Kamienica Polska po wielkim kryzysie gospodarczym.
Tak oto, ze zmiennym szczęściem, wegetowano do roku 1931. Tyle, że wielu ludzi w latach wielkiego kryzysu gospodarczego pozapadało na różne choróbska, wątlały dzieci, a cmentarzowi przybyło sporo świeżych grobów. Kto utrzymał się na stałej posadzie, należał do szczęśliwców chodzących do roboty, albo miał choćby parę zagonów pola —jakoś żył. Szczególnie, gdy przetrzymał przednówek, wydłużony w tych ciężkich latach o parę miesięcy, zaczynający się już po gwiazdce, zaraz w styczniu. W 1932 roku zaczęło wszystko tajać i z wolna budzić się do życia. Ruszyły na szybszych obrotach fabryki: „Częstochowianka", „Gnaszyn", „Warta", „Stradom", „Pelcery" i „Motty". Ożywały papiernie i tartaki. Dymiły gęściej piece huty na Rakowie i prażaki pod Porajem. Zaterkotały żywiej haszple (wyciągi kopalniane) przy szybach wyciągowych pod Jastrzębiem, Poczesną i Bargłami, Dżbowem i Konopiskami. Zabiegali o koncesję i przystępowali do wydobywania rudy pomniejsi, prywatni przedsiębiorcy —poddostawcy tamtych „kolosów", opanowanych przez cudzoziemców — Niemców, Belgów i Francuzów. Ruszyło się i w Kamienicy Polskiej. Częstochowska „Warta" przejęta potkaczowską fabryczkę na końcu wsi, uruchamiając na dwie zmiany tkalnię, a na jedną — starą farbiarnię. Przyjmowano ludzi do papierni na Klepaczce i do okolicznych kopalni. Zaczęto głębić nowe szyby. Jeden pod Romanowem, pędzony przez prywatnych przedsiębiorców Sobczyńskiego i Niedźwieckiego.Drugi, „Wojciech", w środku wsi — jakiejś spółki inżynierskiej. Bezrobotni dotąd górnicy zacierali ręce i garnęli się do roboty, choćby i za grosze. Zwłaszcza ci, którzy nie wcisnęli się do „Hantkego" czy do Francuzów na Borku. Byle w swoim zawodzie, choćby i za 80 groszy za dniówkę pod ziemią... Ale dobre było i to, po długim poście. Roili różne sny właściciele gruntów, przylegających do nowych szybów, spodziewając się kroci za wydobyte z ich ziemi tony poszukiwanego przez huty surowca. Ale do tego było jeszcze daleko. Splajtował Sobczyński, pokonany przez obfite wody podskórne, z którymi nie potrafił się uporać. „Wojciech" natomiast powoli ruszył, wytargowując od gospodarzy przesunięcie terminów płatności za użytkowanie złóż rudy pod ich polarni i obniżenie stawek za tonę. W zamian za to zaproponował najbogatszyrn wstąpienie do spółki, wystawiając im akcje w wysokości równej pierwszej racie, przypadającej im z tytułu wydobytej w ciągu roku rudy. Mieli partycypować w zyskach, gdy kopalnia stanie już na nogach. Póki co, miała im wystarczać duma z tego, że są współwłaścicielami rozwijającej się kopalni. Stare, przedawnione długi zostały umorzone po urzędowych oraz pieczęciami opatrzonych stwierdzeniach (niekiedy „smarowanych" i suto zakrapianych) o niewypłacalności i ubóstwie dłużników. I sekwestratorzy wreszcie przestali nękać wieś. Pojawiły się też zaraz po chałupach, jak u nas, powyciągane ze strychów i zakamarków, ukrywane przed komornikami warsztaty tkackie i ożywił się handel łokciówką. Najwięcej skorzystała na tym dzieciarnia. Nie odmawiano im teraz prawie niczego. Każdy niemal grosz szedł na to, by ją odchuchać i odkarmić oraz po ludzku przyodziać po kilku latach biedowania. Buzie dzieci się pozaokrąglały i przyoblekły rumieńcami, oczy — znów się śmiały. Rosła ochota do żartów, zabaw i gonitw. Na łazikowanie i obijanie się po codziennych obowiązkach dzieciom, bardzo wcześnie wciągniętym w pełne trosk życie dorosłych, nie pozostawało jednak wiele wolnego czasu. Skrzykiwano się dopiero wieczorami, ale na krótko. Bawiono się wtedy w berka albo grano w „zbijankę" o wysoki mur „Tkacza" małą, gumową piłeczką lub lepioną z kauczuku „lanką". Gdy się taką dostało w „lipo" czy pośladek, albo i w giczoł, wyskakiwał z miejsca bolesny siniak. Gdy minęło najgorsze i kryzys zaczął odpuszczać, poczęto myśleć o odgrzebaniu starych tradycji Kamienicy Polskiej, wskrzeszeniu zapomnianych i zarzuconych w owych chudych latach obrzędów. Ba, nawet o sporcie! Popyt na rudę, a nawet na szlakę ze starych hałd, zachęcił siódmoklasistów i świeżych absolwentów szkoły do kupieckiej inicjatywy, dając w konsekwencji dochód wystarczający na zakup pierwszej we wsi skórzanej piłki, dwóch słupów i kilku desek na tablicę do koszykówki. Kosze, pod nadzorem kowala Skowrońskiego, ukuł młody Ficenes spod Roma-nowa, a zarząd straży pożarnej udostępnił młodzieży na boisko kawałek łąki przy remizie, na której zwykle odbywały się zbiórki i ćwiczenia ochotniczej straży pożarnej. Bystry proboszcz ks. Zygmunt Sędzimir i rywalizujący z nim komendant miejscowego „Strzelca", mistrz stolarski, widząc budzący się zapał młodzieży, poczęli również montować przy swoich organizacjach sekcje sportowe. Wreszcie zapaliły się do tego i młodsze roczniki, dając w stodole Najnigierów przedstawienie, które zwabiło wielu widzów i z którego dochód przeznaczono na kupno piłki do koszykówki. Ale długo jeszcze trwało, nim zaczęły się zabliźniać stare rany i wieś wróciła do równowagi, poczęła oddychać pełniej i swobodniej. Ale nawet i wtedy nie było lekko. Bieda z nędzą zagnieździły się na dobre pod niejedną strzechą, królowały w niejednej ruderze czy lepiance. Zwłaszcza tam, gdzie roiło się od dzieci i trzeba było wykarmić ich liczną gromadę. Powoli jednak i tu, jak w całym kraju, szło ku lepszemu. Autor: Bronisław Najnigier
Fragment niewydanej powieści „Smyki", maszynopis udostępnił Korzeniom Paweł Najnigier (syn autora).
Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr120, R XXXII , 1/2022r
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz