DRUGA WOJNA ŚWIATOWA. Rudnik Mały. Wspomnienia.
W chwili wybuchu drugiej wojny światowej w 1939 roku miałem trzynaście lat. Byłem na tyle już dorosłym, że zdawałem sobie sprawę, jakie zawożenie niesie ze sobą wojna. Wyobrażenie to jednak mieściło się w granicach mojego młodego wieku i doświadczeń pierwszej wojny światowej, o której wiele słyszałem, bo opowiadali o niej ludzie, którzy ją przeżyli. Nikt jednak nie zdawał sobie sprawy z mających nastąpić okropności tej wojny, którą zapoczątkowały agresją na Polskę hitlerowskie Niemcy.Wielu ludzi, sądząc po anszlusie Austrii, co miała miejsce 12 marca 1938 roku i przyłączeniu Czechosłowacji do hitlerowskich Niemiec, za trzy dni po tym fakcie spodziewało się, że następną ofiarą będzie Polska. Wskazywały na to również agresywne wypowiedzi polityków niemieckich i samego Hitlera. Wskazywała na to eskalacja takich żądań Hitlera, co do których z góry było wiadomo, że Polska je odrzuci i to będzie powodem celowo wytworzonego konfliktu. Nasilała się hitlerowska propaganda o rzekomych represjach i dyskryminacji mniejszości narodowej niemieckiej na ziemiach polskich przez nasze władze. Było to oczywistą nieprawdą. Od dawna stworzona przez wywiad niemiecki Piąta Kolumna na ziemiach polskich, a szczególnie na Śląsku, mobilizowała swoje siły, których głównym zadaniem miało być sianie dywersji na terenie Polski w chwili wybuchu wojny. Niemieckie samoloty szpiegowskie na dużych wysokościach dokonywały systematycznych rajdów nad przygranicznymi ziemiami polskimi do czterdziestu kilometrów w głąb kraju bez jakiejkolwiek interwencji ze strony polskiej. Od granicy niemieckiej do miejsca mojego zamieszkania w prostej linii było nie więcej niż 35 kilometrów. Mieliśmy zatem możliwość częstej obserwacji takich lotów, które nas bardzo złościły. Były to tylko nieliczne z symptomów, które wskazywały na to, że nie jest to przejściowe awanturnictwo polityczne, ale przygotowanie do poważnych akcji, do agresji i wojny. Propaganda nasza buńczucznie głosiła, że „Jesteśmy silni, zwarci i gotowi, nie oddamy ani guzika od polskiego munduru." Podnosiło to nas na duchu, nas młodych, wychowanych przez dom i szkołę w romantycznym patriotyzmie. Chętnie sprzedawaliśmy cegiełki na rzecz zbrojenia armii. Z chęcią oddawaliśmy swoje skromne oszczędności z książeczek SKO na cele wojskowe. Cieszyliśmy się, że możemy liczyć na tak poważnych naszych sojuszników, jak Anglia i Francja. Upewniano nas, młodych zapaleńców, że jesteśmy potęgą i jeżeli tylko Hitler wypowie nam wojnę, to w kilka dni rozniesiemy go na końskich kopytach. Wierzyliśmy bezkrytycznie w te zapewnienia i twardość tych naszych końskich kopyt. Wkrótce jednak przekonaliśmy się, że nie było żadnego honorowego wypowiedzenia wojny, jak to sobie wyobrażaliśmy, ale zamiast tego był brutalny, niespodziewany i bandycki napad. Agresja nastąpiła w nocy z trzydziestego pierwszego sierpnia na pierwszego września 1939 roku. Pamiętam tę noc, a właściwie to bardzo wczesny ranek, bo wcześniej niż zwykle nasza matka przebudziła nas o godzinie piątej rano i bardzo zmartwiona oznajmiła nam, że wybuchła wojna. Od zachodu słychać już było tępe, dalekie dudnienie, jak głuche grzmoty nadchodzącej burzy. Zaraz też kiedy rozwidniło się na dobre, zaczęły przelatywać nad nami z zachodu na wschód, na bardzo niskiej wysokości niemieckie samoloty z czarnymi krzyżami. Przelatywały one zupełnie bezkarnie. Wojsko, które kwaterowało we wsi już od dwóch dni, robiło teraz zbiórki, odprawy i gotowało się do śniadania. Dopiero po śniadaniu wyruszyło do okopów, które ciągnęły się linią od Kamieńskich Młynów przez Pakuły w kierunku Ligoty Woźnickiej i Woźnik. Przy okopach tych od kilku dni pracowało wojsko i ludność Rudnika Małego. Miała to być linia obronna drogi ewakuacyjnej z Katowic do Częstochowy oraz opóźniająca ewentualny postęp wojsk niemieckich w kierunku Myszkowa i Zawiercia na linię Warty. Od mojego miejsca zamieszkania do tej linii obronnej było około pół kilometra. Już przed wieczorem, drogą od zachodu zaczęły docierać do nas zabłąkane furmanki z dobytkiem ewakuujących się urzędów i policji z Tarnowskich Gór oraz innych miejscowości Śląska. Wszyscy oni twierdzili, że Niemcy na pewno wkroczyli już do Tarnowskich Gór. Był to przecież dopiero pierwszy dzień wojny. Na drugi dzień rano wojsko polskie wysadziło w powietrze betonowe mosty w Pakułach i Hucie Karola. Na drodze prowadzącej od Kamienicy Śląskiej do Rudnika Małego, we wsi Pakuły, zbudowano naprędce barykadę, co było integralną częścią linii obronnej. Cała linia obronna nie była jeszcze zakończona, ale obsadzono ją wojskiem, które do tej pory kwaterowało w okolicznych wsiach. Wytworzyła się we wsi bardzo nerwowa atmosfera ponieważ docierały do nas od oficerów sprzeczne wiadomości. Jedni podnosili nas na duchu, że na froncie osiągamy sukcesy, a wojsko polskie wkroczyło na terytorium Niemiec i zdąża w kierunku Berlina. Drudzy znów mówili, że Niemcy będą tu za kilka godzin. Radzili ewakuować się z tych terenów natychmiast z powodu bliskości linii obronnej i ciężkich walk, jakie się tu rozegrają. Od samego rana przelatywały nad nami samoloty niemieckie, jak wczoraj, ale każdemu przelotowi towarzyszyła już teraz kanonada różnej broni. Mimo tego, żaden samolot nie został strącony. Wydawało mi się to bardzo dziwne, gdyż w szkole uświadamiano nas, że mamy najnowocześniejsze karabiny przeciwpancerne w świecie i każdy żołnierz może strącić jednym wystrzałem samolot. Na niebie nie pokazał się też ani jeden polski samolot w tym rejonie. Około godziny dziesiątej w wielkim nieładzie zaczęła się ucieczka różnych formacji wojsk. Był to przecież dopiero drugi dzień wojny. Drogą galopowali małymi grupkami i pojedynczo ułani ze swoimi lancami. Galopowały za nimi również samotnie spienione konie bez jeźdźców, które miejscowi ludzie usiłowali bezskutecznie zatrzymać. Przez pola, krzaki i laski uciekali niemiłosiernie zmęczeni piechurzy, porzucając po drodze skrzynki z amunicją i cały cięższy ekwipunek. Niektórzy z nich uciekali boso. Było to dla mnie wielce zaskakujące, bo nie rozumiałem dlaczego oni uciekają. Myślałem, jak mi przedtem mówiono, że przecież jesteśmy tak silni, zwarci i gotowi, a nawet jeszcze przed godziną zatrzymany przez ludność oficer, jadący na koniu, upewniał nas, że na froncie wszystko w porządku i nasze wojsko daje porządnego łupnia Niemcom. Widząc bezładną ucieczkę wojska polskiego, naszych obrońców, miejscowa ludność uległa panice. Wszyscy zaczęli pakować najbardziej potrzebne rzeczy. ładować na wozy i w pośpiechu odjeżdżać na wschód bez ładu i składu, i jakiegokolwiek planu. Moi rodzice nie mieli konia, więc załadowali jakieś rzeczy na wóz stryja. Ja dostałem od nich stary rower, którym miałem się opiekować. Matka w ostatniej chwili dała mi olbrzymi bochen chleba bez żadnego opakowania, który położyłem na bagażniku roweru i z tym bochenkiem jechałem na wschód, nie oddalając się zbytnio od rodziny, bo taki miałem przykaz. Cały inwentarz żywy we wsi, jak krowy, kozy i świnie został wypuszczony z obór i łaził bezładnie po łąkach i polach. W naszym obejściu z całego stada kaczek została tylko jedna para. Moja matka zdecydowała, aby zabić te kaczki i zabrać ze sobą to może gdzieś po drodze upieczemy je na ognisku, bo i tak tutaj się zmarnują. Nikt jednak nie podjął się zabicia tych kaczek z powodu ogromnego przywiązania się do nich. Był to dorodny kaczor i kaczka, z których wiosną miało powstać nowe stado. We wsi zapanowało olbrzymie zamieszanie, zgiełk, krzyki i płacze. Wmieszaliśmy się w bezładny potok uciekającego wojska. Zaraz we wsi jakaś grupa żołnierzy, niosąca w częściach karabin maszynowy, władowała mi na rower ciężką blaszaną skrzynkę z amunicją do tego karabinu i kazała mi wieźć ją za nimi do przodu. Skrzynka amunicji i mój bochenek chleba nie mieściły się jakoś na bagażniku roweru i z takim bagażem nie dało się jechać. Musiałem się przepakować. Na bagażniku położyłem najpierw skrzynkę z amunicją, bo mi rozgniatała chleb, a na niej dopiero bochenek. Jechać jednak nadal nie mogłem, bo wszystko zsuwało mi się z bagażnika. Rower prowadziłem, trzymając jedną ręką kierownicę, a drugą ręką ładunek, aby nie spadł mi z roweru. Był to dla mnie wielki wysiłek, ale robiłem wszystko, aby się z tego przydzielonego mi zadania wojskowego wywiązać. Czułem się teraz już prawie żołnierzem i byłem pewny, że wkrótce dostanę też karabin i wezmę udział w walkach z Niemcami. Cały czas, jak tylko opuściliśmy wieś, z wielkim świstem przelatywały nad nami pociski artyleryjskie i wybuchały gdzieś w okolicy Łysieckiej Góry. Słysząc ten świst, każdorazowo miałem wrażenie, że pocisk ten tym razem spadnie już na nas Budziło to wśród nas wszystkich wielki strach i niepewność chwili. W okolicy cmentarza, za Rudnikiem Małym żołnierze, dla których wiozłem skrzynkę amunicji, zatrzymali się i zabrali ją z mojego roweru. Powiedzieli, abyśmy odjeżdżali stąd szybko, bo oni będą tu organizować obronę. Od tej chwili miałem już lekko i mogłem jechać na rowerze, ale było mi bardzo przykro, że nie mam już zadania wojskowego i że nie mogę brać udziału w tej organizowanej obronie. Było ogólne polecenie wojska, aby przed samolotami, które nadal często przelatywały nad nami, kryć się w przydrożnych laskach. Samoloty te bombardowały i ostrzeliwały drogę ewakuacyjną prowadzącą z Katowic do Częstochowy, tak zwaną „klinkierówkę", do której mieliśmy jeszcze około czterech kilometrów. Wyjeżdżając z Rudnika Małego, zauważyłem, że wieś opuścili wszyscy mieszkańcy. To samo było w Rudniku Wielkim. Połączyłem się znów z moją rodziną. Polecono mi nie oddalać się zbyt daleko. Cały czas słychać było ustawiczny świst nad nami przelatujących pocisków artyleryjskich, potem z lewej strony ich wybuchy, a później dopiero • dalekie dudnienie wystrzałów armatnich. Wszystko to działo się podczas pięknej, upalnej pogody. Było bardzo gorąco i chciało się bardzo pić. Wszędzie było widać grupki spoconych i zmęczonych, przeważnie starszych wiekiem żołnierzy z tak zwanej Obrony Narodowej. Szybko czerpali wodę ze studni wiadrami, łapczywie pili, nabierali jej w manierki i nie tracąc czasu biegiem podążali na wschód, byle dalej. Przebyliśmy w ciągu godziny około czterech kilometrów. Byliśmy już w Rudniku Wielkim na tak zwanych „Komornikach", zdążając w kierunku Romanowa. Odjechałem na rowerze od mojej karawany około pół kilometra do przodu. W powietrzu usłyszałem znany, charakterystyczny huk nadlatującego od zachodu samolotu. Ostrym skrętem wpadłem w przydrożny lasek zgodnie z wojskową instrukcją i położyłem się w jakimś zagłębieniu pod sosnami. Samolot przeleciał. W pobliżu mojego stanowiska usłyszałem żałosne i rozpaczliwe beczenie kozy. Myślałem, że i ona schowała się tutaj ze strachu przed samolotem Zobaczyłem jednak, że stoi ona w sosenkach ze zwisającym z szyi powrozem, Pomyślałem sobie, że ludzie przed opuszczeniem swojej zagrody wypuścili kozę z powrozem i tu zaplątała się w krzakach, nie mogąc się uwolnić. Miałem jeszcze trochę czasu do nadjechania mojej karawany, a zrobiło mi się bardzo żal tego stworzenia, więc postanowiłem go uwolnić. Podszedłem do kozy i zaraz też stwierdziłem, że to zwykły, młody i pełen wigoru koziołek, czyli cap. Ktoś go tutaj mocno przywiązał do drzewa i tak zostawił. Ulitowałem się nad nim, gdyż pomyślałem sobie, że zginie tutaj niechybnie męczeńską śmiercią głodową, jeżeli go nie uwolnię. Z wielkim wysiłkiem odwiązałem postronek i uwolniłem młodego kozła. On widocznie z wdzięczności już mnie nie opuścił i chodził za mną jak pies krok w krok, zalecając się nawet do mnie swoim parskaniem, jak to czynią capy jesienią. Karawana z moimi rodzicami i resztą rodzeństwa nadjechała i ja dołączyłem do nich z moim zaprzyjaźnionym koziołkiem. Wszyscy zdecydowali, że dalsza ucieczka jest bardzo niebezpieczna, bo drogi zapełnione są wycofującym się wojskiem, a samoloty niemieckie bombardują i ostrzeliwują te zatłoczone drogi. Uradzono, że lepiej skręcić w las w kierunku Kołysek i tam przeczekać aż się wyjaśni sytuacja. Skręciliśmy zatem w prawo, w leśną dróżkę, jak postanowiono. W odległości około pół kilometra od drogi zatrzymaliśmy się w wysokim lesie obok kilku chat i bagien wypełnionych wodą. Byłem w tym miejscu po raz pierwszy w życiu chociaż miałem tu kolegów, z którymi chodziłem razem do szkoły. Znów nadleciał na bardzo niskiej wysokości samolot i zrzucił bombę w bliskiej odległości. Powietrzem targnął głośny wybuch. Znajdowałem się w tym momencie w pobliżu dołu wypełnionego wodą i porośniętego bagienną roślinności% po której łaziły oślizgłe żaby. Usłyszałem krzyk : lotnik! Kryj się! Skacz do dołu, bo cię zabiją! Obejrzałem się w stronę, skąd docierał do mnie ten głos i stwierdziłem, że to polecenie odnosi się do mojej osoby, a dał mi je niejaki Harasiński z Rudnika Małego. Do bagnistego dołu z żabami nie wskoczyłem, bo bałem się, że się w nim utopię, a poza tym czekałem aż wskoczy do niego, jako pierwszy, sam rozkazodawca. Wolałem zginąć na suchym miejscu, pod sosną niż utopić się w tym śmierdzącym bagnisku wśród żab i robactwa. Później okazało się, że bomba została zrzucona w odległości jednego kilometra od nas przez ostatni polski samolot na czołówkę wojska niemieckiego, wkraczającą w ten rejon. Na podwórku pierwszej opuszczonej tu zagrody był wykopany dość głęboki dół, mający służyć jak sądzili wszyscy, jako schron dla mieszkańców. Dół ten był częściowo nakryty deskami, na które naprędce narzucono trochę ziemi, a praca ta nie została zakończona ponieważ mieszkańcy tych domów też w panice uciekli nie wiadomo dokąd. Od tej pory siedzieliśmy wszyscy w niedokończonym schronie w wielkiej niepewności, co będzie dalej z nami. Zewsząd słychać było ustawiczne dudnienie kanonad artyleryjskich, szczęk karabinów maszynowych i od czasu do czasu ryk przelatujących samolotów. Tutaj z dala od dróg, wśród lasów, można się było czuć dość bezpiecznie i było to najwyżej pięć kilometrów od naszej wsi. Wielką uciążliwością dla wszystkich stał się mój nowo zaprzyjaźniony koziołek, który ani na chwilę nie rozstawał się już z nami. Chciał się bawić, niestrudzenie skakał i biegał wokół nas. Kiedy siedzieliśmy w schronie, koziołek urządzał dzikie harce Z rozpędu wskakiwał i przebiegał po dachu schronu, a wtedy suchy piasek od wstrząsów sypał się nam na głowy przez szpary między deskami. Koziołek robił to niezmordowanie i z tego powodu nie dało się tam wytrzymać. Ludzie zaczęli mi wymyślać, że niepotrzebnie przyprowadziłem tu tego śmierdzącego i natrętnego capa, który nie tylko utrudnia wszystkim życie, ale również demaskuje naszą tu obecność, bo jest biały i z góry dobrze widoczny. Usiłowano go odpędzić od nas, ale bezskutecznie. W końcu ktoś złapał koziołka za powróz, odprowadził i zamknął go w jakimś pomieszczeniu gospodarczym, z którego teraz na nowo dochodziło żałosne beczenie uwięzionego. Było już po południu. Wrzawa wojenna jakby trochę ucichła. Jakiś przygodny rozbitek dotarł tu do nas i doniósł nam, że przez sąsiednią wieś za rzeką ciągnie jakieś obce wojsko. Wśród nas jedynym człowiekiem, który służył w wojsku, czy też w powstaniu śląskim, był ów mój rozkazodawca, Harasiński. On to pobiegł krzakami w tamtym kierunku, aby rozpoznać, jakie to jest wojsko. Po dłuższej chwili wrócił i wszystkim oznajmił, że to ciągnie nam na pomoc wojsko angielskie. Wiadomość ta nie mieściła się jakoś logicznie w mojej głowie, gdyż małem już dość dokładnie mapę Europy z lekcji geografii w szkole i nie mogłem zrozumieć w jaki to sposób znalazło się tutaj wojsko angielskie zaledwie w drugim dniu wojny. Miałem wtedy trzynaście lat i trudno mi było dyskutować z dorosłym i jak mi się wydawało doświadczonym człowiekiem, który zna się na wojsku, bo przecież odbył służbę czynną w wojsku polskim przed wojną Zaraz też potem wszyscy zadecydowali, że jakoś wszystko jakby ucichło i trzeba wracać z powrotem do własnej wsi, aby zdążyć przed nocą. Wyjechaliśmy z lasu na gościniec prowadzący z Romanowa na zachód. Przed nami z prawej strony otwarła się pusta przestrzeń między laskami i widok na sąsiednią wieś o nazwie Własna, usytuowaną za rzeką. Wieś tę każdy z nas znał dobrze. Teraz z tej może półkilometrowej odległości widać było to ciągnące wojsko w mundurach innego kolom niż nasze. To „wojsko angielskie", jak orzekł rezerwista wojska polskiego, Harasiński, zaczęło jednak do nas strzelać seriami z karabinów maszynowych zanim rozpoznano w nas cywilów. Szczęśliwym trafem nikt z nas nie został zabity ani ranny. Gdy ostrzał ucichł, słychać było stamtąd głośne pojedyncze pokrzykiwania i na tej podstawie mój ojciec, który znał język niemiecki, orzekł, że są to Niemcy. Ojciec mój stwierdził zarazem, że od tej chwili jesteśmy w niewoli niemieckiej. W moim myśleniu wszystko się zawaliło. Prysnął jak bańka mydlana mit, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi Zawalił się cały mój dotychczasowy świat. Nie mogłem pojąć, że może być ktoś od nas silniejszy. To według mojego pojęcia uwłaczało naszej godności narodowej. Przecież jeszcze dzisiaj rano słyszałem stanowczą wypowiedź, że : „Rozniesiemy ich na końskich kopytach..." Wierzyłem bezgranicznie w prawdomówność i honor polskiego oficera, od którego te słowa słyszałem. Byłem pewny, że tak się stanie. Nie uciekaliśmy już na wschód, lecz wracaliśmy, po prostu wlekliśmy się, teraz z powrotem na zachód do naszej wsi. Wszyscy byli milczący, smutni i przerażeni. Szliśmy przy naszych nędznych furmankach jak żebracy; wszyscy boso, bo tak się tu chodziło całe życie. Odcinek drogi, którą wracaliśmy był pusty. Prawdopodobnie Niemcy wybrali bezpieczniejszą trasę, równoległą do naszej, ale z dala od lasów. Po kilku kilometrach z Komorników do Rudnika Wielkiego dotarliśmy na skrzyżowanie dróg lokalnych, gdzie był sklep kolonialny u niejakiego Kołtuna. Tu zobaczyłem po raz pierwszy wojsko niemieckie z bliska. W tym miejscu bowiem kolumny niemieckie skręcały gruntową drogą w lewo w kierunku Własnej, skąd dalej zdążały do Zawady. Na skrzyżowaniu stały ciężarowe samochody, wokół których było pełno wojska. Wielu z nich miało aparaty fotograficzne i robiło nam zdjęcia. Byli oni dobrze ubrani, rozweseleni i na zupełnym luzie. Nieopodal stała taka maleńka chatka — lepianka, w której mieszkał od lat, znany wszystkim okolicznym mieszkańcom, samotny i dość stary już mężczyzna o nazwisku Nowak. Znany on był wszystkim dlatego, że zajmował się naprawą i lutowaniem garnków oraz naczyń metalowych. Jeździł on po całej okolicy swoim starym rowerem z blaszaną skrzynką na bagażniku. Otóż teraz zobaczyliśmy na jego chatce nowiutką wywieszoną na drążku flagę niemiecką ze swastyką. Przed chatką stał samochód osobowy i kilku oficerów niemieckich roześmianych i rozmawiających przyjaźnie z Nowakiem. Sam Nowak był ubrany w brunatną koszulę, na rękawie której miał założoną opaskę z hitlerowską swastyką. Wszyscy byliśmy tym widokiem bardzo zdziwieni, a Nowak swobodnie rozmawiał w języku niemieckim z oficerami Wermachtu. Nikt tutaj nawet nie przypuszczał, że Nowak ma język niemiecki. Zatrzymaliśmy się na dany znak jakiegoś żołnierza, który wypytał mojego ojca skąd i dokąd jedziemy. Żołnierz był zadowolony, a zarazem zdziwiony z odpowiedzi mojego ojca w języku niemieckim i przekazał ją oficerom, którzy po konsultacji z Nowakiem kazali nam jechać na zachód, ale w taki sposób, aby nie tarasować drogi wojskowym pojazdom. Od tej pory exodus nasz posuwał się bardzo powoli ponieważ cała droga była przepełniona wszelką niemiecką motoryzacją wojskową, o której my, mieszkający tu na wsi nie mieliśmy najmniejszego pojęcia. Natomiast wojsko nasze, jakie zdarzało się nam czasem widzieć to byli zawsze piechurzy w owijaczach lub ułani na swych konikach z lancami. Cały czas bez przerwy jechały różnorakie pojazdy mechaniczne z wojskiem, ciężkimi armatami i różnorodnym sprzętem wojskowym. Kolumny te ciągnęły bez przerwy aż do samego wieczora. Wszystko to jechało tak trudną drogą gruntową, bo innych dróg tu nie było, pędząc całą mocą ryczących silników. We wsiach dla ulepszenia tych dróg użyte były wszystkie płoty i inne materiały, jakie znajdowały się pod ręką. Ogrom motoryzacji, jaki przewalił się na naszych oczach, dał nam dużo do myślenia na temat przygotowania i wyposażenia naszej polskiej armii. Porównanie to było dla nas tak dalece niekorzystne, że w ogóle nieporównywalne. Budziło to w naszej psychice zupełną beznadziejność sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Było to dla nas tak przykre, że nie dziwiłem się później wcale, że niektórzy nasi oficerowie po beznadziejnej walce z rozpaczy ostatnim nabojem odbierali sobie życie. Od tej pory staliśmy się niewolnikami niemieckimi. Jakże przykro było przyjąć to do wiadomości, a tym bardziej pogodzić się z tym. Co oznaczało to określenie, przyszło nam doświadczyć w niedługim czasie. Teraz jechaliśmy nadal na zachód i do przebycia mieliśmy jeszcze około czterech kilometrów. Drugie zgrupowanie wojsk niemieckich na postoju spotkaliśmy dopiero w Rudniku Małym. Na początku wsi, na tak zwanych „Trzech Chałupach", rozlokowanych było dziesiątki różnych pojazdów wojskowych, wokół których kręciły się wielkie ilości żołnierzy. Mieli tu oni widocznie w swoim marszu przerwę taktyczną. Tak tutaj, jak i przy pierwszym spotkaniu, wszyscy byli na luzie. Zołnierze myli się golili i jedli. Niektórzy rozweseleni, przygrywali sobie na akordeonach lub ustnych organkach i zachowywali się, jak na pikniku. Widocznie ja ze swoim rowerem i wielkim bochnem chleba na bagażniku byłem dla nich interesującym obiektem, bo kazali mi się zatrzymać, ustawiali mnie i robili zdjęcia, przy czym zachowywali się nad wyraz drwiąco. Było to dla mnie bardzo przykre i uwłaczające, gdyż wiedziałem już teraz, że robią te zdjęcia niewolnikowi i nie mogę zaprotestować. Do domu dotarliśmy klucząc skrajem drogi, aby nie narazić się Niemcom, których zmotoryzowane kolumny rwały na wschód, zalewając nasz biedny i zdradzony przez sojuszników kraj. W naszej zagrodzie, do której wróciliśmy po całodziennej nieobecności, przywitały nas głośnym kwakaniem dwie nasze kaczki, jakby z wielkimi pretensjami do nas, że zostawiliśmy je na pastwę losu. Wszystkie ogrodzenia zostały rozebrane i leżały połamane w strzępach na drodze Okazało się też zaraz, że we wsi zostało tylko dwóch mężczyzn, którzy nie uciekali. Byli nimi: mój kuzyn Andrzej, syn mojego stryja Johana i Piotr Śmietana, przewodnik przemytników. Andrzej był jedynym świadkiem wkroczenia wojsk niemieckich do Rudnika Małego. Oglądał on ten moment z ukrycia własnego domu, który był pierwszym domem od zachodu wsi. Najpierw nadjechał zwiad motocyklowy i zatrzymał się na byłej granicy rosyjsko-niemieckiej z czasów zaborów, gdzie również kończyła się szosa. Później nadjechały samochody wojskowe, z których wysiedli oficerowie Wermachtu. Przeglądali oni mapy sztabowe ,dyskutowali i równocześnie nadciągały dalsze kolumny. Postój w tym miejscu trwał ponad godzinę, po czym całą mocą silników runęło wszystko do przodu. Byli oni prawdopodobnie bardzo dobrze poinformowani, że od tego miejsca muszą się mieć na baczności, gdyż do tej pory przyjmowani byli przyjaźnie przez większość ludności śląskiej. W ostatniej śląskiej wsi, Pakuły, miejscowa ludność, po wycofaniu się wojska polskiego, migiem rozebrała barykadę zbudowaną na szosie przed tą wsią. W miejscu tym wykonano naprędce bramę powitalną ustrojoną hitlerowskimi flagami ze swastykami i napisem : „HERZLICHE WILLKOMEN." Na szczycie tej bramy zawieszony był portret wielkiego firera, Adolfa Hitlera. Tutaj czołówka armii niemieckiej zatrzymała się i przyjmowała powitania od miejscowych „parteigenosów" i czuła się jak u siebie w domu. Domyślać się należy, że tutaj zostali oni dobrze poinformowani o wszystkim, czego można się spodziewać w dalszym marszu. Piotr Śmietana, który był drugim człowiekiem pozostałym we wsi, tak bardzo przejął się wkroczeniem Niemców, że z tego powodu wieczorem zmarł na atak serca. Po przejechaniu kolumn zmotoryzowanych ku naszemu zdziwieniu nadciągnęły tabory konne Były to wozy załadowane skrzyniami z amunicją, zaprzęgnięte w pary jednakowych, bardzo ciężkich i silnych koni z jasno beżowymi grzywami. Konne tabory ciągnęły około godziny aż do zmroku. Jakże obce były dla nas te tabory niemieckie, a konie niepodobne zupełnie do naszych! Wieczorem ruch wojsk niemieckich ustał i zaległa cisza. Nadeszła pierwsza bardzo męcząca noc — noc rozmyślań i ciężkich przeżyć, noc pełna majaków i niepewności. Kłębiło się w naszych głowach stale i bez przerwy to samo pytanie: co teraz będzie z nami? Nazajutrz cała ludność wsi nie oddalała się od swoich domów i starała się być niewidoczną, aby nie dać powodów do przypadkowych wydarzeń. W pole prawie nikt nie wychodził ponieważ były przypadki ostrzeliwania znajdujących się w polu ludzi przez przelatujące wciąż samoloty niemieckie. Przed samym wybuchem wojny, a nawet w jej pierwszy dzień, wielu mieszkańców wsi, rezerwistów zostało zmobilizowanych do wojska. Rodziny zmobilizowanych bardzo się niepokoiły o los swoich mężczyzn, znając już teraz olbrzymią przewagę armii niemieckiej. Z mojej dalszej rodziny z Rudnika, został zmobilizowany syn mojego stryja, czyli mój kuzyn Jan. Dostał on kartę mobilizacyjną na kilka dni przed wybuchem wojny. Od naszej wsi do stacji kolejowej, w Psarach Śląskich było osiem kilometrów. Wziął mnie na ramę roweru i pojechałem z nim na stację, aby przyjechać z powrotem na rowerze do domu. Na stacji pożegnaliśmy się i było mi bardzo smutno, bo pomyślałem sobie — kto wie, czy się jeszcze kiedy zobaczymy Zmobilizowany został również mąż mojej kuzynki, Milki, Bronisław Ziora. Bronek podczas lata w wolnych chwilach opalał się na słońcu z przyklejonym na lewej piersi orzełkiem, precyzyjnie przez siebie wyrysowanym i wyciętym z papieru. Zrobił to z pobudek patriotycznych. Chciał nosić na swojej piersi niezniszczalne nasze godło państwowe. Rzeczywiście, po dokładnym opaleniu się i zdjęciu wycinanki, wojskowy orzełek prezentował się na jego piersi okazale. Teraz z tym orzełkiem był na wojnie Żona i jego rodzina martwiła się tym ogromnie, że jak dostanie się w ręce Niemców, to z tego powodu może go coś złego spotkać. Opowiadał potem, że po przybyciu do jednostki wojskowej w Tarnowskich Górach w czasie przebierania się w mundury, wzbudził tam wielką sensację. Zołnierze, zobaczywszy na jego piersi to niezniszczalne godło, zbiegli się całą kompanią, aby je obejrzeć. Szef kompanii widząc, że ma przed sobą tak gorliwego patriotę, kazał mu sobie wybrać najlepszy nowy mundur i najlepszy cały ekwipunek. Później wieczorem na kwaterze podszedł do niego sierżant w starszym wieku i powiedział, że podoba mu się ten jego wypalony przez słońce orzełek. Ściszonym głosem dodał: „Uważaj synu, abyś się nie dostał do niewoli niemieckiej. Tam mogą ci tego orzełka hitlerowcy bagnetami na żywo wyciąć albo wypalić rozpalonym żelazem." Dopiero teraz Bronek uświadomił sobie, jakie to może spowodować konsekwencje. Walczył on z Niemcami do samego końca i na szczęście do niewoli się nie dostał. Wrócił do domu pieszo w cywilnym przebraniu aż z Podola. Między mieszkańcami wsi odbywała się nerwowa wymiana wiadomości o wydarzeniach, jakie miały miejsce w okolicy. Na temat aktualnej sytuacji na froncie nikt nie miał pojęcia, gdyż w całej okolicy nie było radia. Dopiero po kilku dniach zaczęły przenikać ze Śląska same złe dla nas wiadomości, że Niemcy z łatwością rozbili całą polską armię, że rząd polski uciekł do Rumunii, zostawiając kraj na pastwę losu. Wkrótce też od czasu do czasu zjawiali się w swych domach rezerwiści zmobilizowani do wojska polskiego. Niektórzy z nich zjawiali się po kilku dniach, a niektórzy po kilku tygodniach. Oni to potwierdzali wiadomości o kompletnym rozbiciu naszej armii przez Niemców Z wiadomości tych wynikało, że nasi sojusznicy: Anglia i Francja, nie udzielili nam żadnej skutecznej pomocy, co miałoby choć najmniejszy wpływ na przebieg wojny. Ludzie przeklinali z rozpaczy nasz nieudolny rząd, nasze nieudolne dowództwo wojskowe za nie przygotowanie kraju do obrony przed agresją. "Kici kici — Polska w żici !" — naśmiewali się z nas niektórzy mieszkańcy sąsiednich wsi śląskich Zniewagi te musieliśmy znosić w milczeniu, bo byliśmy już niewolnikami. Tak widziane były moimi oczami pierwsze dwa dni wojny w rejonie Rudnika Małego. Opisany przeze mnie przebieg zdarzeń zgadza się z powojennym opisem tych zdarzeń w literaturze wojskowej. Według tej literatury linia obronna Woźniki - Ligota Woźnicka - Kamieńskie Młyny miała być pierwszą linią opóźniającą postęp armii niemieckiej w kierunku Myszkowa i Zawiercia do linii Warty . Odcinek ten podlegał Krakowskiej Brygadzie Kawalerii. Dowódcą tego odcinka frontu był płk Chmielewski. Osłonę tej brygady w rejonie Woźnik stanowił 3 Pułk Ułanów Śląskich z Tarnowskich Gór. Jak wspomniałem uprzednio, linię obronną zaczęto budować dopiero na dwa dni przed wybuchem wojny i przygotowano ją tylko częściowo Zaniedbano wykonać na przedpolu tej linii prac polowych opóźniających ewentualny postęp wojsk niemieckich. Dotyczy to przede wszystkim zawałów dróg, przesiek i duktów w rozległych lasach, ciągnących się od Woźnik, Piasku i Drogobyczy aż do niemieckiej granicy. Prac tych nie wykonano, bo nie wyrazili na to zgody zarządcy lasów niemieckiego Printza Henkel von Donersmarck ze Swierklańca, który był ich właścicielem. Wojna toczyła się o losy Polski i narodu polskiego, a nasi generałowie oszczędzali lasy znanego niemieckiego polakożercy, wyrzuconego z Francji przed wojną za szpiegostwo na rzecz Niemiec. Na skutek tych zaniedbań już w pierwszym dniu agresji, Batalion Obrony Narodowej "Lubliniec" mjr Franciszka Żaka w rejonie Koszęcina został otoczony z trzech stron przez Niemców podprowadzonych bez żadnych przeszkód właśnie tymi leśnymi duktami i przesiekami przez miejscowych Ślązaków z ochotniczych formacji tzw. "Freikorps Ebbinghaus", a składających się częściowo z pracowników leśnych Donersrnarcka, którzy te lasy doskonale znali. Batalion Obrony Narodowej "Lubliniec" z powodu tych zaniedbań znalazł się w bardzo ciężkiej sytuacji ponieważ dostał się w ogień nieprzyjaciela z trzech stron i w walkach stracił połowę swego stanu osobowego. Największe straty poniosła Pierwsza Kompania "Koszęcin", walcząca o samo miasto. Zginął również jej dowódca ppor Turski. Niemcy w tym pierwszym dniu wojny przy wydatnej pomocy grup dywersyjnych, składających się z miejscowych Ślązaków tzw. V -tej Kolumny osiągnęli miejscowości: Babienice, Psary , Piasek i przedpole Woźnik. W dniu następnym po zaciętej bitwie w godzinach przedpołudniowych zdobyli Woźniki, Ligotę Woźnicką, Lubszę i Czarny Las. Doszli do granicy niemiecko rosyjskiej z czasów zaboru i tu się zatrzymali, nie kontynuując pościgu za wycofującym się w nieładzie i popłochu wojskiem polskim w kierunku linii Warty . Jak z tego opisu wynika, to w pierwszym dniu wojny Niemcy byli już przed wieczorem zaledwie w odległości sześciu kilometrów od Rudnika Małego. Najbardziej zastanawiającym jest fakt, że w Rudniku Małym nikt o tym nic nie wiedział. Tutaj we wsi wieczorem kładliśmy się spać z przekonaniem, że polska armia bohatersko odparła niemiecką agresję na Polskę i maszeruje na Berlin. Takie były nasze wiadomości przekazywane nam przez oficerów wojska polskiego. Ta bezgraniczna wiara w naszą potęgę i nasza nieświadomość w dniu następnym doprowadziła do obłędu i desperackiej ucieczki razem z wojskiem polskim, mając z tylu zaledwie o kilka kilometrów nacierającą i zmotoryzowaną armię niemiecką. Skutki tej naszej ucieczki byłyby tragiczne. Bylibyśmy prawdopodobnie zmasakrowani lub porozjeżdżani czołgami razem z naszym pieszym wojskiem, gdyby nie postój Niemców na granicy niemiecko-rosyjskiej z czasów zaboru. Ten godzinny postój dał nam czas na schronienie się w lesie na Kołyskach pod Romanowem, a żołnierzom Obrony Narodowej - na oderwanie się od czołówki nacierających Niemców. Na kilka dni przed wybuchem wojny zmobilizowani zostali do armii polskiej i uczestniczyli w kampanii wrześniowej niżej wymienieni mieszkańcy Rudnika Małego: 1. Jan Bakota 2. Józef Gorzelak 3. Leon Haczyk 4. Stanisław Kucharczyk 5. Jan Masłoń 6. Bronisław Ziora 7. Władysław Ziora. 8. Franciszek Brdąkała W kampanii tej zginął Jan Masłoń, a pozostali wrócili, nie dostając się do niewoli niemieckiej . w bardzo sprytny sposób uniknęli wywózki do obozów jenieckich Leon Haczyk i Józef Gorzelak. Dostali się oni do niewoli niemieckiej na kresach wschodnich. Stamtąd Niemcy pędzili ich pieszo przez kilka dni aż w okolice Wadowic, gdzie na rozległych polach utworzyli punkt zborny wielkiej ilości wojska polskiego. Stąd mieli ich wywozić do obozów w Niemczech. Tutaj, na tych rozległych polach Leon Haczyk i Józef Gorzelak spotkali się i wspólnie się wspomagali. Zdarzył si-ę taki przypadek, że Leona Haczyka zatrzymał starszy wiekiem żołnierz niemiecki ponieważ zobaczył u niego bardzo ładny nowy pas, a sam miał stary, zużyty i brzydki. Zwrócił się do Leona, aby się zamienili na pasy, bo i tak mu go zabiorą. Żołnierz ten mówił gwarą śląską. Leon nie mógł odmówić tego bo przecież był niewolnikiem, ale przy tej okazji nawiązała się między nimi rozmowa z tej rozmowy Niemiec dowiedział się, że Leon pochodzi z okolic Lublińca, a z kolei Leon dowiedział się, że Niemiec pochodzi z Tworogu, z tego Tworogu, o którym już pisałem, gdzie była główna baza przemytnicza Leon wyznał Niemcowi, że ma bardzo dobrze Tworóg, gdyż tam chodził na przemyt i przebywał bardzo często u Schlegiera, mieszkańca tego niemieckiego miasteczka. Niemiec ucieszył się bardzo tym spotkaniem, korzystną dla siebie zamianą na pasy i powiedział, że Schlegier to prawie jego sąsiad. Oznajmił również, że wzięli go do pilnowania polskich niewolników, bo ma język polski. Leon starał się mówić do niego po Śląsku i tamten zrozumiał, że jest on Ślązakiem. Poinstruował Leona, Że wszystkich Ślązaków będą jutro zwalniać do domu i tam w namiocie odbywa się ich rejestracja, gdyż chcą wiedzieć ile jutro podstawić samochodów, aby ich odwieźć na Śląsk. Leon i Gorzelak niezwłocznie udali się do tego namiotu i tam zarejestrowali się, podając miejsce zamieszkania Kamieńskie Młyny, powiat Lubliniec. W dniu następnym ogłoszono przez megafony, że, wszyscy Ślązacy zarejestrowani mają się zgłosić do podstawionych samochodów. Tam każdy otrzymał już gotowe wypisane zaświadczenie o zwolnieniu do domu. Leon i Gorzelak wraz z innymi zostali przewiezieni samochodem ciężarowym do Sosnowca i tu rozładowani. Resztę trasy przebyli pieszo. Po drodze wstąpili do Siedlca i zatrzymali się na noc u znajomych, bo nie mieli już sił na dalszą wędrówkę. Tu ich nakarmiono i przenocowano. Na drugi dzień przed południem dotarli do Rudnika Małego. W taki prosty sposób dzięki przypadkowi i swojej inwencji, uniknęli obozów jenieckich, a może nawet uratowali swoje życie. Piszę o tym, że tak mogło by być na tej podstawie, że Leon i Gorzelak na tym punkcie zbornym pod Wadowicami spotkali również jednego znajomego żołnierza, pochodzącego z Poraju, ( nazwisko jego zapomniałem). Poratowali go nawet wspólnym śniadaniem, bo był bardzo głodny. Żołnierz ten po śniadaniu poszedł do swojej kompanii i. więcej go już w tej wielkiej masie wojska nie spotkali. W czasie okupacji niemieckiej i po wojnie Leon odwiedzał kilka razy rodzinę tego żołnierza. Niestety nie wrócił on do swojego domu i ślad po nim zaginął. Na koniec naszej rozmowy na ten temat zapytałem Leona czy nie szkoda mu tego pięknego i solidnego pasa od swojego munduru, który musiał oddać Niemcowi. Odpowiedział mi, że myśli o nim często, bo teraz byłby może ciekawą pamiątką rodzinną, ale jednak przecież dzięki niemu uniknął wywózki do obozów jenieckich i wieloletniego rozstania z rodziną. Zapytałem też Leona czy nie przyszło mu na myśl po wojnie pojechanie do Tworogu, który jest teraz w Polsce nie tak daleko od Rudnika Małego i odebranie swojego pasa od Niemca, który może tam nadal mieszka. Odpowiedział mi, że jakoś nie przyszło mu to na myśl. Obiecałem Leonowi, że kiedyś jak przyjadę tutaj samochodem, to pojedziemy do Tworogu obydwaj. Przykro mi bardzo, że nie spełniłem tej obietnicy. Takie to były nasze wieczorne z Leonem rozmowy.
Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 273-287
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz