Basen.
Z tym miejscem wiązały się moje liczne przeżycia z dzieciństwa oraz z czasów młodzieńczych sześćdziesiątych, kiedy mieszkałem już w Częstochowie i przyjeżdżałem do babci Natalii na wakacje. Basen to nie tylko zbiornik ale cały obiekt. Basen to wydarzenie. Chodziło się „nad basen”. A po co? To już inna sprawa. Jak sięgam pamięcią, nad basenem pierwsze skrzypce grał zawsze Jan Fazan (pan Jasiu), który był gospodarzem obiektu. Pamiętam, jak nad basenem organizowane były na przełomie lat 40. i 50. noce świętojańskie z olbrzymimi ogniskami na boisku do koszykówki i siatkówki oraz puszczaniem wianków na rzece. Widok wielkich płomieni ogniska przez które skakali chłopcy, snopy iskier, przypalone często ubrania i włosy – mimo że co przezorniejsi moczyli wcześniej ubrania i głowy.
Skakano zazwyczaj na bosaka to i zabawy było więcej, gdy który wylądował w żarze, wzbijając rozżarzone węgle w górę. Dziewczyny brodziły po płytkiej wodzie za swoimi wiankami aby płynęły jak najdalej. Czasem co niektóra podtopiła wianek konkurentki. Zabawa trwała do późnej nocy. Nad basenem grało się „w kosza”, siatkówkę, w ping-ponga, a zimą jeździło się na łyżwach po zamarzniętym dnie basenu. Graliśmy w hokeja zrobionymi przez siebie kijami o przeróżnych konstrukcjach. Od litej gałęzi odpowiednio wyrośniętej i fachowo przyciętej, przez przemyślnie nacięte ostrugane cienkie sztachety „od płota” zakończone specjalną łopatką. Prawdziwy kij hokejowy to było marzenie. Łyżwy też były najróżniejsze. Mocowane do butów za pomocą sznurków, pasków czy żabek z kluczykami a niektóre na blaszkę w obcasie buta. Hokejówki? Zapomnij! Mecze były zacięte, często lała się krew od „przypadkowych” fauli. Ławki kar nie było i wszyscy byli zadowoleni. Ja jako jeden z najmłodszych pełniłem rolę bramkarza. Kij miałem słusznych rozmiarów, więc bramkarzem byłem niezłym – do czasu, kiedy dostałem strzał kijem pod oko. Po kilku sekundach oka spod opuchlizny widać nie było.
Co innego basen latem, kiedy był pełen wody napływającej przez specjalną rurę sprzed opusty zamykaną specjalną klapą z gumowym uszczelniaczem, zamykaną dużą antabą na przegubie. Przy niskim poziomie wody w rzece przed stawidłami próbowaliśmy nawet przez tę rurę się przeciskać ale udawało się to tylko wyjątkowym chudzielcom. Przy schodkach prowadzących do wody, a były trzy zejścia, znajdowały się drewniane barierki i poręcze po których zjeżdżaliśmy do wody.
Potem drewniane barierki zastąpione zostały metalowymi rurkami. Drewniane barierki przy schodkach do wody oraz pochyłe ściany basenu pamiętam doskonale. Biegaliśmy po tych ścianach, gdy nie było wody w basenie lub było jej mało. Przednia zabawa. Mistrzem skoków do wody był Włodek Goldsztajn, który brał rozbieg ze skarpy. Ech! Fajne to były czasy!
Autor: Wiesław Macoch (Gaszowice)
Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr112, R.: R.: XXX 1/2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz