Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 4 lutego 2024

PRZEMYT W OKRESIE MIĘDZYWOJENNY. ( Rudnik Mały, Rudnik Wielki, Starcza)

 PRZEMYT W OKRESIE MIĘDZYWOJENNY. ( Rudnik Mały, Rudnik Wielki, Starcza)

Po pierwszej wojnie światowej i w wyniku powstań śląskich, granica między Niemcami i Polską oddaliła się od Rudnika Małego około czterdziestu kilometrów na zachód. Mimo tego oddalenia, przyzwyczajenia do uprawiania przemytu były tutaj tak silnie zakorzenione, że odległość ta nie wpłynęła na ich zaniechanie. Zaraz po ustabilizowaniu się granicy poczęto przecierać szlaki i sondować najdogodniejsze trasy pieszego dojścia do granicy niemieckiej przez lasy. Wkrótce też ustalono relację cen różnych towarów między Polską i Niemcami. Jak zwykle do przemytu namawiali miejscowi Żydzi, którzy od dawna byli tu stałymi odbiorcami przemycanych towarów. Oni to, jak zwykle ustalili listę tych artykułów, które opłacało się przemycać z Niemiec do Polski. Ustalono też, że najdogodniejszą miejscowością po niemieckiej stronie, do której można docierać lasami, będzie niewielka osada o nazwie Tworóg. Skaperowano tam mieszkańca tej miejscowości o nazwisku Schlegier, który bardzo chętnie zajął się organizacją dostawy towarów przeznaczonych dla przemytu, czując w tym własną dużą korzyść. U Schlegiera w Tworogu była główna baza zaopatrzenia i jednocześnie baza noclegowo - wypoczynkowa przemytników. Początkowo w małym zakresie, a w miarę upływu lat, baza się powiększała. W tym celu Schlegier na zapleczu swojego domostwa wybudował specjalne pomieszczenia na magazyny i dla noclegów przybywających tu przemytników. Były dwie grupy przemytników, zaopatrujących się u Schlegiera. Jedna grupa z Rudnika Małego, licząca około pięćdziesięciu osób i druga grupa z Siedlca, licząca około trzydziestu osób. Zdarzało się czasem, że w bazie u Schlegiera nocowało jednocześnie ponad pięćdziesiąt osób. Oczekiwali oni na zamówione artykuły, a czasem na odblokowanie granicy przez polską straż graniczną. Zrozumiałe jest zatem, że ludzie ci musieli mieć gdzie spać, co jeść i załatwiać swoje podstawowe potrzeby. Musiały być stworzone dla nich jako takie warunki. Na zapleczu w kilku pomieszczeniach ustawione były prowizoryczne prycze do spania i proste podstawowe meble jak: ławy i stoły. Pobyt na tej „Melinie" ograniczano do minimum i tylko z powodu niezbędnej konieczności. Przebywanie tak wielkiej ilości osób w zabudowaniach Schlegiera i stała ich rotacja nie dawały się ukryć przed oczami sąsiadów i miejscowymi władzami łącznie z żandarmerią niemiecką, tak zwanym „Schupo". Władze niemieckie wiedziały dość dobrze o powiązaniach Schlegiera z polskimi przemytnikami, ale przymykały na to oczy, nie czyniąc żadnych trudności swojemu mieszkańcowi w handlu z nimi. Miejscowa policja niemiecka zabraniała tylko ostentacyjnego wałęsania się przemytników po miasteczku i wymagała takiego zachowania, aby nie rzucało się to w oczy miejscowej ludności. Dlatego też w przypadku oczekiwania przez kilka dni w ciasnych i prowizorycznych warunkach było to dla przemytników dość uciążliwe, a dla młodych ludzi bardzo nudne. Aby skrócić ten czas grano w karty, co było jedyną rozrywką w takich sytuacjach. Odżywiano się prowizorycznie, z reguły suchym prowiantem zakupionym w miejscowym sklepie. Do sklepu mogła wyjść tylko jedna, a najwyżej dwie osoby, które robiły zakupy za jednym razem dla wszystkich. Zdarzało się czasem, że miejscowy żandarm przychodził do baraku, gdzie przebywali przemytnicy, jeżeli tam było dość głośno. Bywało często, że karciarze na wzajem się oszukiwali i z tego powodu wynikały awantury. Trzeba tu dodać, że grano w oko i nie tylko dla samej rozrywki, ale o pieniądze Czasem w czasie takiej gry niektórzy przegrywali wszystkie pieniądze przeznaczone na zakup towaru do przemytu. Wtedy pozostało im tylko zaciągnięcie pożyczki od wygranych kolegów albo wracanie do domu pusto. Mimo takich przykrych doświadczeń, hazard miał swoich stałych miłośników, których nie zniechęcały te przykre doświadczenia. Przemytnicy, oczekując na melinie w Tworogu, żyli tam bardzo prymitywnie. Z reguły nie myli się, nie golili i spali w ubraniach, jakie mieli na sobie. Były one bardzo nędzne i przystosowane do przedzierania się przez leśne chaszcze w czasie nocy Z tego też powodu osoba przemytnika wyglądała dość niechlujnie, a nawet odrażająco i po wyjściu z meliny na ulicę, rzucała się w oczy i była natychmiast rozpoznawana przez miejscowych ludzi, a zwłaszcza przez dzieci. Przy pojawieniu się takiego osobnika na ulicy, dzieci robiły zbiegowisko. To było też częstym powodem do interwencji miejscowej policji niemieckiej. Nie było jednak nigdy takiego przypadku, aby policja niemiecka z tych powodów aresztowała polskiego przemytnika. Widocznie działalność ta była korzystna dla państwa niemieckiego. Być może miejscowa władza czerpała też korzyści z tego przemytniczego procederu. Na kwaterze u Schlegiera w Tworogu, jeżeli nie trzeba było oczekiwać na dostawę artykułów , nie tracono bez potrzeby czasu.

Przygotowywano zaraz ładunki, plecaki i tak zwane "boki", w zależności od rodzaju towarów do przeniesienia. Obszywano nogi jutowymi workami, co było wielką umiejętnością, której zanim zostało się przemytnikiem, trzeba było się nauczyć. Od tego bowiem zależało bezpieczne i w miarę o najmniejszym wysiłku piesze przebycie w ciągu jednej nocy przez lasy odległości około czterdziestu kilometrów z ładunkiem, wynoszącym około trzydziestu pięciu kilogramów. Był to bardzo wielki wysiłek i do tego trzeba było mieć odpowiednią kondycję. W kierunku do Niemiec szło się we własnym obuwiu przeważnie za dnia, tak, aby granicę przekroczyć po zapadnięciu zmroku. Noc była przeznaczona na spanie i wypoczynek. Cały dzień był przeznaczony na przygotowanie ładunków i robienie przemytniczych łapci. Tylko w takim obuwiu wracało się z powrotem. To pozwalało iść w miarę bezszelestnie, nie ocierając nóg o twarde skórzane buty. Na podstawie doświadczeń stwierdzono, że przebycie tej trasy w nocy w normalnym obuwiu, jakie wówczas noszono i przy tym obciążeniu, było niemożliwe. Wymyślono więc jednorazowe przemytnicze łapcie, które wyśmienicie zdawały egzamin.

Wymyślono również w jaki sposób należy przenosić ciężary, aby było to najmniej uciążliwe, a zarazem praktyczne do natychmiastowego odrzucenia w przypadku pogoni przez straż graniczną. Każdy ładunek był podzielony na trzy części. Główną częścią był plecak z szelkami, uszyty z worka. Oprócz plecaka były z przodu dwa boki tak zamocowane, aby w przypadku pogoni można je było błyskawicznie odrzucić, a tym samym zmniejszyć ciężar ładunku i uciekać już tylko z samym plecakiem. W przypadku, gdy i to nie pomagało w ucieczce, zrzucało się również i plecak, aby tylko nie dać się złapać. Takie sytuacje zdarzały się dość często i to również zostało wypróbowane w praktyce. Trasy pieszego dojścia do granicy i miejsca jej przekroczenia, jak również i trasy powrotu były każdorazowo starannie wybrane i dokładnie znane przewodnikowi. Przewodnikiem był Piotr Śmietana z Rudnika Małego. On to brał opłatę jednego złotego od każdej osoby za przeprowadzenie przez granicę. Zrozumiałym jest, że trasę zmieniano co pewien czas w nieznacznym zakresie, ale w zasadzie wiodła ona w przybliżeniu przez takie miejscowości jak: Lubsza, Psary, Piasek, Kalety, Brusiek i Tworóg .W zasadzie prowadziła ona przez całe czterdzieści kilometrów lasami. Nie lada sztuką było przeprowadzenie całej grupy, liczącej około czterdziestu osób, w porze nocnej leśnymi duktami lub ścieżkami. Była taka zasada, że na czele grupy szedł przewodnik. Za nim po gęsiemu jeden za drugim - pozostali, z tym, że w rozstawie na odległość kontaktu wzrokowego. W taki sposób tworzył się długi wąż, czasem sięgający do pół kilometra. Kolejność miejsca w szyku dla poszczególnych osób wyznaczał każdorazowo przewodnik i była ona cały czas marszu obowiązująca. Podyktowane to było tym, że w razie zasadzki urządzonej przez straż graniczną, złapanych mogło być co najwyżej kilku przemytników. Reszta zaś miała możliwość ucieczki, co nazywało się „rozbitką". Marsz w takim szyku przez czterdzieści kilometrów, w nocy i w lesie, wymagał wielkiej uwagi, aby nie stracić kontaktu wzrokowego ze swoim sąsiadem, za którym się podążało. Najbardziej niebezpiecznymi miejscami, przy których straż graniczna urządzała zasadzki były leśne strumienie, tory kolejowe, a przede wszystkim rzeka Mała Panew. Rzeka ta na trasie przemytniczej była śmierdzącą zawalidrogą, bo płynęły w niej ścieki fabryki papieru w Kaletach. Mała Panew była dość dużą rzeką. Szerokość jej wynosiła kilkanaście metrów, a głębokość przy normalnym stanie wody - około metra. Po długotrwałych deszczach poziom wody w rzece wzrastał nawet powyżej dwóch metrów Z tego też powodu korzystano często z miejsc, gdzie były na rzece kładki. Jednak po pewnym czasie straż graniczna domyśliła się tego i urządzała w tych miejscach zasadzki. Aby uniknąć wpadki znaleziono płycizny, przez które przechodziło się w bród na drugą stronę przez tę śmierdzącą i bardzo uciążliwą rzekę. Oczywiście, przechodziło się w łapci-uh i w ubraniu. Po przejściu wszystko było mokre, co było wielką uciążliwością szczególnie w porze wczesnowiosennej lub jesiennej Zdarzało się i tak, że po przejściu przez rzekę w czasie mrozu spodnie i łapcie zamarzały na nogach i były z tego powodu nawet odmrożenia. Od przeprawy przez rzekę Mała Panew, do Rudnika Małego było jeszcze około piętnastu kilometrów i właściwie po przejściu tej odległości ubranie zdążyło już wyschnąć na człowieku. Pozostał jednak na odzieży charakterystyczny smród tej rzeki, który dla wszystkich mieszkańców tych okolic był tak bardzo dobrze znany. Po przyjściu do domu, trzeba było szybko zmienić odzież, aby pozbyć się tego smrodu ponieważ dla straży granicznej lub miejscowej policji był on sygnałem, że dany osobnik przekraczał granicę. Robiono wówczas w jego domostwie rewizję w celu wykrycia przemycanych towarów niemieckich. Jak już wspomniałem, z Rudnika Małego do niemieckiej granicy było około czterdziestu kilometrów, mimo to straż graniczna bardzo często robiła zasadzki w pobliżu wsi, oczekując powrotu przemytników. Robiono te zasadzki nawet czasem wspólnie z policją z Posterunku w Koziegłowach. Zdarzało się, że czasem taka zasadzka trwała przez kilka nocy i zwykle bez skutku. Przemytnicy mieli swoje sposoby uzyskania informacji o zasadzce i w czasie powrotu zmieniali trasę, a ładunki zostawiali w zaprzyjaźnionych domostwach innych okolicznych wsi. Wiedzieli nawet, w których miejscach rozstawiona jest straż graniczna i wracając już bezpiecznie bez ładunku do wsi, omijali zręcznie ustawione posterunki. Po powrocie na złość straży granicznej, która czuwałaprzez całe noce, zdejmowali swoje przemytnicze łapcie i wieszali je na widocznych miejscach przy drodze, takich jak płoty lub drzewa. Świadczyło to o nocnym powrocie przemytników do wsi. Takie prowokacyjne zachowanie się przemytników doprowadzało straż graniczną do wściekłości. Konsekwencji do nikogo wyciągać jednak nie mogli, bo nikogo nie złapali na gorącym uczynku chociaż czasem dokładnie wiedzieli, kto był za granicą. Pamiętam, gdy byłem jeszcze małym chłopcem i pasłem gęsi nad strumykiem w pobliżu kapliczki świętego Jana, a było to przy drodze, gdzie rosła samotna olcha. Na sękach i gałęziach tej olchy rozwieszono w nocy kilka par zużytych przemytniczych łapci. Wisiały one jak zabawki na choince. W pewnym momencie zobaczyłem dwóch strażników granicznych, jadących drogą na rowerach. Zobaczyli oni tę dekorację, zatrzymali się obok olchy i zaczęli się na wzajem kłócić, że złe miejsce wybrali na swoją zasadzkę. Dlatego przemytnicy wrócili spokojnie i bez przeszkód do wsi, o czym świadczą te zawieszone łapcie. Jeden z nich oparł rower o olchę, podszedł do mnie i zaczął wypytywać, czy nie widziałem kto zawiesił te łapcie. Obiecał mi, że jeżeli mu powiem kto to zrobił, da mi za to złotówkę. Odpowiedziałem mu, ze tego nie wiem ponieważ jak przyszedłem tu ze swoimi gęsiarni, to łapcie już wisiały. Zaczął mnie szczegółowo wypytywać, czy ja wiem do czego one służą. Odpowiedziałem mu, że są to takie łapcie do chodzenia zamiast butów, kiedy nie ma się pieniędzy na ich zakup. On mnie nadal wypytywał, kto we wsi chodzi w takich łapciach i czy ja to kiedy widziałem. Miałem wtedy może sześć lat, ale już dokładnie wiedziałem, o co chodzi strażnikowi. Odpowiedziałem mu, że owszem widziałem kiedyś takiego starego dziada, co chodził po prośbie i miał podobne łapcie na nogach. Było to oczywiście moją celową taką odpowiedzią, aby strażnik zostawił mnie w spokoju. Przy odjeździe nakazał mi, abym pozdejmował te. łapcie z olchy i wrzucił je do ich bo są za wysoko. Stra' • strumienia. Odpowiedziałem Strażnik jestem. za mały i nie dosięgnę zni też był wyjątkowo niski i nie mógł zdjąć tych łapci. Próbował to uczynić śmiesznie podskakując przy tym. Drugi strażnik , , skłócony z nim, odjechałjuż dawno na rowerze. Mój rozmówca machnął ręką i również szybko odjechał za nim. Na tym skończyła się moja męcząca rozmowa ze strażnikiem i odmowa współpracy z nim. Łapcie dalej dyndały zawieszone na sękach i gałęziach samotnej, przydrożnej olchy, śmiejąc się swoimi rozdziawionymi paszczami jak na ironię z niemocy prześladowców. Społeczności Rudnika Małego od wczesnej młodości było wpajane, że z przedstawicielami władzy, jaka by ona nie była, nie należy rozmawiać o sprawach wsi i jej mieszkańcach, a w szczególności o przemytnikach i kłusownikach. Od pokoleń przemyt był tutaj podstawą egzystencji części ludności. Najlepszymi zabawami nawet małych dzieci były tu zabawy w przemytników i strażników granicznych, nazywanych „zielonkami" z powodu ich zielonych mundurów. Zabawa polegała na przekraczaniu granicy w taki sposób, jak to czynią prawdziwi przemytnicy, a strażników na łapaniu ich. Od dzieciństwa ćwiczono tu spryt i przebiegłość potrzebną do przyszłego prawdziwego zajęcia w życiu dorosłym. Z takiej zabawy wynikła pewnego razu • prawdziwa historia. Zdarzyło się to pewnej pięknej niedzieli po południu, a właściwie już przed wieczorem, kiedy zaczęliśmy tę ulubioną zabawę. Zabawa odbywała się w końcu wsi, gdzie był lasek i rów graniczny byłej granicy rosyjsko-niemieckiej z czasów zaborów. Dawało to nam złudzenie prawdziwej granicy. Grający rolę strażników, z drewnianymi kijami imitującymi karabiny i pistoletami korkowcami rozstawili się w krzakach przed granicą. Wielka grupa „przemytników" z gałęziami na ramionach, naśladującymi ładunek, kroczyła w szyku, zachowując prawidłowe odległości, jak to czynią prawdziwi przemytnicy. „Straż graniczna" czuwała ukryta w krzakach na polskiej stronie, na której to jedynie było wolno łapać „przemytników". Wszystko odbywało się według zasad zasłyszanych u dorosłych. Byłem w tej zabawie „przemytnikiem". Gdy zbliżyliśmy się do granicy, z krzaków wyskoczyła załoga „straży granicznej' z okrzykami : „Stać, bo strzelam!" Rozległy się huki wystrzałów z korkowców. Stworzył się zgiełk, krzyki ucieczki, gdzie się tylko dało. Przeskoczyliśmy rów graniczny z Bronkiem Jankowskim, uciekając w gęsty zagajnik sosnowy. Z wielkim przerażeniem wpadliśmy na ukrytych w tym zagajniku prawdziwych strażników, którzy widocznie urządzili tu zasadzkę na prawdziwych przemytników. Obserwując tę naszą zabawę, pokładali się ze śmiechu. My natomiast z Bronkiem wystraszyliśmy się na ich widok i ich prawdziwych karabinów tak bardzo, że w panice skręciliśmy w łąki i uciekliśmy do lasu za rzekę. Tam wpadliśmy zziajani w zarośla prosto na całą grupę ukrytych prawdziwych i znanych nam przemytników z naszej wsi. Oczekiwali oni zmroku, aby pod osłoną ciemności dojść do wsi. Był to szczególny i wyjątkowy zbieg okoliczności. Przemytnicy pytali nas, co się tam dzieje za rzeką. Opowiedzieliśmy im, jak to bawiliśmy się w przemytników i natknęliśmy się na strażników granicznych, którzy z karabinami i rowerami siedzą ta, w zagajniku sosnowym. Cała grupa przemytników w liczbie około piętnastu osób natychmiast wstała i ruszyła gęstym lasem w kierunku przeciwnym od Rudnika, czyli w kierunku Starczy. Natomiast nam kazano iść lasem do środka wsi i tam dopiero wyjść z lasu. Nakazano nam również nikomu nie mówić o tym, że ich tu spotkaliśmy. Myślę, że wtedy przez naszą dziecięcą zabawę ostrzegliśmy prawdziwych przemytników przed wpadką w ręce straży granicznej Tak przed pierwszą wojną światową, jak i teraz po wojnie, przemyt odbywał się tylko w jedną stronę: z Niemiec do Polski. Czasem tylko przemycano do Niemiec niewielkie ilości polskiej kiełbasy. Polska kiełbasa była tam, w Niemczech lubiana i miała duże powodzenie. Można było jej przenieść tylko małe ilości, gdyż w przeciwnym przypadku straż graniczna niemiecka rekwirowała ładunek. Z Niemiec do Polski przemycało się: sacharynę krystaliczną, rodzynki, figi, pomarańcze, tytoń tak zwany „Feinschnit", zegarki -budziki, zapalniczki, żyletki, brzytwy, scyzoryki, maszynki do strzyżenia włosów, karty do gry i wszelkie sztućce Solingena. Przemycano również metki firmowe do wszelkiego rodzaju bielizny, konfekcji i odzieży, których Żydzi używali do podrabiania wyrobów niemieckich .W bardzo dużych ilościach przemycano niemiecki spirytus do palenia, który był bezbarwny i nieskażony. „Brandtspiritus", u nas nazywany „Bryndką," kupowano tam bardzo tanio, a u nas sprzedawano go do celów spożywczych i znajdował masowych odbiorców. Po prostu spirytus ten u nas rozcieńczano wodą, doprawiano na różne sposoby i pito jako wódkę. Bryndką rozpijała się cała okolica. Pozostały w mojej pamięci te słynne wesela w Rudniku Małym i okolicznych wsiach. Kiedy się weszło na podwórko domu weselnego, to smród tego spirytusu był już tak wielki, że przyprawiał nas o mdłości. Bryndkę pito przy każdej okazji. Pito ją z okazji chrzcin, ślubów i pogrzebów. Pito ją z okazji wszystkich tradycyjnych świąt kościelnych i niedziel. Pamiętam te słynne Pasterki w kościele parafialnym w Starczy, kiedy prawie wszyscy dorośli wierni płci męskiej byli zupełnie pijani. Fetor przetrawionego surowego spirytusu wypełniał szczelnie kościół. Był on obrzydliwy i odrażający. Szczególnie odczuwało się to bardzo na samym początku, gdy wchodziło się do kościoła ze świeżego powietrza. Zdarzały się nawet czasem wśród obecnych napady wymiotów z nadmiaru wypitego alkoholu albo z wrażliwości na odór, jaki panował w kościele. Było jeszcze dobrze, gdy zdarzyło się to komuś na dole, ale gdy zdarzyło się to komuś nagle na chórze, a były takie przypadki, wówczas to na dole wynikała panika, a wycofać się nie było gdzie z powodu ciasnoty. Wszystkie artykuły przemycane z Niemiec były zakupywane za własne pieniądze przemytników i przenoszone na własne ryzyko. Oprócz tego, zdarzały się ale bardzo rzadko, tak jak przed pierwszą wojną światową, przerzuty specjalnych ładunków, do których wyznaczano tylko zaufanych i najbardziej doświadczonych przemytników. Ładunki te były w starannie zalakowanych opakowaniach wodoodpornych i nikt z przemytników nie wiedział, co znajduje się w środku opakowania. Zadaniem przemytników było tylko bezpieczne przeniesienie tych paczek przez granicę i przekazanie ich umówionemu odbiorcy. Na pewno wiadomo było tylko tyle, że odbiorcami tych paczek byli Żydzi z Częstochowy. Przy przekazaniu nienaruszonej paczki, która ważyła około dwudziestu kilogramów, przemytnik otrzymywał zapłatę w wysokości osiemdziesięciu złotych. Była to na owe czasy wysoka suma, zważywszy, że robotnik w kopali rudy żelaznej koło Częstochowy pracować musiał za taką sumę przez cały miesiąc. Zawsze przemycano towary, które zamawiali odbiorcy, czyli Żydzi z Częstochowy , z którymi utrzymywano ścisły kontakt .0 nich to również dokonywano wymiany polskich złotówek na niemieckie marki. Ciężar przemycanych ładunków był różny. Dyktowała go opłacalność za jeden kurs. Przy przenoszeniu sacharyny były to ładunki najlżejsze, rzędu kilku kilogramów, dlatego często łączono je z innymi towarami. Rodzynków przemycano trzy skrzynki po dwanaście kilogramów każda. Ciężkim ładunkiem były również pomarańcze, których przenoszono sto sześćdziesiąt sztuk, co ważyło około trzydziestu pięciu kilogramów. Pozostałe artykuły przemycano o wadze nie większej niż dwadzieścia pięć do trzydziestu kilogramów. W bardzo oryginalny sposób przenoszono spirytus, tak zwaną „bryndkę", o której już wspomniałem. W całej okolicy rzeźnicy i chłopi po uboju świń, pęcherze moczowe, zwane tutaj powszechnie „macherzynami" nadmuchiwali powietrzem i nadmuchane na kształt balonów suszyli na powietrzu. Tak spreparowane pęcherze świńskie sprzedawali przemytnikom w ceniepięćdziesiąt groszy za sztukę. Pęcherze te stanowiły pojemniki na spirytus. Każdy przemytnik. miał zawsze w zapasie kilka takich pęcherzy. Idąc za granicę, zwijał w małą paczuszkę cztery lub pięć pęcherzy, które zazwyczaj miały pojemność cztery do pięciu litrów każdy. Waga pustych pęcherzy była znikoma i bez żadnych kłopotów można je było przenieść. Tam, za granicą na melinie, napełniano pęcherze spirytusem, zawiązując wlew mocno sznurkiem. W taki sposób powstawał szczelny, spory balon wypełniony spirytusem. Następnie wypełnione balony obszywano jutowym workiem. Tak przygotowane pęcherze pakowano w plecaki z worka zgodnie z wypraktykowaną_ już zasadą: trzy lub cztery jako plecak i dwa największe pojedynczo jako „boki". W całym ładunku mieściło się ponad dwadzieścia litrów spirytusu. Widziałem kilka razy jak przemytnicy po powrocie z zagranicy opróżniali te pęcherze, przelewając spirytus do innych naczyń, takich jak: butelki lub blaszane bańki. Niejednokrotnie zaraz po odlaniu zawartości, rozcieńczali go woda, czasem wsypywali do niego szczyptę pieprzu, aby zneutralizować odór i na wzajem częstowali się tym trunkiem. Na ten widok ogarniało mnie zawsze wielkie obrzydzenie i nie mogłem nigdy pojąć, jak oni mogą pić coś takiego, co było w świńskim pęcherzu, zwłaszcza że wlew tego pęcherza był taki oślizgły jakby gnijący i śmierdział padliną. Na początku mojego opowiadania opisałem na czym polegała organizacja kontrabandy w Rudniku Małym w czasie zaborów aż do pierwszej wojny światowej. Była ona zawsze powiązana z przekupnymi rosyjskimi wartownikami, którzy za opłatą przepuszczali przemytników przez granicę. Przewodnikiem kontrabandy w owych czasach był zawsze ten, który nawiązał taki kontakt z wartownikiem. Kontakt taki był możliwy do nawiązania ponieważ posterunek Graniczny był zlokalizowany we wsi. Ta bliskość Strażnicy Granicznej dawała możliwość rozlicznych kontaktów między mieszkańcami wsi i jej personelem Ludzie ze wsi na co dzień spotykali się z wartownikami w różnych okolicznościach, a bardzo często nawet przy pracy w polu. Jak wiadomo bowiem pola całej wsi stykały się z granicą, na której żołnierze rosyjscy pełnili służbę wartowniczą. Dochodziło wówczas do dłuższych rozmów, w których z czasem zawiązywały się nawet potajemne przyjaźnie, bo oficjalne były zawsze podejrzane iprzez dowództwo strażnicy, jako takie, tępione. Po bliższym wzajemnym zapoznaniu się, dochodziło do współpracy na zasadzie obopólnych korzyści. Była to rzecz zmienna. Partnerzy zmieniali się tak zjednej jak iz drugiej strony. Zmiana ta następowała przeważnie z powodu wymiany personelu wartowniczego, co działo się po odsłużeniu pięcioletniej służby granicznej. W czasach po pierwszej wojnie światowej granica od Rudnika Małego oddaliła się o około czterdzieści kilometrów i takich możliwości już nie było. To było powodem, że obecnie nie mogło być współpracy ze służbą graniczną. Przewodnikiem przemytników teraz był ten, kto najlepiej znał leśne trasy, dojścia do granicy i potrafił przeprowadzić całą grupę nocą. Poza tym musiał on, w pewnym sensie przyjąć na siebie odpowiedzialność za uczestników wchodzących w skład kontrabandy. Za to brał opłatę jednego złotego od osoby za każdorazowe przeprowadzenie za granicę, co dawało sporą sumę, gdy się weźmie pod uwagę, że jednorazowo przekraczała granicę grupa składająca się z około czterdziestu osób. Bywało, że w ciągu jednego miesiąca przekraczano granicę cztery, a nawet sześć razy. Przy pomnożeniu tego przez ilość osób, dawało to przewodnikowi ponad dwieście złotych miesięcznie. Przewodnikiem kontrabandy po pierwszej wojnie światowej, jak już wspomniałem, był mieszkaniec Rudnika Małego, Piotr Śmietana. Był on przewodnikiem niezmiennie przez cały okres międzywojenny do roku 1939, to jest przez okres około dwudziestu lat. Przewodnik decydował o wszystkim. On decydował o przyjęciu do grupy nowych ludzi. On ustalał kiedy odbędzie się wymarsz i powrót. On wybierał trasę przemarszu, miejsce wypoczynków i wszelkich przerw w czasie marszu w obydwie strony. Przewodnik wyznaczał numer kolejny w szyku każdemu uczestnikowi. Wszyscy musieli się podporządkować jego poleceniom. On też rozstrzygał wszelkie waśnie lub awantury między uczestnikami, jakie się zdarzały w grupie. Nie decydował on jednak o rodzaju przemycanych artykułów. To wybierał już każdy na własne ryzyko i na własny rachunek. Przewodnik decydował jednak każdorazowo o składzie i ilości osób, które miał przeprowadzić za granicę. Pod tym względem faworyzowani byli przez niego członkowie jego bliższej i dalszej rodziny, a inni byli czasem pomijani. Z tego powodu wielu przemytników miało do niego ciche żale i pretensje, ale musieli to znosić ponieważ nie chcieli utracić zarobków, jakie dawał przemyt. Innych zarobków w okolicy nie było, mimo rozwiniętego przemysłu. Panowało tu stale bezrobocie. Każdy z nowych przemytników po kilku udanych próbnych przejściach za granicę był przyjmowany na stałe do kontrabandy. Otrzymywał pseudonim i od tej pory nim się posługiwał. Uroczystość przyjęcia na stałe do grupy przemytniczej oraz nadania pseudonimu, a tutaj mówiono przezwiska, odbywała się przy wielkim pijaństwem grupy przemitniczej. Przyjęcie i całą imprezę organizował i finansował przyjmowany. W sumie Rudniku Małym było około pięćdziesięciu przemytników, którzy przekraczali stale granicę grupowo.(..). Pozatym było kilku przemytników, którzy przekraczali granicę indywidualnie na własne ryzyko. Byli to tak zwani przemytnicy-samotnicy Piotr Góral i Władysław Ziora. - Zastanawiającym jest fakt, że w okresie międzywojennym uprawiano tu przemyt przez całe dwadzieścia lat i straż graniczna nie była w stanie uporać się z tym procederem. Złapanie przemytników na gorącym uczynku było bardzo rzadkie. Zdarzały się czasem „rozbitki" i nawet przy wielkiej strzelaninie, bowiem wiedzieć należy, że straż graniczna robiła ze swych karabinów użytek. Za cały okres międzywojenny w czasie rozbitek postrzeleni byli : Szyja Władysław (Turek), Jankowski Antoni (Reczek). Były to postrzały ciężkie ale nie śmiertelne. Poza tym w czasie rozbitek byli wyłapywani pojedynczy przemytnicy. Stawali oni przed sądem i otrzymywali dość łagodne wyroki, z reguły kilkanaście dni aresztu lub kary grzywny, której nie płacili, więc zamieniano im ją również na odsiadkę w areszcie. Wynika z tego, że granica zachodnia na Górnym Śląsku była słabo strzeżona. Być może miało to związek z nieszczęsną autonomią terenów przygranicznych i lasów magnata niemieckiego ze Świerklańca, którym był książę von Donersmarck, a przez które to wiodła trasa przemytnicza. Pomimo, że tereny te i lasy były w Polsce, to jednak władze polskie nie miały tam możliwości pełnej kontroli. Całą służbę leśną stanowili tu z zasady Niemcy, którzy nie podejmowali żadnych działań przeciwko przemytnikom, a wprost przeciwnie, im sprzyjali. Były więc tutaj dobre warunki dla przemytu. Ta nieudolność i niemoc straży granicznej odbiła się fatalnie na bezpieczeństwie naszej granicy zachodniej, czego skutki dały się dotkliwie odczuć w czasie napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę w 1939 roku. Tu właśnie przed wybuchem wojny prowadziły główne kanały przerzutu broni do Polski dla hitlerowskiej piątej kolumny na Górnym Śląsku. Tu były główne kanałyprzerzutów szpiegów hitlerowskich. Tak straż graniczna jak i władze polskie swoją nieudolnością przyczyniły się do tego, że w pierwszych dniach wojny od broni tej przerzuconej tymi kanałami, ginęło tysiące żołnierzy polskich w czasie wycofywania się z tych terenów pod naporem armii hitlerowskiej. Są to jednak zagadnienia godne dokładniejszej analizy dla naszych wstrzemięźliwych historyków i polityków, którzy skwapliwie unikają tego tematu. Wróćmy jednak do rzeczy. Zawsze kiedy zdarzyła się rozbitka następowało załamanie szyku. Taka rozbitka zdarzała się w różnych miejscach, a czasem bardzo odległych od Rudnika Małego, nawet piętnaście do trzydziestu kilometrów. Wtedy każdy z przemytników ratował się ucieczką na własną rękę. Sam musiał też ocenić, czy ma uciekać z ładunkiem, czy też ładunek odrzucić. Sam również na własną rękę musiał kontynuować dalszą wędrówkę do domu, jeżeli przypadkowo nie natknął się na innych kolegów w lesie. Pamiętać trzeba, że było to przeważnie w porze nocnej. Dlatego każdy z przemytników musiał poznać topografię terenu przez który wiodła trasa przemytnicza, aby nie błądzić po lasach, lecz w miarę szybko i bezpiecznie wrócić do domu. Po rozbitce często trasy wiodące w kierunku Rudnika Małego były obstawione przez straż graniczną. Obstawiona była również wieś. Jeżeli rozbitka nastąpiła w pobliżu granicy niemieckiej, wtedy większość grupy wracała z powrotem do Niemiec. Tam biwakowali w lesie przy ognisku nawet w porze zimowej przez kilka dni, aby przeczekać obstawę tras. Niemiecka służba leśna często wiedziała o tych biwakach i nie czyniła z tego powodu trudności. Zwracała tylko uwagę na to aby nie stwarzać warunków sprzyjających do powstania pożaru lasu. Zabraniano jedynie używania sągów drewna do palenia na ognisku. Biwakowano dotąd, dopóki nie ustalono przez swój wywiad, że trasa jest wolna. Taki przymusowy biwak w lesie, zwłaszcza w porze zimowej, należał do najgorszych przeżyć w egzystencji przemytniczej. Palono bez przerwy wielkie ognisko, spano na rozłożonych gałęziach świerkowych lub sosnowych. Pełniono na zmianę warty do obsługi ogniska i biwaku. W czasie snu trzeba było stale zmieniać pozycję, gdyż z jednej strony od ogniska było ciepło, a nawet gorąco, a z drugiej strony było zimno. Sen taki był koszmarem. Raczono się przy tym surowym spirytusem na rozgrzewkę i często dla zabicia głodu, gdyż jeść nie było co. Zdarzało się, że niektórzy bardziej pijani, zmorzeni alkoholem, zasypiali twardo, nie panując nad sobą. Po pewnym czasie budzili się z odmro7onymi nogami. W taki sposób odmroził sobie nogę StanisławSuła Z odmrożoną nogą nie poszedł do lekarza i leczył ją domowym sposobem. Rezultat był taki, że zgnił mu wielki paluch u prawej nogi i cała pięta. Sam widziałem skutki tego odmrożenia na własne oczy. Pewnego marcowego dnia zrobiło się bardzo ciepło. Śnieg już stajał i była słoneczna pogoda. Wracaliśmy w godzinach południowych ze szkoły. Przechodząc koło chaty Cieślika, gdzie mieszkał Stanisław Buła, zobaczyliśmy go siedzącego w słońcu na progu chaty. Zdejmował z nogi zakrwawioną szmatę. Wiedzieliśmy wszyscy, że ma mocno odmrożoną nogę, bo o tym we wsi często mówiono. Byliśmy bardzo ciekawi jak wygląda ta jego odmrożona noga. Stanęliśmy za płotem i przez szpary między sztachetami uważnie gapiliśmy się na to co on robił, czekając do końca aż odwinie z nogi tę zabrudzoną i zakrwawioną szmatę. Po odwinięciu szmaty, ujrzeliśmy gołą stopę z wielką sino-krwawą raną na całej pięcie i z szarym, oblezionym ze skóry kikutem palucha. Stopa wyglądała odrażająco i budziła w nas wielkie współczucie dla chorego. Tak nas to jednak ciekawiło, że nadal gapiliśmy się na to widowisko. W pewnym momencie chory dokładnie obejrzał ze wszystkich stron całą stopę Zatrzymał swój wzrok dłużej na kikucie wielkiego palucha, odwracając go we wszystkie strony i medytując coś przy tym. Po chwili wziął do ręki z progu czarne podłużne pudełeczko, wyciągnął z niego nowiuteńką, przemyconą z Niemiec brzytwę Solingena. Otworzył błyszczące w słońcu ostrze, chwycił brzytwę w palce prawej ręki, zaś palcami lewej ręki-kikut swojego palucha i spokojnie go odciął, sykając tylko przy tym charakterystycznie. Odcięty kikut położył na progu. Brzytwę złożył i wsunął do futerału, po czym znów wziął ponownie w palce prawej ręki odcięty kikut. Długo go oglądał, przymierzał nawet ponownie do nogi, spoglądając na przemian na swoją stopę, to na kikut. Po napatrzeniu się do woli, powąchał go jeszcze i ów kikut wrzucił przez płot do znajdującego się naprzeciw ogródka. Dotrwaliśmy cicho i w skupieniu do samego końca tego widowiska. Byliśmy tym tak bardzo przejęci, bo myśleliśmy, że chory będzie sobie odcinał całą stopę, gdyż taka wieść również krążyła po wsi. Tymczasem chory polał nogę spirytusem z butelki. Sam pociągnął z niej łyk, wyjął z kieszeni nową szmatę i zaczął powoli zawijać nią na nowo swoją stopę, już bez wielkiego palucha. Na tym s ończyło się dla nas to makabryczne widowisko, które do dnia dzi iejszego mam przed oczami. Takich przypadków odmrożeń nóg u przemytników było więcej Zdarzały się one zwłaszcza wtedy, kiedy nagle zmieniła się pogoda i chwycił mróz podczas pobytu grupy za granicą, a mimo wszystko trzeba było wracać do domu z obawy, że spadnie śnieg .0d chwili, kiedy spadł śnieg, przemyt całkowicie ustawał często do samej wiosny. ślady na śniegu zdradzały przemytników. Poza tym przy obfitych opadach śniegu leśne dukty i ścieżki były nie do przebycia. Większość przemytników stanowili kawalerowie, którzy jak i za czasów rosyjskich, tak i teraz tworzyli trzon kontrabandy. Przeważnie byli to ryzykanci, którzy nie wiele mieli do stracenia, a zarobki z przemytu pozwalały im na prowadzenie nieustabilizowanego i hulaszczego trybu życia. Wszystkie artykuły za wyjątkiem surowego spirytusu były przemycane z Niemiec na zamówienia sklepów żydowskich w Częstochowie. Artykuły te musiały być dostarczone dyskretnie do umówionych właścicieli sklepów lub magazynów. Był to też dość poważny problem ponieważ z Rudnika Małego do Częstochowy było około dwudziestu kilometrów. W tamtych, zacofanych czasach nie było tam żadnej komunikacji. Do Częstochowy dojechać można było tylko furmanką albo dojść pieszo. Transport tych przemycanych towarów był zwyczajowo powierzany młodym dziewczynom z Rudnika Małego. Każdy przemytnik miał swoją stałą dziewczynę, która te artykuły przenosiła pieszo do Częstochowy za odpowiednią opłatą. Jak wynika z tego, przemyt ten dawał również pewne dochody płci żeńskiej. I tak się to wszystko kręciło przez okrągłe dwadzieścia lat. Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 156-169

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z Kamienicy Polskiej. 1928r