O DYNGUSIE NIEPEDAGOGICZNYM.
Próbowałem upleść winowaćkę. Katastrofa. Kiedyś zaplatał je dziadek Antoni. Tata również nieźle sobie radził. Mnie brakowało cierpliwości, by się nauczyć tej sztuki. Moja rola ograniczała się do przyniesienia wiklinowych witek z ogrodu Szejna. W obrębie dawnej Kamienicy było kilka szkól zaplatania. Końcowy efekt pracy mistrzów w tym fachu budził podziw „dyngusiorzy". Panny na wydaniu raczej nie miary możliwości kontemplowania precyzji splotu. Chyba, że ów splot odcisnął się pięknie, niczym pieczątka naczelnika stacji w „Pociągach pod specjalnym nadzorem", na pośladku dziewczęcia. Mogła go sobie obejrzeć stojąc tyłem do lustra... O sposobach prześladowania kobiet w czasie dyngusu krążą po Kamienicy legendy. O pławieniu w rzece albo w studniach. O nabytych w czasie owych podtopień zapaleniach płuc, kończących się niekiedy zejściem śmiertelnym. Próba opisania dyngusu kamieniczan to zadanie karkołomne. Wręcz niewykonalne. Jak oddać ów specyficzny nastrój wielkanocnego poniedziałku?Ową tajemniczą, radosną aurę, która ma swe źródło w słowiańskim święcie wiosny. W kulcie witalności, młodości i płodności. Słowa tu nie wystarczą. Dyngusiorze musieli wstać bardzo wcześnie, by zrealizować swój plan. Do domów, w których wylegiwały się w łóżeczkach zaróżowione na twarzy, od pokrzepiającego snu, dziewczęta niełatwo byto wejść. Najczęściej zamki, zasuwy, haczyki i różne barykady można było pokonać dzięki męskiej solidarności. Ojcowie wspaniałomyślnie godzili się na wychłostanie swych latorośli. Zdarzało się, że i matki podlotków chętnie wpuszczały dyngusiarzy, gdyż uznawały do-roczne smagnięcie witkami po pupach za najlepszy środek na dziewczęcą gnuśność i lenistwo. Próbuję po latach odtworzyć szlak dyngusowych peregrynacji. Zaczynaliśmy z tatą od obicia kuzynek, córek cioci Celiny z kidawów Kuśnierczykowej. O cioci Celinie fachowo należałoby pisać „stryjenka", ale akurat w Kamienicy jakoś nie lubiano tej temiinologii. Bracia taty, Stanisław i Leon, dziwiliby się niepomiernie, gdybym powiedział któremuś z nich „stryjku". Wyraz ten raczej ze strychem im się kojarzył. Wracam do wielkanocnego polowania na podlotki. Kolejnymi ofiarami na liście były kuzynka Mariola, mieszkająca za drogą, i jej serdeczna przyjaciółka Basia Litarska, przyjeżdżająca na święta z Opola, do babci - Marii Pilcowcj. Niezła zabawa była wówczas, gdy atakowaliśmy większą grupkę dziewcząt używając modnych wówczas „jajeczek" z wodą. Nie pamiętam, czy kupowało się ów sprzęt w kiosku, czy na odpuście. Niektórzy mieli nowoczesne pistolety na wodę, ale zdarzało się, że zawodziły one w decydujących momentach, akurat wówczas, gdy trzeba było pochwyconemu przez kolegów dziewczęciu zadozować nieco wody za koszulę. Dziewcząt w latach 60. nie brakowało. W każdym domu dwie albo i trzy, wiadomo - powojenny wyż demograficzny. Na dodatek wiele panienek zjeżdzało na święta do rodzin. Stanowiły dla nas atrakcyjny kąsek. Wszak obicie winowaćką i zlanie wodą „paniusi z miasta" było dla wiejskich chłopaków wyzwaniem. I - co tu dużo gadać - przyjemnością. W tamtych czasach żadnej kobiecie nie przyszło do głowy uznać nasze radosne harce za akt przemocy, męskiego szowinizmu czy rodzaj molestacji. Przeważał akcent zabawowo-edukacyjny. To była odmiana ulubionej w naszym dzieciństwie gry komputerowej - bez komputerów rzecz jasna - podchodów. Właśnie gonitwy i „zapasy" z dziewczętami miały walor edukacyjny. To wtedy kilku- i kilkunastoletni chłopcy dowiadywali się, że niektóre, co bardziej wyrośnięte dziewczęta mają pod białymi świątecznymi bluzkami biustonosze. Pamiętam, że młodsza Nucówna „z pola" (jej imię doskonale pamiętam, ale nie wiem, czy życzyłaby sobie upublicznienia naszych dyngusowych przygód) świetnie prezentowała się ze zmoczonymi włosami, w bluzce ociekającej wodą- kitle przylegającej do ciała. Ten efekt miałem na myśli podkreślając edukacyjny walor naszych młodzieńczych zabaw koedukacyjnych. (Na długo przed wynalezieniem konkursu „miss mokrego podkoszulka"). W czasie dyngusu odkładano na chwilę surowe zakazy i napomnienia. Oblać wodą można było każdą dziewczynę, ale tak naprawdę polowało się tylko na niektóre... O ile dobrze pamiętam nie używaliśmy w rozmowach nazwy „lany poniedziałek". To określenie kojarzy mi się z działalnością wyrostków biegających po miastach z wiadrami i plastikowymi butelkami. U nas na wsi było subtelniej. Strażacy łagodnym strumieniem z hydronetek polewali idące do kościoła panny. Unikano jednak moczenia matron; wiadomo, że dostojnym paniom wystrojonym w futra lub zwisające lisy poczucie humoru nie zawsze dopisywało. Ciekawe, że dyngusowa marszruta taty zawsze wiodła w stronę Romanowa, a nie w stronę „końca Kamienicy". Pierwszy z odwiedzanych przez nas domów to gościnny dom Jana i Jadwigi z Krzechkich Fazanów. Choć tata zawsze zachęcał mnie do tęgiego używania winowaćki, nie potrafiłem skorzystać z przypisanego dyngusowym obyczajom prawa. Jakże mógłbym zrobić krzywdę osobie, którą ceniłem i lubiłem za życzliwość, spokój, serdeczność. Markowałem tylko dyngusową chłostę. Wszak najważniejszym momentem dyngusowania były pogaduszki, wspominanie legendarnych dyngusiorzy, monstrualnych wręcz ilości uzbieranych przez nich jaj wożonych na taczce, a nade wszystko wymyślnych sposobów dostawania się przez okna do domów panien. Następny popas wypadał u Madrów, potem - po sąsiedzku u Polaczków i Kalinowskich. Pamiętam miłe chwile u Paszów (słabość taty do pani Grażynki, po mężu Krzechkiej, udzielała się i mnie) u Józi z Chłądzyńskich Cianciarowej. Bałem się nieco u Najnigierów w Romanowie, bowiem Bonifacy straszył (skąd mogłem wiedzieć, że to żarty?), że posadzi mnie na fotelu dentystycznym. Dyngus kończyliśmy tradycyjnie u Józefy i Tadeusza Kuśnierczyków, pod lasem. Dopiero po latach dotarło do mnie, że trasa wędrówki taty była po prostu konsekwencją rodzinnych powiązań. Zapewne byliśmy jeszcze w kilku innych domach, ale nie wszystkie fakty z wczesnego dzieciństwa się pamięta. Pamięta się jednakdoskonale smak wybornych ciast i bab wielkanocnych. Co jak co, ale na Wielkanoc pieczono w Kamienicy prawdziwe pyszności. Po rytualnym obrządku z użyciem winowaćki, gospodyni zadawała pytanie: - co zbierasz, jajka czy pieniądze? Zawsze byłem w kropce. Skromność podpowiadała, by opowiedzieć się za kraszankowym nabiałem, jednak dusza tęskniła za odrobiną grosza, wszak w szkolnym sklepiku można było sprawić sobie tyle słodkich uciech. Dropsy, irysy, toffi i kompletny szlagier smakowy tamtych czasów: draźe indyjskie. Wspomnienia dyngusowania z tatą stanowią jaśniejszą, pogodną stronę refleksji nad minionym. Tata spełniał się jako dyngusiorz doskonale. Pamiętam, jak uciekały przed nim w popłochu ciotki z Warszawy. Mama niekiedy miała za złe te iście chłopięce zabawy. Z perspektywy półwiecza wiem, że właśnie zachowanie w sobie chwil chłopięcej radości i beztroski jest w życiu najważniejsze. Na co komu we wspomnieniach ponura i napuszona poza. Na co śmiertelna powaga, dbanie o pozory, o to „co ludzie powiedzą". Liczy się osobowość, życzliwość, radość. że było hałaśliwie? Przynaj mniej jest co wspominać. Ci, co gardzili kamińską tradycyją i podtrzymywanymi dzięki niej kontaktami z ludzmi, nie wiedzą nawet co stracili. Któraś z kamieniczanek, zapewne pani Henryka Mader, mówiła: -jak Kazik przyszedł po dyngusie, to wtedy dopiero czuło się, że są święta. Święta bez Kazika, to nie święta. Lubię, gdy tak wspominają tatę. Choć nie dyngusuje już siedem lat. Próbuję jakoś podtrzymać tradycję. Niezbyt dobrze mi wychodzi. Winowaćka zrobiona przeze mnie z witek przywiezionych z Poczesnej, była koślawa i beznadziejnie spleciona. Ale nawet tak niedoskonała, niczym wyrzut sumienia dla kamieniczan z sudeckim rodowodem dobrze przysłużyła się tradycji. Bo tak się szczęśliwie składa, że na domy Marioli i Basi zawsze mogę liczyć. Dzięki gankowi.
Autor: Andrzej Kuśnierczyk
Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr61, R XVII , 2/2007r
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz