Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 28 lutego 2021

PIERWSZE TRAMWAJE.

 PIERWSZE TRAMWAJE.

O uruchomieniu linii tramwajowej radzono w Częstochowie już w roku 1903, później w 1908. Skończyło się na prywatnych liniach omnibusowych (tramwaje konne), które funkcjonowały m.in. podczas trwającej w 1909 r. Wystawy Przemysłu i Rolnictwa. Kolejną próbę stworzenia linii tramwajowej podjęto w roku 1913. Ofertę złożyła firma „Siła i światło”. Przedłużające się negocjacje przerwał wybuch I wojny światowej. Do pomysłu budowy trasy tramwajowej powrócono kilkanaście lat później. W roku 1926 z projektem wystąpił inżynier Jan Kubalski. Sieć tramwajowa miała się składać z kilku tras. Po zakończeniu inwestycji ich układ wyglądałby następująco: Dworzec kolejowy przy ul. Piłsudskiego – Raków; Dworzec kolejowy Stradom – cmentarz Kule; Ulica Wręczycka – Nowy Rynek (obecnie Plac Daszyńskiego); Dworzec kolejowy przy ul Piłsudskiego – Jasna Góra; ulica Gnaszyńska – ulica Mirowska.



Z propozycji inżyniera Kubalskiego miasto jednak nie skorzystało – nie miało wystarczającego kapitału, a dopiero co zakończono kosztowną inwestycję kanalizacyjno-wodociągową. Koniec lat dwudziestych XX w. zaznaczył się w Częstochowie innym ważnym wydarzeniem z dziedziny komunikacji. W styczniu 1929 r. uruchomiono miejskie linie autobusowe. 10 autobusów jeździło na trasach: Jasna Góra – Raków i Wyczerpy - Stradom. Dopiero w roku 1951, w nowych warunkach historycznych, podjęto decyzję o budowie linii tramwajowej w Częstochowie. Inwestycja wiązała się z rozbudową huty na Rakowie. Do kombinatu hutniczego należało poprowadzić nową drogę, w której tramwaj miał pełnić istotną rolę. Tylko dzięki temu środkowi transportu tysiące hutników szybko mogło dostać się do pracy i tak samo powrócić. Plan urbanistyczny, który przewidywał utworzenie trasy z linią tramwajową opracowało małżeństwo Irena i Czesław Kotelowie. Wytyczona przez nich trasa - łącząca Raków ze Śródmieściem i nowo budowaną dzielnicą Zawady (od roku 1960 Tysiąclecia) - nazywana była ówcześnie „osią pracy”.



Biegła od huty Alejami: Pokoju, Związku Walki Młodych (od 1992 r. – aleja Niepodległości), Wolności, Kościuszki i Zawadzkiego (od 1992 r. – aleja Armii Krajowej). W Aleje Wolności i Kościuszki, które zostały wybudowane wcześniej, trzeba było wkomponować tory kolejowe. Stało się to kosztem rosnących tam drzew. Podczas budowy trasy na Ostatnim Groszu wyburzono też kilkadziesiąt domów kolidujących z przebiegiem linii. Wybudowano za to dwa wiadukty (w alei ZWM i w alei Pokoju), trzy mosty oraz zajezdnię tramwajową. Linia tramwajowa, a także droga dla samochodów, były budowane od początków roku 1953; wówczas zostały wbite pierwsze paliki wyznaczające „oś pracy”. Oddanie trasy do użytku przesuwano w czasie, pojawiały się problemy techniczne, m.in. z osiadającymi nasypami przy rzece Stradomce. Ostatecznie do uroczystego otwarcia linii tramwajowej doszło 8 marca 1959 roku (próbne jazdy trwały już od końca lutego). Inauguracji towarzyszyły nieprzewidziane, przykre okoliczności. Dzień przed uruchomieniem linii w wyniku burzy zostały pozrywane przewody na odcinku od alei Kościuszki do dworca PKP przy alei Wolności (ich naprawa trwała 12 godzin, zginął wówczas jeden z pracowników).



Dodatkowo w dniu, w którym doszło do otwarcia trasy, wskutek wadliwego działania zwrotnicy przewrócił się wagon przyczepy, a wieczorem taki sam los spotkał tramwaj na rozjeździe przy zajezdni (dwie osoby zostały ranne). Tramwaje, których tabor składał się z 14 elektrowozów i 26 wagonów, obsługiwały dwie linie. „Dwójka” pokonywała trasę od Zawad (Tysiąclecia) do wiaduktu nad przystankiem PKP Błeszno (kilka lat później przemianowany został na „Częstochowę Raków”). Pod tym wiaduktem znajdowała się pętla, na której kończyły drogę tramwaje z numerem 2. Wkrótce jej trasę przedłużono; ciągnęła się wzdłuż ulicy Łukasińskiego w okolice stadionu RKS Raków. Z kolei „jedynka” jeździła od Zawad do Kucelina. Na obu liniach tramwaje kursowały co 10 minut. Na Zawadach pętlę zlokalizowano przy alei Deglera (później była to Zawadzkiego, obecnie Armii Krajowej), tuż przed skrzyżowaniem z ulicą Worcella (obecnie w tym miejscu znajduje się charakterystyczny blok, zwany falowcem).



Wraz z rozbudową dzielnicy Tysiąclecia i budową nowej dzielnicy – Manifestu Lipcowego (obecnie Północ) linię tramwajową przedłużano; w roku 1971 do Promenady, a w 1984 wzdłuż alei Wyzwolenia. W roku 1971 zamknięto trasę przy ul. Łukasińskiego. W tymże roku, kilka miesięcy później zlikwidowano linię nr 2. W latach 2010- 2012 wybudowano nową linię na Wrzosowiak i Błeszno; przebiega ona ulicami: Jagiellońską, Orkana i Jesienną do stadionu piłkarskiego przy ul. Limanowskiego (pętla „Stadion Raków”).
Autor: Julisz Sętowski
Źródło
CO / GDZIE / KIEDY W CZĘSTOCHOWIE BEZPŁATNY MIESIĘCZNIK MIASTA CZĘSTOCHOWY nr 14 / marzec 2019 http://www.cgk.czestochowa.pl/data/bulletins/cgk_3_2019_net.pdf

KS. JÓZEF SOJDA (1912-1997). Wspomnienie.

 KS. JÓZEF SOJDA (1912-1997). Wspomnienie.

Był proboszczem parafii Kamienica Polska tylko 5 lat. Bardzo spokojny, cichy, nienajlepszego zdrowia. Pamiętają go jedynie starsi mieszkańcy. Warto zatem przypomnieć kilka faktów z jego życiorysu. Urodził się 20 lutego 1912 roku w Koninie k. Mstowa. Był synem Tomasza i Bronislawy z domu Nocoń. W 1932 roku ukończył Państwowe Seminarium Nauczycielskie im. Tadeusza Kościuszki w Częstochowie. Prace rozpoczął jako nauczyciel prywatny. W 1935 r. został wezwany do odbycia ćwiczeń rezerwy w 27 pułku piechoty w Częstochowie. Dzięki biogramowi zamieszczonemu przez Lecha Mastalskiego w opracowaniu „Częstochowscy pochorążowie" (Kraków -Częstochowa 2008, s. 348) można się dowiedzieć, że Józef Sojda ukończył kurs, jako dowódca plutonu strzeleckiego, z wynikiem bardzo dobrym.



Procesja Bożego Ciała .Pod baldachimem ks. Józef Sojda ok. 1964r. Z albumu p.Janiny Wardyńskiej.

Mianowany został podporucznikiem rezerwy piechoty (ze starszeństwem I I 1936). Kolejne ćwiczenia odbył w roku 1937. Jego przełożony, dowódca III batalionu, mjr Modest Żabski napisał w opinii: „Oficer o dużej inteligencji i samodzielności, w ćwiczeniach bojowych orientuje się dobrze. Plutonem dowodzi sprawnie, decyzje pobiera trafne". Zmobilizowany w sierpniu 1939 r. wziął udział w kampanii wrześniowej wraz z częstochowskim 27 pułkiem piechoty.



Uroczystość. Boże Ciało.Przed ołtarzem ks. Józef Sojda ok. 1964r. Z albumu p.Janiny Wardyńskiej.

(Brak informacji o szczegółach działań wojennych.) Ranny dostał się do niewoli. Przebywał w grupie nauczycieli w oflagu II C w Woldenbergu (Dobiegniewo). Uczestniczył w końcowym okresie walk II Korpusy Polskiego we Włoszech. Po demobilizacji podjął studia teologiczne w Rzymie. Kontynuowane w Krakowie w Częstochowskim Seminarium Duchownym. 28 maja 1950 przyjął święcenia kapłańskie w kościele św. Rodziny z rąk biskupa pomocniczego Stanisława Czajki. Został wikarym w parafii św. Józefa na Rakowie.



djęcie grupowe .Pierwsza Komunia Święta 1964r .Ks. Józef Sojda z lewej ,z prawej ks.Najman.Foto do rozpoznania..Z albumu p.Mariana i Barbary Kazimierczak.Zbiory Muzeum Regionalnego w Kamienicy Polskiej.

W latach 1958 -1960 pracował w parafii św. Tomasza w Sosnowcu (w dzielnicy Pogoń).W 1964 r. został proboszczem w Kamienicy Polskiej. Gdy byłem uczniem pierwszej i drugiej klasy liceum, chodziłem raz w tygodniu do ks. Sojdy na plebanię, by poćwiczyć na fisharmonii. Zdarzało mi się też kilka razy zagrać na kościelnych organach. W 1978 r. ks. Sojda otrzymał stopień dr teologii. Po przejściu na emeryturę był rezydentem w parafii św. Tomasza w Sosnowcu. Doszło tam do naszego spotkania, bowiem w budynku parafii mieścił się Ośrodek Duszpasterstwa Akademickiego prowadzony wówczas przez ks. Stanisława Pamułę.



Zdjęcie grupowe. Pierwsza Komunia Święta ok 1964r . Ks. Józef Sojda z lewej, z prawej ks.Najman. Foto do rozpoznania. Udostępniła p. Bożena Nowowiejska.

Pamiętam wzruszenie ks. Józefa Sojdy z racji spotkania swego parafianina i z faktu, że zaśpiewałem mu kilka piosenek, m.in. „Na jednym rymie" do wiersza Rafała Wojaczka. Muzyczne lekcje na fisharmonii nie poszły zatem na marne. Ks. Sojda zmarł 18 lipca 1997 r. w Częstochowie. (Mieszkał w Domu Księży -Emerytów.) Pochowany został na cmentarzu w Mstowie. Mniej znaną stroną aktywności ks. Sojdy była działalność literacka. Opublikował tomik wierszy „Dożynki" oraz ,,Na obczyźnie".
Autor: Andrzej Kuśnierczyk
Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr76 , R XXI , 1/2011r

WYGRZEBANE Z PAMIĘCI. ANTONI DRAGAŃSKI.

 WYGRZEBANE Z PAMIĘCI. ANTONI DRAGAŃSKI.

Był to niskiego wzrostu, skromny i niepozorny człowiek. Pamiętam go chodzącego z nieodłączną laseczką. Miał do późnych lat życia talent chodziarza. Bywało przed wojną, że liczne męskie towarzystwo, kiedy opróżniło z alkoholu okoliczne meliny a nie mogło zaspokoić litrażowych biesiadników – jedynym ratunkiem dla spragnionych było skorzystanie z talentu chodziarskiego Antoniego Dragańskiego, dla którego pokonanie dystansu do Częstochowy nie stanowiło specjalnego problemu. Byłem przekonany, że niewątpliwie pan Dragański był za to uhonorowany bezskładkowym udziałem w dalszej bibie. Moje przypuszczenia okazały się chybione.



Zdjęcie rodzinne p.Dragańskich.W górnym rzędzie stoi po lewej p. Anna Draganska (Godzina ),p.Bronisław Dragański ,p.Zygmunt Dragański .Siedzi senior rodu p.Antoni Dragański i p.Mieczysłam Dragański (zginął w Oświecimiu)..Zdjecie zrobione w Romanowie 1935-36 koło kapliczki przy starej chałupie p. Nowotnych. Z albumu p.Marii Lisiakiewicz

Dowiedziałem się, że Antoni był abstynentem. Nie pił i nie palił. Znana była historia z pewnym „akcyźnikiem”.To dawne określenie komornika. Tenże podążał do Konopisk zimą, doszedł z Dragańskim jedynie do Zawisny. Tam zaniemógł. Antoni udał się do jakiegoś gospodarza po pomoc, został zabrany na furmankę komornik. Nabawił się zapalenia płuc. Antoni zawsze chodził z pielgrzymką do Częstochowy niosąc krzyż. Słabo słyszał, dlatego dopiero na Wrzosowskiej Górce za trzymał się. Okazało się, że cała kompania była dopiero w Wanatach. Kiedyś woźnica z Zawady chciał go podwieźć do Częstochowy, ale ten odpowiedział tylko: Jedźta, jedźta, mnie się spieszy. W Częstochowie był pierwszy. Antoni Dragański urodził się w Biskupicach w roku 1860 jako syn Urbana Dragańskiego, który po 25-letniej służbie w wojsku carskim ożenił się i miał dwoje dzieci: Jadwigę i Antoniego właśnie. Antoni ożenił się z Michaliną Coner urodzoną w Kamienicy Polskiej. Urodziła mu wiele dzieci. Czworo zmarło niedługo po narodzinach, śmiertelność dzieci była wtedy bardzo duża. Powiedzenie „co rok to prorok” nie znajduje tu zastosowania, gdyż w jednym przypadku dwoje dzieci urodziło się w tym samym roku: jedno na początku, a drugie pod koniec. Wygląda na to, że w prokreacji był równie szybki jak w chodzeniu.



Zdjęcie portretowe p. Antoni Dragański .Lata 50-te.Z albumu p.Marii Lisiakiewicz. Kamienica Polska. Stary dom koło Pomnika .

Kiedy przyszedł do księdza zgłosić po raz osiemnasty narodziny dziecka, kapłan nie wytrzymał i powiedział: Zejdź w końcu z tej baby! Nie wiadomo, czy wziął sobie Antoni to polecenie do serca, ale było to jednak jego ostatnie dziecko. Tym dzieckiem był urodzony w 1916 r. Bronisław (zmarł w 2006 r.), który przez wiele lat pracował w Liceum Ogólnokształcącym w Kamienicy Polskiej w charakterze woźnego. Antoni był krawcem, szył kożuchy i ubrania. Szycia nauczyła go jego siostra. Po niej odziedziczył maszynę. Do śmierci szył nie używając okularów. W wieku 97 lat uległ wypadkowi przy kapliczce w Romanowie. Został potracony przez samochód z kolumny wojskowej, winę ponosił kierowca. Rodzina kierowcy przyjechała do Romanowa i prosiła, aby nie występowano na drogę sadową – ze względu na młody wiek żołnierza.



Przed budynkiem na ławce siedzi z prawej p.Bolesław Dragański z lewej p. Kazimiera Golis z d.Będkowska. Koniec lat 50-tych.Z albumu p.Marii Lisiakiewicz.

Po dziesięciu dniach od wypadku Dragański zmarł. Tuż przed śmiercią w szpitalu odśpiewał jakąś pieśń. Na pogrzebie była delegacja wojskowa z wieńcem. Został pochowany na cmentarzu w Kamienicy Polskiej obok zmarłej w wieku 56 lat żony. Za informacje dotyczące rodziny dziękuję córce Bronisława Dragańskiego – Marii Lisiakiewicz.
Autor: Włodzimierz Gall Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr109 , R XXIX , 2/2019r

Wspomnienia. Góra Kapuścińskiego, Góra Kapuścińska, albo „Kapusta”.

 Wspomnienia. Góra Kapuścińskiego, Góra Kapuścińska, albo „Kapusta”.

Góra Kapuścińskiego, Góra Kapuścińska, albo „Kapusta” – to nazwy polodowcowego wzgórza w pobliżu romanowskiego lasu i Podlesia. Ta ostatnia nazwa upowszechniła się zwłaszcza wśród młodej generacji mieszkańców. Dawniej wierzchołek porośnięty był jedynie trawą, a tylko łagodniejsze zbocza wykorzystywano pod uprawę. Do dzisiaj można znaleźć wśród drzew i zarośli pozostałość plantacji czarnej porzeczki. Poza tym glinka zalegająca w pewnym miejscu wzgórza po zmieszaniu z iłem pokopalnianym nadawała się do budowy pieców kaflowych, uszczelniania czopuchów przy wejściu do kominów, itp.




Podobną glinkę można było też znaleźć nad Kamieniczką w okolicy ujścia rowu melioracyjnego do rzeki, biegnącego wzdłuż tzw. koziegłowskiej drogi. Rów ten bierze początek z podnóża Góry Kapuścińskiej, a dokładnie od sadu Cianciarów. Wróćmy do samej góry, w czasach, gdy nie było drzew, trawa koszona, pola uprawiane – po nadejściu zimy służyła narciarzom. Później, na przełomie wieków, było to miejsce wszelkiego rodzaju spotkań młodzieży, imprez przy ognisku, gitarze i czymś lekko procentowym. Ognisko płonęło często nie tylko na św. Jana, ale nie zdarzyło się, aby ktokolwiek dzwonił na 998. My, starsi, traktowaliśmy te imprezy z pewną dozą melancholii, może i zazdrości, wspominając naszą skromniejszą młodość.




A teraz ognisko? Strach zrobić pieczonki, bo uczynnych i wrażliwych na dym pełno. Tylko, że tych duszności nabawili się z pewnością od kopcenia „popularnych” i „klubowych”. Na górę wjeżdżano „maluchem”, jednego razu nawet starem 660 nabytym od wojska. Jako miejsce randek służy chyba do tej pory – o czym przekonałem się napotykając wczesną ciepłą wiosną sympatyczną młodziutką parę. Amatorzy grzybów też nie omijają wzgórza – można spotkać podgrzybka złotawego i zajęczego. Natomiast w czasie II wojny wzgórze posłużyło okupantowi do wybudowania strażnicy wyposażonej w radiostację, która miała służyć, według twierdzenia jednych, do koordynacji przelotów samolotów, a według innych – do obserwacji okolicy, a zwłaszcza ruchów partyzantki. Niewykluczone, że służyła do jednego i drugiego. O budowie takiego obiektu wspomniał Ireneusz Cuglewski w swojej książce Z ciemności śmierci do blasku życia. Chociaż podał tylko miejsce „na wzgórzu pod lasem”, przypuszczalnie chodziło o Górę Kapuścińskiego.







Budynek był o wymiarach mniej więcej 5x6m z wąskim przedsionkiem i podpiwniczeniem, wymurowany z cegły. Te szacunkowe dane uzyskałem od ludzi pamiętających jeszcze tamte czasy. Nie wiadomo, czy do strażnicy doprowadzono prąd do zasilania radiostacji, czy telefon, bo takie media Kamienica wtedy już posiadała. Niemiecka załoga dyżurująca całodobowo na zmiany, mieszkała w domu p. Grzybowskiej, stojącego obok domu wójta Antoniego Klara. Kuchnią i porządkami zajmowały się siostry Drymer – Anna i Bronisława. Dosyć często na deser serwowały budyń. Celowo było go zawsze więcej, a kiedy miał być, okoliczne dzieci wie-działy dzień wcześniej i zjawiały się wtedy, jak gdyby nigdy nic, tyle, że z własnymi łyżkami w kieszeniach. Smak tego budyniu pamiętają co niektórzy starsi mieszkańcy wsi.Po wojnie budynek rozebrał Witold Kapuściński, bo stał na jego działce. Nazwa wzgórza ugruntowała się od nazwiska tegoż pana, właściciela działu ziemi ciągnącego się aż do superatu. Zbocza wzgórza należały do Ficenesa, Czernego i Dusiela.



Jeśli ktoś usłyszy nazwę Góra Kapuścińska, może skojarzyć to z uprawą kapusty, bo i z takim pytaniem zetknąłem się ze strony podobnych do mnie przybyszów. Z budynku pozostały widocznie fundamenty, lub ich część, ponieważ w miejscu obsunięcia się skarpy od strony wschodniej, ukazał się fragment muru, tyle że skarbów tam na pewno nie znajdziemy. Wspomnienia: p. Stanisław Bryk.
Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr109 , R XXIX , 2/2019r

Źniwa.

 Źniwa.

Dziś w pola wyjeżdżają kombajny. Za nimi rolnicy, czekając na wymłócenie swojego zboża. Gdy kombajn wjeżdża na pole, trzeba podstawić wóz na ziarno. Potem przewieźć je do domu, wysuszyć, jeśli jest taka potrzeba i przełożyć do sąsieków. Pozostaje zwózka słomy. I po żniwach. Zupełnie inaczej było dawniej. Żniwa jeszcze kilkanaście lat temu były czasem wytężonej pracy w całej wsi. W upale, w pocie czoła, sierpami, kosami ścinano zboże, gołymi rękami wiązano w snopy, zwożono wozami pod dom, by później je wymłócić. Żniwa trwały około trzech tygodni. W dawnych czasach tradycyjnym narzędziem żniwiarza był sierp. Później (po II wojnie światowej) częściej używano kos.




Najpierw trzeba było wyklepać kosy, a jest to nie lada umiejętność. Kosisko trzeba było opatrzyć tzw. kabłąkiem, dla lepszego ułożenia pokosów. Potem łan za łanem padał pod cięciami kos. Dobry kosiarz, podcina koniec pokosa tak, aby zboże układało się jak najrówniej, nie rozwlekając niepotrzebnie źdźbeł po ściernisku i nie zostawiając tzw. zębów nierównego ścierniska. Zboże podbierali żniwiarze, zwykle kobiety, wiążąc w snopki przy pomocy zrobionych ze słomy powróseł. By powstało powrósło niewielką, mieszczącą się w dłoni ilość źdźbeł zakręca się kilkakrotnie, przekładając między dłońmi i pazuchą, w odległości około 10 cm od kłosa, następnie źdźbła dzieli się na pół i układa wzdłuż pokosa w odległości równej ilości przyszłych snopków.




Zboże w ilości wystarczającej na snopek, odkłada się na leżące na ziemi powrósło i odpowiednio nim zakręcając wiąże w odległości 3/5 od góry snopa. Powrósło trzeba zawiązać mocno, by snopek nie rozpadł się. Dobrze ułożony snopek ma całkowitą długość niewiele większą niż najdłuższe źdźbła. Snopki do kopienia przenosi się trzymając za powrósło jak za uchwyt walizki. Zboże było gwarantem przeżycia rodziny i cieszyło się takim szacunkiem, że zbierano wszystkie, nawet leżące pojedynczo kłosy z pola - często robiły to dzieci.




Snopki równo ustawiano w „kopki”, zwane w zależności od sposobu ułożenia i liczby snopków lalkami lub maderykami. Ułożenie lalki było prostsze. Na ziemi stawia się pionowo pierwszy środowy snop, kłosami w kierunku nieba. Kolejne cztery snopki ustawione są lekko ukośnie, na krzyż po obydwu stronach wokół snopa środkowego, również kłosami do góry. W celu ochrony przed deszczem, rozwierając snopek równomiernie od strony kłosów nakłada się od góry szósty snopek, kłosami w dół. Tak zabezpieczone zboże może schnąć, przy czym po każdym silniejszym wietrze należy sprawdzić czy snopki z góry nie spadły lub czy cała kopa się nie przewróciła. Maderyki są trudniejsze do złożenia dla niewprawnego żniwiarza. Na jeden maderyk przypada ok. 20 snopków – trzy maderyki dawały tzw. kopę (60 snopków).




U podstawy kładziono zwinięty na pół snopek, kłosami do góry. Na nim układało się cztery „węgły”, na każde węgło po 5 snopków (do jednego węgła zaliczał się ten pierwszy snopek, u podstawy). Całość nakrywało się podobnie jak lalkę rozłożonym snopkiem. Z pól zboża zwożono wozami tzw. drabiniastymi (w odróżnieniu od wozu z tzw. paką do zwożenia np. ziemniaków). Lalki czy maderyki stały w polu około tygodnia – dla wyschnięcia snopków. Zwykle przed południem, w słoneczne dni rozbierano „konstrukcję” lalki czy maderyka, kładąc snopki luzem, by zboże przed zabraniem mogło podeschnąć – z pola snopki zabierano po południu. Gdy zboże było dobrze wyschnięte zabierano je bez rozkładania kopek, a gdy lato było deszczowe często przekładano snopki w nowe lalki czy maderyki, czasem nawet rozwiązując powrósła dla lepszego przeschnięcia zboża. Ułożenie snopków na wozie tak by zmieściło się ich dużo i by nie spadły też wymagało odpowiednich umiejętności. Na wóz kładło się około 120 – 180 snopków – w zależności od ich wielkości. Wozy załadowane zbożem zapawężano (kładziono wzdłuż, na środku załadowanego wozu długi drąg – „pawąz”, który z przodu i z tyłu mocowano powrozami), co zabezpieczało przed spadaniem snopów w trakcie transportu.




Zwiezione do gospodarstwa snopy układano warstwami w stodołach lub w stogi zwane kopami (nazwa w tym przypadku niezwiązana była z liczbą snopków). Stogi te były tak wysokie, że wchodziło się na nie często po drabinach. Ze snopami należało obchodzić się jak najostrożniej, aby uniknąć przedwczesnego ich wymłócenia. Ukoronowaniem żniw było młócenie zboża. Dawniej służył temu cep, o prostej, ale skutecznej konstrukcji – cepami młócono głównie żyto. Każda stodoła miała tak zwane „boisko”. To tutaj rozwiązane i ułożone zboże przez jednego lub dwóch młockarzy wyposażonych w cepy, było rytmicznie uderzane po części kłosowej. Po wystarczającej ilości uderzeń (ręczne sprawdzenie kilku kłosów czy pozbawione są już ziaren) należało zebrać słomę, tak nią potrząsając, aby wytrzepać ziarno i plewy. Pozostałe na spodzie ziarno z plewami należało tyłem grabi zepchnąć w kąt boiska, gdzie oczekiwało przewiania, czyli oddzielenia lekkich plew od cięższego ziarna. Do młócenia innych zbóż służyły ręczne maszyny – korbą tej maszyny obracało cztery osoby – maszyny te nazywano „zębatkami” – wymłóconą już słomę wiązano przygotowanymi wcześniej powrósłami. Zboże następnie przewiewano.




Zboże przewiewano tzw. „siedleczką” – była to jakby szufelka dłubana z lipy, nią rzucano zboże na wietrze, wiatr oddzielał plewy. Oddzielenie ziarna od plew mogło odbywać się w urządzeniu zwanym młynkiem. Nabrana do „opałki” mieszanina była wsypywana do młynka, gdzie przy pomocy sztucznie wytworzonego wiatru i potrząsającego rafką targańca, było wstępnie oddzielone ziarno od plew. Uzyskane ziarno należało powtórnie przemłynkować na większym wietrze. Niestety maszyna ta nie oddzielała równie ciężkich jak zboże nasion chwastów (kąkol, wyka), co później nadawało wypiekom gorzkawy smak. Dla dokładnego oddzielenia ziaren zbóż od chwastów używano przetaka – było to tzw. „czynienie zboża”. Nasiona chwastów wypadały pod przetak. Później, pamiętają to chyba wszyscy, którzy to czytają, od domu do domu przeciągano charakterystyczne, wielkie, szare „maszyny” elektryczne. Młócenie w zmechanizowanych czasach tzw. „maszynami” trwało różnie – w zależności od wielkości gospodarstwa – od godziny do kilkunastu nawet godzin.




Tu istniał podział ról. Po stabilnym ustawieniu maszyny, przyciągniętej od sąsiada ciągnikiem, rozpoczynały się omłoty. Jedna osoba podawała snopki ze stogu na maszynę. Snopki te odbierała jedna z dwóch osób stojących na maszynie – przecinała sierpem powrósło i podawała zboże drugiej osobie wpuszczającej zboże do maszyny. Ziarno wpadało do worków zapiętych z tyłu, gospodarz przenosił je do sąsieków. Plewy z boku maszyny zbierano do opałek – gromadzono je jako paszę dla bydła. Słoma z kolei była wiązana przygotowanymi wcześniej powrósłami (później - sznurkiem przyłączonej do maszyny prasy), przenoszona pod stodołę i tam wydawana na dwuzębnych opatrzonych długim trzonem widłach na strych, odbierana i składana. Przy takich omłotach wzajemnie pomagali sobie krewni i sąsiedzi. Potrzebnych było ok. 11 – 13 osób. Wymłócone, wsypane do worków zboże przynoszono do spichlerza, gdzie wsypywane było do sąsieków wykonanych z drewna. W każdej z przegród znajdowało się kilka suchych kołków zapobiegających stęchnięciu niedosuszonego zboża. Sąsieki stały na koło 20 cm nogach, co zabezpieczało przed ciągnięciem wilgoci od podłoża i umożliwiało kotom łowienie myszy spod sąsieków.

„Tkacz" sprzedany na licytacji. 1932r