rakowa - Maria i Franciszek Holeczek.

Franciszek Holeczek był młodszym synem Franciszka i Marianny z Hładzików małżonków Holeczków. Urodził się 1 stycznia 1870 r. w Zawadzie koło Kamienicy Polskiej. Z zawodu był stolarzem. Dnia 9 sierpnia 1892 r. ożenił się w Kamienicy Polskiej z Walerią Ciejpą, córką Józefa i Klotyldy z Gallów. Ich pierworodny syn, Napoleon Holeczek, zmarł przy porodzie 9 lipca 1893 roku. Dnia 25 marca 1895 roku urodził się im syn Józef. Trzecie i ostatnie dziecko Franciszka i Walerii — córka Alodia Marianna • urodziła się 31 lipca 1897 roku. Dnia 12 stycznia 1898 r. zmarła Waleria Holeczek. Już w niecałe pół roku później (02.05.1898) Franciszek ożenił się z Marianną Błaszczyk, córką Walentego Augusta Błaszczyka i Julianny z Kusiów, urodzoną 3 października 1873 r. w Siedlcu w parafii Koziegłowy. Błaszczykowie przenieśli się do Kamienicy Polskiej; zamieszkali najprawdopodobniej w istniejącym do dziś domu, który znajduje się niedaleko kościoła, przy Ryneczku. Marianna była tkaczką.

Takie w tym małżeństwie Franciszka pierwsze dziecko umarło. Był to Ignacy Holeczek, urodzony 3 marca 1899 roku. Następnie na świat przyszedł dnia 25 listopada 1900 r. syn Jan. Córka Weronika, urodziła się 8 stycznia 1903 roku. W tym czasie Franciszek próbował zainwestować większe pieniądze w jakiś bliżej nieznany już dziś interes, prawdopodobnie w jakąś fabryczkę. Nie powiodło się to jednak, ponieważ albo splajtował, albo został oszukany. W tej sy-tuacji rodzina przeprowadziła się do wsi Raków pod Częstochową. Wynajęli pokój w domu Karola Blaszczyka -brata Marianny - przy dzisiejszej ul. Mireckiego. Dom był drewniany, piętrowy, z balkonem od ulicy. Rodzina Holeczków zajmowała dwa pokoje na parterze po prawej jego stronie. Wkrótce w Rakowie utworzono parafię pod wezwaniem św. Józefa, a w pobliżu ich domu zaczęto budowę kościoła. Marianna w późniejszym wieku bardzo często chodziła się tam modlić. Tam też ochrzczono ich ostatniego syna Władysława. Urodził się 18 grudnia 1912 roku, przeżył ponad dwa lata i zmarł 20 marca 1915 roku. Natomiast urodzony w sierpniu 1905 r. Franciszek ochrzczony został jeszcze w kościele św. Zygmunta w Częstochowie. Następny ich syn, Marian, urodził się w 30 grudnia 1908 roku. Ojciec rodziny, Franciszek Holeczek zmarł dnia 23 maja 1924 r. o godzinie 1.30. Został pochowany na parafialnym cmentarzu w Rakowie. Marianna dalej mieszkała w wynajmowanym pokoju, gdzie wciąż pracowała na warsztacie tkackim.

Ok. 1937 roku przeprowadziła się do córki Weroniki i jej męża Ignacego O)trąbka do Kamienicy Polskiej*. Dom mieścił się pod Romanowem, w okolicy dzisiejszego urzędu gminy. Marianna jednak w 1939 roku wróciła na Raków, gdzie przetrwała wojnę. Później pomagała synowej po najstarszym synu Janie w opiece nad swoimi prawnukami. Ok. roku 1948 Marianna Holeczkowa przeprowadziła się ponownie do Kamienicy Polskiej i znów zamieszkała u córki. Jednak uprzednio zajmowany dom został w czasie wojny spalony, dlatego na potrzeby mieszkalne przystosowano oborę, zwaną żartobliwie „Arką". Był to jeden duży pokój, w którym mieszkała już owdowiała córka Weronika z czworgiem swoich dzieci. W związku z nową lokatorką w domu musiano znaleźć miejsce na warsztat tkacki, na którym Marianna wciąż pracowała. Tam dnia 15 marca 1953 roku o godzinie 22.00 Marianna Holeczkowa zmarła. Pogrzeb odbył się dwa dni później. Pochowano ją na cmentarzu w Kamienicy Polskiej. Autor: Mariusz Kolmasiak (Częstochowa) Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr68, R XIX , 1/2009r

niedziela, 10 kwietnia 2022

WÓJTOWIE KAMIENICY POLSKIEJ.

 WÓJTOWIE KAMIENICY POLSKIEJ. Autor: Rafał Potemski

Od dłuższego czasu chodziła za mną myśl, aby sporządzić listę włodarzy naszej gminy. Zbieranie informacji zacząłem od przejrzenia wszystkich numerów Korze-ni, wspomnień p. Kryspiny Gruszkowej, wspomnień p. Lucyny Klar oraz przewertowania sporej ilości dokumentów w Archiwum Państwowym w Częstochowie. Do 1950 r. wybierani byli wójtowie (w 1939 — 1945 wójt został narzucony przez okupanta). Po II wojnie światowej aż do 1990 r. nie było wolnych wyborów, stanowisko wójta było zastąpione w 1950 r. — po likwidacji samorządu terytorialnego i powołaniu Gromadzkiej Rady Narodowej (GRN) — przewodniczącym GRN. Na mocy ustawy z 1972 r. z dniem 1.1.1973 r. zostały utworzone gminy, na czele gminy stał — powoływany na to stanowisko — naczelnik. W 1990 r. przywrócono stanowisko wójta, którego wybierała Rada Gminy wybrana w wolnych wyborach. Od 2002 r. wójta wybiera się w wolnych wyborach samorządowych. Na przestrzeni lat Urząd Gminy mieścił się w różnych budynkach. Pierwsza znana mi lokalizacja (udokumentowana) to nieistniejący już budynek przy Rynku (obok obecnego muzeum), następnie (już po wojnie) krótko mieścił się urząd w budynku Aleksandra Szmidli (późniejsza porodówka i posterunek MO). Kolejnym lokalem był wynajęty od p. Jadwigi Grzybowskiej budynek przy ul.Konopnickiej 64 (obecny właściciel p. Jan Drapała. Następnym był nowo wybudowany budynek „Agronomówki" przy ul.Konopnickiej 263. Pod tym adresem urząd także nie zagościł długo, ponieważ został przeniesiony do wynajętego lokalu od p. Góreckiej w Zawadzie. W 1975 r. urząd został przeniesiony do nowej siedziby przy ul. Konopnickiej 12 (wybudowanej w tak zwanym „czynie społecznym"), w której mieści się do dziś.






1. zastępca wójta Franciszek Sitek 1797, 1801 2. wójt Jan Romański 1811 3. wójt Edward Wyttek 1824 4. wójt Pacyfik Bogusławski 1830 5. wójt Ignacy Solarczyk 1837, 1838 6. wójt Ludwik Knopff 1842 7. wójt Andrzej Szczutowski 1847 8. wójt Bolesław Szczutowski 1862 —1863 9. wójt Józef Nowotny 1863 —1876 10. wójt Franciszek Kuśnierczyk 1876 — 1910 11. wójt Ludwik Cianciara 1910 —1917 12. wójt Józef Bartnik 1917 —1922 13. wójt Antoni Klar 1922 —1934 14. wójt Józef Brzozowski 1934 —1939 15. podwójci Aleksander Szmidla p.o. wójta 1938 (I półrocze) 16. wójt Antoni Klar 1939 —1945 17. wójt Sebastian Dróżdż 1945 — 1948 18. wójt Stanisław Błaszczyk 1948 —1949 19. wójt Józef Kisiel 1949 —1950 20. przewodniczący Gromadzkiej Rady Narodowej Zdzisław Łebek 1951 — 1960 21. przewodniczący GRN Stefan Nowak 1961 22. przewodniczący GRN Bolesław Klar 1962 —1973 23. naczelnik Władysław Hornik 1973 —1980 24. naczelnik Jerzy Rogacz 1980 —1990 25. wójt Andrzej Sędziwy 1990 —1997 26. wójt Włodzimierz Kleszcz 1997 — 2010 27. wójt Cezary Stempień 2010 — 2018 28. wójt Adam Tajber 2018 — Pacyfik Bogusławski herbu Ostoja mieszkał we dworze w Kamienicy Polskiej pod nr.1, przypuszczać można, że tam była siedziba wójta. Walerian Szczutowski brał udział w powstaniu styczniowym, został zesłany na Sybir, czego konsekwencją było również odwołanie jego ojca z urzędu wójta. Najdłużej na stanowisku wójta był Franciszek Kuśnierczyk — aż 34 lata. Józefa Brzozowskiego przez pierwsze półrocze 1938 r. zastępował powójci Aleksander Szmidla, być może wójt Brzozowski miał jakieś kłopoty zdrowotne. Autor: Rafał Potemski Źródło: Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr120, R XXXII , 1/2022r

niedziela, 3 kwietnia 2022

Kamienica Polska po wielkim kryzysie gospodarczym.

 Kamienica Polska po wielkim kryzysie gospodarczym.

Tak oto, ze zmiennym szczęściem, wegetowano do roku 1931. Tyle, że wielu ludzi w latach wielkiego kryzysu gospodarczego pozapadało na różne choróbska, wątlały dzieci, a cmentarzowi przybyło sporo świeżych grobów. Kto utrzymał się na stałej posadzie, należał do szczęśliwców chodzących do roboty, albo miał choćby parę zagonów pola —jakoś żył. Szczególnie, gdy przetrzymał przednówek, wydłużony w tych ciężkich latach o parę miesięcy, zaczynający się już po gwiazdce, zaraz w styczniu. W 1932 roku zaczęło wszystko tajać i z wolna budzić się do życia. Ruszyły na szybszych obrotach fabryki: „Częstochowianka", „Gnaszyn", „Warta", „Stradom", „Pelcery" i „Motty". Ożywały papiernie i tartaki. Dymiły gęściej piece huty na Rakowie i prażaki pod Porajem. Zaterkotały żywiej haszple (wyciągi kopalniane) przy szybach wyciągowych pod Jastrzębiem, Poczesną i Bargłami, Dżbowem i Konopiskami. Zabiegali o koncesję i przystępowali do wydobywania rudy pomniejsi, prywatni przedsiębiorcy —poddostawcy tamtych „kolosów", opanowanych przez cudzoziemców — Niemców, Belgów i Francuzów. Ruszyło się i w Kamienicy Polskiej. Częstochowska „Warta" przejęta potkaczowską fabryczkę na końcu wsi, uruchamiając na dwie zmiany tkalnię, a na jedną — starą farbiarnię. Przyjmowano ludzi do papierni na Klepaczce i do okolicznych kopalni. Zaczęto głębić nowe szyby. Jeden pod Romanowem, pędzony przez prywatnych przedsiębiorców Sobczyńskiego i Niedźwieckiego.

Drugi, „Wojciech", w środku wsi — jakiejś spółki inżynierskiej. Bezrobotni dotąd górnicy zacierali ręce i garnęli się do roboty, choćby i za grosze. Zwłaszcza ci, którzy nie wcisnęli się do „Hantkego" czy do Francuzów na Borku. Byle w swoim zawodzie, choćby i za 80 groszy za dniówkę pod ziemią... Ale dobre było i to, po długim poście. Roili różne sny właściciele gruntów, przylegających do nowych szybów, spodziewając się kroci za wydobyte z ich ziemi tony poszukiwanego przez huty surowca. Ale do tego było jeszcze daleko. Splajtował Sobczyński, pokonany przez obfite wody podskórne, z którymi nie potrafił się uporać. „Wojciech" natomiast powoli ruszył, wytargowując od gospodarzy przesunięcie terminów płatności za użytkowanie złóż rudy pod ich polarni i obniżenie stawek za tonę. W zamian za to zaproponował najbogatszyrn wstąpienie do spółki, wystawiając im akcje w wysokości równej pierwszej racie, przypadającej im z tytułu wydobytej w ciągu roku rudy. Mieli partycypować w zyskach, gdy kopalnia stanie już na nogach. Póki co, miała im wystarczać duma z tego, że są współwłaścicielami rozwijającej się kopalni. Stare, przedawnione długi zostały umorzone po urzędowych oraz pieczęciami opatrzonych stwierdzeniach (niekiedy „smarowanych" i suto zakrapianych) o niewypłacalności i ubóstwie dłużników. I sekwestratorzy wreszcie przestali nękać wieś. Pojawiły się też zaraz po chałupach, jak u nas, powyciągane ze strychów i zakamarków, ukrywane przed komornikami warsztaty tkackie i ożywił się handel łokciówką. Najwięcej skorzystała na tym dzieciarnia. Nie odmawiano im teraz prawie niczego. Każdy niemal grosz szedł na to, by ją odchuchać i odkarmić oraz po ludzku przyodziać po kilku latach biedowania. Buzie dzieci się pozaokrąglały i przyoblekły rumieńcami, oczy — znów się śmiały. Rosła ochota do żartów, zabaw i gonitw. Na łazikowanie i obijanie się po codziennych obowiązkach dzieciom, bardzo wcześnie wciągniętym w pełne trosk życie dorosłych, nie pozostawało jednak wiele wolnego czasu. Skrzykiwano się dopiero wieczorami, ale na krótko. Bawiono się wtedy w berka albo grano w „zbijankę" o wysoki mur „Tkacza" małą, gumową piłeczką lub lepioną z kauczuku „lanką". Gdy się taką dostało w „lipo" czy pośladek, albo i w giczoł, wyskakiwał z miejsca bolesny siniak. Gdy minęło najgorsze i kryzys zaczął odpuszczać, poczęto myśleć o odgrzebaniu starych tradycji Kamienicy Polskiej, wskrzeszeniu zapomnianych i zarzuconych w owych chudych latach obrzędów. Ba, nawet o sporcie! Popyt na rudę, a nawet na szlakę ze starych hałd, zachęcił siódmoklasistów i świeżych absolwentów szkoły do kupieckiej inicjatywy, dając w konsekwencji dochód wystarczający na zakup pierwszej we wsi skórzanej piłki, dwóch słupów i kilku desek na tablicę do koszykówki. Kosze, pod nadzorem kowala Skowrońskiego, ukuł młody Ficenes spod Roma-nowa, a zarząd straży pożarnej udostępnił młodzieży na boisko kawałek łąki przy remizie, na której zwykle odbywały się zbiórki i ćwiczenia ochotniczej straży pożarnej. Bystry proboszcz ks. Zygmunt Sędzimir i rywalizujący z nim komendant miejscowego „Strzelca", mistrz stolarski, widząc budzący się zapał młodzieży, poczęli również montować przy swoich organizacjach sekcje sportowe. Wreszcie zapaliły się do tego i młodsze roczniki, dając w stodole Najnigierów przedstawienie, które zwabiło wielu widzów i z którego dochód przeznaczono na kupno piłki do koszykówki. Ale długo jeszcze trwało, nim zaczęły się zabliźniać stare rany i wieś wróciła do równowagi, poczęła oddychać pełniej i swobodniej. Ale nawet i wtedy nie było lekko. Bieda z nędzą zagnieździły się na dobre pod niejedną strzechą, królowały w niejednej ruderze czy lepiance. Zwłaszcza tam, gdzie roiło się od dzieci i trzeba było wykarmić ich liczną gromadę. Powoli jednak i tu, jak w całym kraju, szło ku lepszemu. Autor: Bronisław Najnigier
Fragment niewydanej powieści „Smyki", maszynopis udostępnił Korzeniom Paweł Najnigier (syn autora).
Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr120, R XXXII , 1/2022r

WIEKOWY POSTERUNKOWY. Artykuł z 1998r

 

WIEKOWY POSTERUNKOWY. Artykuł z 1998r
8 stycznia br. w dziewięćdziesiąty trzeci rok życia wkroczył Leon Kowalski, niegdysiejszy włókiennik, potem policjant, a na koniec handlowiec. Urodzony w 1906 r. w podczęstochowskiej Kamienicy Polskiej, po odbyciu służby wojskowej znalazł zatrudnienie w zakładach włókienniczych, a z biegiem lat, za namową swego krewniaka, Stanisława Kurdysia, na co dzień dzielnicowego w rejonie Aniołowa, zdecydował się wstąpić w szeregi Policji Państwowej
2 listopada 1932 r., a więc praktycznie z chwilą wcielenia w szeregi Policji, zameldował się w Mo­stach Wielkich (miasto leżące ok. 40 km na wschód od Rawy Ruskiej na Ukrainie) w Normalnej Szkole Fachowej dla Szeregowych. Naukę zawodu poli­cjanta zakończył 28 kwietnia następnego roku i otrzymał stosowne świadectwo podpisane przez komendanta szkoły podinspektora J. Gottasa.
Prosto ze szkoły skierowany został do służby w woj. stanisławowskim, w pow. Horodenka, a kon­kretnie - w posterunku wiejskim w Niezwiskach. Jego przełożonym był Jan Sroka, a partnerami w pracy Kazimierz Kaczmarczyk, Stanisław Pękalak, Świeboda i Malec, których imion Leon Kowalski już nie pamięta. Policjanci, poruszając się pieszo, niekiedy zamówioną podwodą, przemierzali oko­liczne wioski, wykonując codzienne służby patro­lowe i realizując zlecone zadania, podobne do dzi­siejszych.
17 września 1939 r., gdy na wiejskich uliczkach pojawiły się radzieckie tanki, komendant posterun­ku miał dzień wolny od służby (dzięki czemu praw­dopodobnie uratował swe życie). Posterunkowego Kowalskiego i jego kolegów ujęto i osadzono w ba­rakach, by po kilku dniach przetransportować ich do Wołoczysk. Tam jeńców przesłuchiwano i dzie­lono na grupy: osobno policjanci, osobno koleja­rze, kupcy itp. Kowalskiego, mającego na sobie odzienie cywilne, ale ubranego w pozbawiony dys­tynkcji płaszcz policyjny, po przesłuchaniu włączo­no do grupy kupców. Od umieszczenia w barakach dla policjantów uratowało go zaświadczenie z za­kładów „Lewlen”, świadczące o wykonywaniu za­wodu włókiennika.

Gdy w kilka tygodni później poczęto Polaków wy­wozić z Wołoczysk, Kowalski zdołał w zamieszaniu przedostać się do grupy internowanych czasowo obcokrajowców i wraz z Niemcami dotarł na rampę kolejową, a stąd pociągiem do Stanisławowa. Tam odnalazł swą ciotkę Nowicką, z pomocą której ukry­wał się przez kilka tygodni, by następnie przedo­stać się do Lwowa, do pp. Sucheckich.
We Lwowie, mieszkając to w komórce, to na pod­daszu szkolnym lub w kotłowni, dorabiając sobie naprawianiem butów, zastępowaniem woźnego bądź palacza, spędził prawie rok. Miasto opuścił w połowie 1941 roku, po agresji Niemiec na ówcze­sny Związek Radziecki. Po długiej podróży dotarł do rodzinnej Częstochowy i osiadł na Aniołowie. Okresowo pomagał w pracy na roli, dorywczo za­trudniał się w zakładzie tkackim. Po wojnie utrzy­mywał się z produkowania zabawek i świecidełek, handlował też nićmi.
O tym, że był przed wojną policjantem - wspo­mina jego córka Teresa Żaglińska (na zdjęciu z oj­cem) - dowiedziałam się, gdy już byłam pełnolet­nia.
Leon Kowalski jest jednym z sześciu żyjących w woj. częstochowskim przedwojennych policjan­tów. Z okresu służby w naszej formacji pozostała mu wyprostowana sylwetka, badawcze spojrzenie. Jedynie słaby słuch utrudnia nieco rozmowę. Pa­miątką z dawnych lat są zdjęcia, przedwojenne do­kumenty, a wśród nich oryginalne świadectwo szkolne nr 30, potwierdzające odbycie nauki w po­licyjnej szkole w Mostach Wielkich. Kserokopia do­kumentu sprzed ponad sześćdziesięciu lat wzbo­gaciła zbiory Sali Tradycji częstochowskiej Ko­mendy Wojewódzkiej Policji.
Źródło: Gazeta Policyjna, nr 22/1998/Marian Kotarski, s. 9

sobota, 2 kwietnia 2022

,,Kto pracuje w GS-ie, zawsze coś przyniesie''. c.d.n Aut: Stanisław Bryk

 ,,Kto pracuje w GS-ie, zawsze coś przyniesie''. c.d.n Aut: Stanisław Bryk

Tym kąśliwym powiedzonkiem zaczynam moje refleksje nad Gminnymi Spółdzielniami „Samopomoc Chłopska" (GS „SCh"). Treść tytułu mieści się w starej prawdzie: czym bliżej stołui, łatwiej zaczerpnąć rosołu. Z drugiej jednak strony: trudno być altruistą, gdy w komorze pusto. Co prawda rymy te wskazują na bliskość Częstochowy, ale niech tam. Podjąłem temat z mieszanymi uczuciami i niezbyt chętnie, bo też spółdzielczość, utożsamiana z minionym systemem, to nie wytwór „komuny", a GS-y, owszem, tak. Prekursorką spółdzielczości w Kamienicy Polskiej była założona w 1905 r. Spółdzielnia Spożywców „Pomoc". Jej historię zaczerpnąłem z broszurki autorstwa dr. Kazimierza Giedryka Dzieje Spółdzielni Spożywców „Pomoc" w Kamienicy Polskiej.

Był to referat wygłoszony na jubileuszowym zgromadzeniu 25-lecia istnienia, na którym zdecydowano o jego wydrukowaniu. Utworzona została w celu ukrócenia zdzierstwa i chciwości prywatnych sklepikarzy, a oferujących najlichszy towar. Ludzie nie mieli czasu szukać innych źródeł zaopatrzenia, bo musieli pracować (często to całe rodziny). W pierwszych latach tego wieku, górnictwo w okolicy dopiero nabierało tempa — pierwsze piece w Rakowie uruchomiono w 1899 i 1901 roku. Panująca bieda — jak pisze dr Giedryk — nie była z braku pracy, tylko że była licho wynagradzana. Na gruncie panującego analfabetyzmu, niejeden był krzywdzony i wyzyskiwany, a ciemnota, bieda i pijaństwo chodzą w parze. W 1905 roku powiał inny wiatr i praca społeczna się ożywiła. Powstał projekt założenia kooperatywy spożywców. W konspiracji pracowano nad statutem, pierwsza prośba była odmowna. Po rozmowach z miejscowym naczelnikiem powiatu, tenże udzielił pozwolenia na „prywatne" prowadzenie kooperatywy (taki zwód prawniczy) i sklep otworzono 9 kwietnia 1906 r., chociaż legalizacja nastąpiła dopiero 5 lutego 1907 roku. Pierwszy 7-osobowy zarząd to: Stanisław Daniłowski — prezes Bronisław Bielobradek — skarbnik Kazimierz Giedryk — gospodarz sklepu Członkami zarządu zostali: Adam Szniako, Marian Szniako, Józef Mraz i Teofi Krachulec, sklepowym Leon Piotrowski, a kasjerką Aniela Probierz. Z miejsca rozpoczęła się nagonka na „Pomoc", chwytano się różnych metod, aby poderwać zaufanie i doprowadzić do upadku Stowarzyszenia. W referacie ciekawy jest wątek o konflikcie z miejscowym proboszczem w 1909 r., który najpierw wstąpił, a za niedługo się wypisał z „Pomocy". Autor nie wymienia nazwiska, ale wiadomo o kogo chodzi. Ciekawe jest to, że tenże zasłużony proboszcz (twórca Tow. Włók. „Tkacz", Kólka Rolniczego „Zorza" — kooperatyw o podobnym charakterze) stał się nieprzychylnym dla „Pomocy". Czego się obawiał? Może kiedyś uda się jeszcze wrócić do tego wątku, jak i innych szczegółów zawartych w referacie doktora Giedryka. Spółdzielnia Spożywców „Pomoc" przetrwała I wojnę światową —mimo olbrzymich trudności; na rekwizycje dodatkowo nałożyły się lata nieurodzaju, jeśli zdobyto gdzieś żywność, to nie było jej czym przywieżć, bo konie pochłonęła wojna, trudno było działać, gdy wokół panoszyła się bieda.



Paradoksalnie, okres po wojnie był jeszcze gorszy, bo dewaluacja pochłonęła resztę zasobów i udziałów, spółdzielni zagroziła nawet bezdomność. Pokonano i to. Później był ogólnoświatowy kryzys, ale o tym dr Giedryk już nie pisze, bo wtedy dopiero nadciągał. Napisał tylko, że przyszłość zaciągnęła się ciężkimi chmurami, przestrzegając, że najgorszą zmorą spółdzielczości jest kredyt. Przetrwała do II wojny. (W Korzeniach nr 16, I8, 29, 46, 76, 99 —może coś przeoczyłem — natkniemy się na informacje o jej działalności). Spółdzielnia Spożywców „Pomoc" po wojnie wznowiła działalność, na pierwszym zebraniu wybrano zarząd: Zygmunt Kidawa — prezes, członkami zostali m.in. Bielobradek (brat aptekarza), Antoni Dobosz i Józef Cieżyński, który równocześnie był zaopatrzeniowcem. Wkrótce „Pomoc" została wcielona do „Samopomocy Chłopskiej" i wielu ludzi — głównie bezpartyjnych — utraciło stanowiska. Od roku 1956 prezesem GS „SCh” był Zenon Dzierzyk. Te informacje pochodzą z artykułu pani Ireny Augustyn -Cieżyńskiej (Korzenie nr 45). Prezes Zenon Dzierzyk trafił na względny dostatek towarów w kraju oraz przychylność władzy dla GS-ów i stworzył prawdziwe imperium handlowe, oczywiście na szczeblu gminnym. Jego postać w ocenie ludzi to „Prezes — budowniczy". Nie udało mu się jedynie uruchomić rozlewni napojów w podziemiach „Złotej Sosny"(w Wanatach to była dzierżawa) — niezdążył. Nie dorobił się majątku, nawet samochodu. Wystarczyła mu jawka — czyli motorower. Dlaczego odesłano go na emeryturę na początku lat 80. (gdzieś w „okolicach" stanu wojennego?). Był związany z ZSL-em, może to nie wystarczało? Zmarł w 1987 w wieku 69 lat, nie pozostawił potomstwa, natomiast zostało kilka dowcipów z jego udziałem. Według rejestru ludności z 1933 roku, rodzina Dzierzyków mieszkała w domu 131 (teraz okolice p. Rogali), ojciec Idzi, rolnik ur. 1870 w Krasawie, matka Salomea z d. Zajdel, synowie; Stefan, Zenon Bronisław i Stanisław. cdn. Autor: Stanisław Bryk Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr120, R XXXII , 1/2022r

piątek, 1 kwietnia 2022

Historia Szkoły Podstawowej w Starczy do 1945r. część1. c.d.n.

 Historia Szkoły Podstawowej w Starczy do 1945r. część1. c.d.n.

Początki szkolnictwa w Starczy sięgają lat trzydziestych XIX wieku. Wtedy to, po upadku powstania listopadowego a przed 1838 rokiem, założono szkołę elementarną, do której chodziło zapewne tylko kilkoro, może kilkanaścioro chlopskich dzieci. Nie zachowały się dokładne dane z tamtych czasów. Na podstawie dostępnych materiałów z innych miejscowości okręgu częstochowskiego można wnioskować, że dzieci starczańskie uczyły się czytania, pisania, prostych rachunków, religii, zachowania zdrowia i podstawowych wiadomości rolniczych. Ówczesny rok szkolny wyznaczony był kalendarzem prac polowych. Zaczynał się w listopadzie, czyli po zakończeniu robót jesiennych, a kończył w marcu przed rozpoczęciem prac wiosennych. Wspólnej nauki dla uczniów w różnym wieku udzielał w jednej izbie jeden nauczyciel. Szkoła ta upadła już w latach czterdziestych XIX wieku, najpóźniej w 1849 roku. Nieznane są przyczyny upadku pierwszej szkoły ludowej w Starczy. Należy domyślać się, że albo zabrakło dzieci chętnych do nauki, albo wsi nie było stać na utrzymanie szkoły nauczyciela. W kolejnych dziesięcioleciach XIX wieku w Starczy szkoły nie było, chociaż carskie władze administracyjne nie zabraniały tworzenia nowych szkół z językiem wykładowym rosyjskim. Utworzenie szkoły zależało od samorządu wsi. Można sądzić, że chłopów ze Starczy i okolicznych gromad nie było stać na wystawienie domu szkolnego lub tylko najmu pomieszczenia do nauki i zabezpieczenie poborów dla nauczyciela. A może, po prostu nie chcieli płacić dobrowolnej składki szkolnej.

Można też przypuszczać, iż pobliskie sołectwa nie mogły dojść do porozumienia, co do budowy jednej szkoły dla wszystkich i każda wieś (Starcza, Łysiec i Własna) chciały mieć choćby tylko szkółkę, ale u siebie, aby nie posyłać swoich dzieci do innej wioski. Szkoła początkowa w Starczy odrodziła się dopiero po 1910 roku jako placówka jednoklasowa z obowiązkowym językiem rosyjskim w nauczaniu. Możliwe, że już w roku szkolnym 1910/1911 przyjęła pierwszych uczniów. Mieściła się w budynku własnym. W 1914 roku zatrudniała jednego nauczyciela. Identyczna obsada nauczycielska była też w 1918 roku. W archiwum szkolnym nie zachowały się żadne dokumenty z pierwszych dziesięciu lat 20-lecia międzywojennego. Sądzić jednak wypada, że już od wprowadzenia obowiązku szkolnego dla dzieci w przedziale wiekowym od 7 do 14 lat, co nastąpiło w 1919 roku, w dwuklasowej szkole uczyło dwóch nauczycieli w zakresie czterech oddziałów. Taki stan miejscowej oświaty utrzymał się do 1931 roku. Wtedy to 220 uczniom udzielało nauki tylko dwóch nauczycieli. W omawianym okresie działały również szkoły, a właści-wie szkółki w Łyscu i Rudniku Małym. Obie placówki oświatowe były o najniższym stopniu zorganizowania, czyli jednoklasowe i z jednym nauczycielem. W Łyścu szkółka mieściła się w wynajętej izbie, należącej do gospodarza Józefa Kukuły, do której dochodziła nauczycielka ze szkoły powszechnej w Starczy. Natomiast w Rudniku Małym nauka odbywała się w jednej izbie chłopskiej chałupy Krawczyków. Tu garstkę dzieci uczył przez kilka lat nauczyciel Piotr Walentek. O szkółce tej w kilku zdaniach wspomniał Józef Bakota, dawny mieszkaniec Rudnika w swej nieopublikowanej pracy zatytułowanej: „Rany i blizny małej ojczyzny" - „Dopiero po pierwszej wojnie światowej przysłano do wsi etatowego nauczyciela. Był nim Piotr Walentek, który uczył chętnych w jednej izbie, wynajmowanej od Krawczyka, nazywanego „Chinem"......do tej szkoły chodziło nie wiele osób. Trwało to zresztą bardzo krótko, bo czteroklasowa (raczej czterooddziałowa - przypis autora) szkoła powszechna powstała w Rudniku Wielkim dla obydwu wsi." Reforma jędrzejewiczowska z 11 marca 1932 roku wprowadzała siedmioklasową szkołę powszechną, ustalając jednocześnie trójstopniowy program nauczania.

I tak dzieliła kształcenie na program elementarny w zakresie klas I - IV, program wyższy - klasy V - VI i program pełny, obejmujący klasę VII. Przyjmowała też zasadę, że po ukończeniu sześciu klas można kontynuować naukę w szkole średniej. Siódmą klasę kończyć mieli jedynie ci, którzy nie podejmowali w przyszłości dalszego kształcenia. W dodatku szkola sześcio-klasowa nie była typem powszechnie obowiązującym. Obok niej istnieć miała szkoła czteroklasowa, nie dająca w ogóle dostępu do szkoly średniej. Szkoła w Starczy nie od razu po reformie stała się placówką siedmioklasową, czyli najwyżej zorganizowaną, to znaczy III. stopnia. Jednak z roku na rok zwiększała liczbę oddziałów i nauczycieli, a często i uczniów. Przyczyny wzrostu liczby uczących się były dwie. Pierwsza to likwidacja szkoły w Łyścu, a tym samym zmuszenie dzieci lysieckich do chodzenia do Starczy. Druga to przypisanie dzieci z Rudnika Małego, uczęszczających do placówki oświatowej w Rudniku Wielkim, do szkoły w Starczy, odleglościowo bliższej i wyżej zorganizowanej. Zniesienie szkoły w Łyścu spotkało się z niezadowoleniem mieszkańców wsi, co odnotował ksiądz Stanisław Cesarz w „Kronice parafii Starcza° - Łyścu, 4 km od kościoła, przez wertepy i łąki zalane wodą, była kiedyś szkółka. Skutkiem starań kierownictwa szkoły w Starczy, popieranych usilnie przez proboszcza parafii (księdza Wacława Kucharskiego - przypis autora), szkołę w Łyścu zlikwidowano na rzecz utworzenia w Starczy siedmioklasówki. Rezultat: nagie i bose, a często głodne dzieci z Łyśca i Klepaczki musiały chodzić do szkoły w Starczy. Wystarczyło to zupełnie, by i Łysiec, i Klepaczka ustosunkowały się wrogo i do szkoły, i do parafii." O ile likwidacja placówki oświatowej w Łyścu była zjawi-skiem niekorzystnym dla dzieci łysieckich, to przeniesienie uczniów z Rudnika Małego do szkoły w Starczy zostało przyjęte bardzo pozytywnie przez miejscową społeczność. Autor ,,Ran i blizn malej ojczyzny" napisał, że ,,z Rudnika Małego do szkoły w Rudniku Wielkim było cztery kilometry. Była to duża odległość do codziennego przebycia pieszo dla małych dzieci, szczególnie w okresie zimowym. Mieszkańcy wsi robili starania, aby dzieci z Rudnika Małego przenieść do szkoły w Starczy, która była znacznie bliżej, ale administracyjnie należała do powiatu częstochowskiego, a Rudnik Mały należał do powiatu zawierciańskiego. Dopiero w roku 1936 kuratoria zgodziły się na tę propozycję i wszystkie dzieci z Rudnika Małego zaczęły uczęszczać do szkoły powszechnej w Starczy."

Przy wysokiej, bo dochodzącej do czterystu, liczebności uczących się, dwie w miarę obszerne sale lekcyjne budynku szkolnego nie były wystarczające do prowadzenia nauki. Dlatego też wynajęto od Antoniego i Emilii Szajerów dwa budynki, usytuowane kilkadziesiąt metrów od szkoły i w pobliżu plebani!, w których urządzono cztery sale zajęć i mieszkanie dla nauczycielki. Przy budynkach tych znajdowało się obszerne podwórko, na którym odbywały się gry i zabawy oraz gimnastyka szkolnej dziatwy. Od tej pory szkoła powszechna w Starczy posiadała przyzwoite warunki do nauki jednak nie cieszyła się długo dobrymi możliwościami pracy, ponieważ spalił się jeden z wynajętych budynków z mieszkaniem nauczycielskim. Naoczny świadek tamtego zdarzenia i ówczesny uczeń, Józef Bakota tak opisał dzień pożaru: - ,,Pewnego dnia spotkało szkolę wielkie nieszczęście. W czasie zwykłych zajęć w godzinach przedpołudniowych wybuchł pożar w jednym budynku szkolnym, gdzie mieściły się dwie sale lekcyjne 1 mieszkanie nauczycielki, pani Nowakowej. Zapaliła się ta część budynku, gdzie było mieszkanie nauczycielki. Pożar został zauważony dość późno, kiedy palii się już prawie caly dach nad tym mieszkaniem. W mieszkaniu nauczycielki nie było nikogo, ponieważ ona sama prowadziła w szkole lekcje. Wybuchła wielka panika, bo zdarzyło się to w czasie godziny lekcyjnej, kiedy wszystkie dzieci byly w klasach. Zdążyliśmy jednak ewakuować się na zewnątrz budynku przez okna, gdyż korytarz był już zajęty przez ogień i kazano nam iść do domu. Jednakże nie uczyniliśmy tego, lecz zgromadzeni w narożu boiska szkolnego, obserwowaliśmy cały pożar aż do samego końca. Zrozpaczona rodzina Szajerów w desperacki sposób rzuciła się do gaszenia pożaru, ale to nie dawało żadnego rezultatu. Zaraz też zbiegli się sąsiedzi z pobliskich domów i jedni zaczęli czerpać wodę ze studni wiadrami, podając ją dalej, a drudzy wynosili dobytek z mieszkania nauczycielki i klas lekcyjnych, wyrzucając to wszystko przez okna. W miarę upływu czasu przybywało coraz więcej ludzi do pomocy. Przybyli również strażacy, ale nie mieli sikawki. Zaczęto czerpać wodę z drugiej studni od sąsiada, sklepikarza Pawlika. Straż utworzyła dwie linie z ludzi podających wodę wiadrami. Panował wielki zgiełk. Płomienie buchały wysoko w górę, słychać było krzyki i płacz... Strażacy w błyszczących, mosiężnych hełmach biegali z toporkami po dachu budynku. Wycinali w niektórych miejscach jego poszycie, aby przez te otwory zalać wodą stropy. Inni bosakami rozrywali drewniane konstrukcje, a jeszcze inni odbierali wodę i polewali dach, aby nie dopuścić ognia na dalszą jego część, gdzie znajdowały się sale lekcyjne... Tymczasem cały dach budynku szkolnego nad mieszkaniem nauczycielki spłonął całkowicie, a palący się strop drewniany załamał się i runął do środka, gdzie było już łatwiej strażakom ugasić palące się szczątki. Okna i drzwi mieszkania nauczycielki zostały wypalone albo wyrwane bosakami w czasie pożaru. Zostały tylko okopcone ściany i sterczący komin." Nieznana jest dokładna data pożaru. Wiadomo, że wydarzy! się pod koniec administrowania parafią przez księdza Wacława Kucharskiego, a więc najprawdopodobniej w 1938 roku. W latach trzydziestych XX wieku kierownikiem Publicznej Szkoły Powszechnej w Starczy był Bronisław Lotocki. W nauczaniu i wychowywaniu dzieci rolników pomagali mu nauczyciele: Zofia Adamus, Cieślikiewicz (brak imienia w aktach szkoły), Frączkówna (również brak imienia), Janina Grzebieniowa - Lotocka, Kazimierz Hrebień, Czesława Klarowna, Władysława Korzeniowska, Stanisława Kucharczykowa, Maria Marszałkówna, M. Muśkiewicz, Apolonia Nowakowa, Bonifacja Sitkówna, Stanisława Strzelecka i Zofia Tarczyńska. W owym czasie uczniowie zdobywali wiedzę z zakresu religii, języka polskiego, historii, geografii i nauki o Polsce współczesnej, przyrody, rachunków (arytmetyki) z geometrią, rysunku, śpiewu, ćwiczeń cielesnych oraz robót ręcznych (zajęć praktycznych). Religii uczył ks. Wacław Kucharski, a następnie ks. Stanisław Cesarz. Dzieci wyznania mariawickiego nie miały wpisywanej na świadectwie oceny z religii. Wojna i okupacja nie od razu przerwały życie szkoły. Zajęcia lekcyjne dla znacznie już mniejszej liczby uczniów pro-wadziła do końca marca 1940 roku uszczuplona kadra nauczycielska. Niestety, od kwietnia niemiecki okupant szkołę zamknął. Likwidacja placówki oświatowej ograniczyła dzieciom starczańskim zdobywanie wiedzy, lecz nie pozbawiła dostępu do niej całkowicie. W Starczy i we Własnej zorganizowano tajne nauczanie. Gromadka dzieci ze Starczy zdobywała wiedzę na tajnych „kompletach" w starej organistówce. Uczyła je tam nauczycielka Stanisława Kucharczykowa. Przez wszystkie lata okupacji prowadzone były we Własnej, w domu Jana i Franciszki Będkowskich zajęcia z przedmiotów przewidzianych dla poszczególnych klas. Uczyło się tam co roku pod kierunkiem nauczycielki Marii Marszałkówny, dochodzącej z Kamienicy Polskiej, kilkanaścioro dzieci z Własnej i Rudnika Wielkiego. Autor: Wiesław Roman Szymczyk Źródło: ,,Historia oświaty w gminie Starcza" , wyd. 2020r, Starcza

„Tkacz" sprzedany na licytacji. 1932r