SMAKI DZIECIŃSTWA.
Po raz wtóry do napisania wspomnień skłonił mnie artykuł p. Kryspiny Gruszkowej o Wigilii i Bożym Narodzeniu. Na początku rozczuliła mnie wzmianka p. Kryspiny o piernikach „madrach" wypiekanych przez moją babcię Bronię z domu Tomala. Po niej przejął tę „robotę" w naszym domu mój tato Stanisław. Dorobił sam trochę dodatkowych foremek (bocian, samolot, choinka, aniołek, różne serca i gwiazdki), które mam do dziś. Mam także kilka wspomnianych główek Mikołajów i aniołków do naklejania. Po upieczeniu pierników Tato pięknie je dekorował kolorowymi lukrami. Ozdabiał także choinkę w rzadko spotykany sposób: na grzbiety gałązek świerka przylepiał kropelką smoły orzechy laskowe - drzewko wyglądało tak, jakby je obsypały jasnobrązowe perły. Drugi ciąg wspomnień wywołały jabłka - choinówki. Jabłoń rodząca te śliczne, drobne, rumiane jabłuszka rosła w kącie ogrodu p. Najnigrowej i co roku rodziła ich bardzo dużo. Mistrzem w ich wieszaniu na choince był mój stryj Kazik. Jakoś to tak sprytnie robił, że oblepiały szczelnie od góry do dołu pień drzewka. Wyglądało to bardzo pięknie i oryginalnie. Również Kazik tajemnym, partyzanckim sposobem zdobywał choinki i przywoził je przytroczone do ramy roweru. Musiały być „do sufitu", więc nie było łatwo. Do potraw wymienionych przez p. Kryspinę dodam jeszcze wigilijną zupę z suszonych śliwek zabielaną słodką śmietanką i łazankami. Dla mojego Taty bez tej zupy wieczerza nie byk pełna. Zostawmy w spokoju Boże Narodzenie.Czas Wielkanocy, to święto które, oczywiście ze względu na stół, jest powodem moich stałych narzekań na jakość, smak i zapach obecnych wędlin, zwłaszcza szynki. Przcz wiele lat Mama chowała co roku wieprzka, który na początku grudnia był zabierany furmanką przez p. Muchlę do jego prywatnej rzeźni. Żal się było ze świnką rozstawać, ale potem p. Muchla wracał już z mięsem i w kuchni rozpoczynało się misterium robienia krupnioków, kiełbas, pasztetki czy kiszki funtowej. Pamiętam balię stojącą na taborecie z pokrojonym mięsem, maszynkę na którą nakładało się strzewa i napełniano odpowiednim farszem. A na blasze kuchennej gotowały się w wielkim garze zrobione wędliny. Boże, co to były za zapachy! A potem jedliśmy ten wywar — rosół z gotowanych wędlin (babcia Domicela nazywała go z czeską perdelową polewką) z całymi ziemniakami. Kiełbasy brał, po ugotowaniu, p. Muchla do wędzenia. Do Bożego Narodzenia podsuszały się potem na drążkach nad piecem kaflowym w pokoju. Jedną szynkę Rodzice marynowali w wielkim garze, który stał na strychu prawie do Wielkiego Tygodnia. Po wyjęciu jechała do p. Muchli do wędzenia, a potem trzymało się ją za kość i kroiło na cienkie, otoczone tłuszczykiem soczyste, różowe, pachnące piastry. Nigdy potem (od mojego wyjazdu do Krakowa w 1958 ) nie jadłam taldej szynki jakw Kamienicy. Jestem przekonana, że taką niezwykłą szynkę pamięta do dziś wielu mieszkańców wsi. Z mojego dotychczasowego pisania może wynikać przekonanie, że w domu mojego dzieciństwa panował jakiś szcze-gólny dostatek. Nic bardziej mylnego.Tak było tylko z okazji świąt, odpustu i niedziel. Na co dzień jadło się bardzo skromnie, ale jakże to było smaczne! Rozpocznę od różnego rodzaju placków. Szczególnie pamiętam te ziemniaczane smażone bez tłuszczu bezpośrednio na blasze kuchennej i układane w słupki gdzieś z boku blachy, aby nie wystygły. Smaku dodawały im wkładane między nie kawałeczki masła. Pycha! Kolejny przysmak to podłużne placuszki z gotowanych ziemniaków smażone na patelni. Jedne (posiekane nożem w krateczkę na górze) jadło się posypane cukrem pudrem, drugie były złożone na pół, a w środku były przesmażone z borówkami buraczki. Oczywiście smażono także zwykłe placki kartoflane, ale to dzisiaj nie dziwota. O słynnych kucmochach nie piszę, bo była już o nich mowa wielokrotnie, podobnie jako dołkach. Nawiasem mówiąc, może by wystąpić o certyfikat UE na dołki jako potrawę regionalną jak na podhalański oscypek. Na koniec o szczególnych plackach też pieczonych na blasze. Gdy Mama robiła makaron, odkrawała z boków rozwałkowanego ciasta makaronowego kawałki, które się kładło na blachę i podpiekało. Na placuszkach wyskakiwały bąbelki, które szybko brązowiały. Cóż to był za smakołyk! Przejdźmy teraz od placków do zup. Wymienię tylko kilka - zalewajka lub żur z tłuczonymi kartoflami na barszczu od p. Skowrońskiej czy p. Molskiej lub p. Walentowej. Albo niedzielny rosół na „podwórzowej" kurze z domowym makaronem. Nie lubiłam szczególnie dwu zup, które z kolei lubił Tato i dlatego były często na obiad (lubili je także bracia Taty - Leon i Kazik, widocznie ich smak wynieśli z domu) tzn. zupy śledziowej z całymi ziemniakami i tzw. białej zupy (rodzaj kwaskowatej polewki z jajkiem). Kartoflanki (nazywanej także w Kamienicy pietruszczajką lub zasmażanej - zapolunką), która bardzo często gościła na stole, długo potem nie gotowałam. Były także i inne zupy, ale te wyżej wymienione pamiętam szczególnie. Ponieważ Tato nie znosił krupniku, Mama go nie gotowała, ale nieraz przynosiła dla mnie i dla siebie wspaniały krupnik od p. Zosi Blachnickiej. A jak nie wspomnieć znakomitej kapusty kamińskiej, zwłaszcza polanej sosem z pieczonej wołowiny albo z takimże sosem klusek śląskich, albo klusek kładzionych (z tartych kartofli) ze skwarkami czy z mlekiem A niedzielne zrazy! Czas na ciasta. Pamiętacie te koperty z serem? Sernik lub makowiec na kruchym spodzie z kratką na wierzchu? Suche ciasto z posypką? A pączki? Wszystko' pachnące, prawdziwe, nie oszukane, a nie tak jak w dzisiejszych cukierniach - przesłodzone, z przedawkowanymi zapachami. Przypominam czas przed świętami, kiedy to sąsiadki przynosiły do nas brytfanki z ciastem do pieczenia, bo mieliśmy wtedy w kuchni znakomity piekarnik. W sieni, na posadzce Tato rozkładał złocistą słomę, przyniesioną od p. Józka Fazana - a Mama po upieczeniu ciasta „wyrzucała" je z brytfanek na tę słomę, by wystygło - pachniało w całym domu. Z ciast przypomnę jeszcze jedno, którego Mama nie piekła, a dla mnie był to wyjątkowy rarytas -ciasto z tartą. marchwią. Mam jeszcze w ustach smak tego ciasta, którym częstowała nas ciotka Otylka Chłądzyńska. A na koniec trzy szczególne przysmaki: kromka chleba (zwłaszcza pieczonego przez babcię Rózię) polana gęstą śmietaną i posypana cukrem; zimna, czysta woda pita prosto z wiadra wyciągniętego ze studni (jak ona gasiła pragnienie) i wreszcie pogryzane jak dzisiaj chipsy - owoce polnego ślazu (kwitnącego na liliowo) nazywane przez nas chlebki świętojańskie. Później przeczytałam, że ten ślaz nazywa się zygmarek, a jego owoce są bogate w witaminę C. Pogryzaliśmy także kwaskowatą zajęczą kapustę, rabarbar maczany w cukrze. Ot, natura sama podsuwała nam swoje skarby. Może moje wspomnienia wywołają, drodzy Czytelnicy, Wasze, zapamiętane z krainy dzieciństwa, przysmaki. aUTOR: Barbara Kaczkowska (Kraków) Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr65, R.: XXVIII 2/2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz