KOŁOWROTEK. NASZA HISTORIA.
W okolicach Staszowa na kielecczyźnie nie było rozpowszechnione tkactwo na szeroką skalę (przy okazji pozdrawiam pana Ignacego Bernadzikowskiego, bo to niedaleko Buska i Stopnicy). Gdzieniegdzie były warsztaty tkackie przerabiające głównie len i konopie. Lniane były obrusy, prześcieradła, sienniki, worki na mąkę, płachty, a z konopi głównie worki na zboże, plandeki oraz wszelkiego rodzaju sznurki, powrozy i liny.
Uprawiano więc w gospodarstwach na własne potrzeby len i konopie na włókno i nasiona, z których wytłaczano olej. Wytłoczyny w postaci makuchów wzbogacały pasze dla bydła. Taki surowy, nierafinowany olej o ciemnym brązowo-zielonym kolorze był obowiązkowym dodatkiem do potraw wigilijnych, tj. kapusty, pierogów, fasoli, śledzi oraz potraw wielkopostnych. Natomiast powszechnością były w gospodarstwach 1-3 owce na wełnę. Na pastwisku były przy okazji wypasu różne dziecięce zabawy. Próbowaliśmy owce ujeżdżać wierzchem. Kończyło się to czasem bolesnym upadkiem, gdy taki wierzchowiec próbował schronić się np. pod krowę. Z czasem krowy i owce poszły na łańcuchy. Zmieniała się mentalność ludzka. O ile starszym ludziom, urodzonym niekiedy jeszcze w XIX wieku, nie mieściło się w głowach, jak to tak można uwiązać krówkę na kołku i łańcuchu, toż to grzech. Należało trzymać na powrozie na miedzy albo rowie. Ludzie ci jednak zaczęli się wykruszać, nam natomiast nie uśmiechało się chodzić koło krowiego ogona i łańcuchy stały się powszechnością.
Z racji tego, że owca to zwierzę stadne, a w pojedynkę bardzo płochliwe, wystarczyło znienacka zatrzepotać jakimś workiem, a owca włączała ‘turbo’. Rzadko który stary łańcuch wytrzymywał, więc owce było trudno znaleźć i złapać. Oprócz strachu nic jej nie było. Walki z baranem były bardziej ciekawe. Gdy baran łaził po podwórku, wychodziło się kawałek od zabudowania, a baran, gdy ujrzał takiego małego człowieczka, startował. Trzeba było brać nogi za pas i schować się gdziekolwiek. Ratunkiem było też np. wskoczyć na stojący w pobliżu wóz. Po kilku minutach, gdy baran odpuścił, była powtórka. Wygrywał ten, kto dalej odważył się wyjść na podwórko. Bojowy baran atakował wszystkich, o czym przekonał się pewien znajomy rodziców, gdy wszedł na podwórko i nie zauważył barana. Będąc zajętym zamykaniem furtki został ‘bodnięty’ z tyłu, po czym przez jakiś czas utykał na nogę. Strzyżenie owcy to też było wydarzenie. W górach to ‘bułka z masłem’, natomiast w domu, a właściwie w oborze, krępowano nogi nieszczęśnicy, a darła się przy tym niemiłosiernie, kładziono na zdjęte z zawiasów drzwi i spod specjalnych nożyc wełenka lądowała w koszu. Wtedy owieczka leżała już przeważnie cicho, ale po wszystkim nie była wypuszczana przez pewien czas, bo trzęsła się z zimna i strachu. Wełnę zawożono do gręplowania, czyli potocznie na grępel w celu oczyszczenia (w przemysłowym nazewnictwie do zgrzeblenia). Nieodtłuszczona wełna wracała do domu, do przędzenia z przeznaczeniem na swetry, skarpety, rękawiczki, czapki, szaliki, nauszniki.
Przędzeniem zajmowała się moja babcia, urodzona w 1893 roku, na masywnym kołowrotku poziomym (koło napędowe było z boku wrzeciona podobnie jak w szpulerzu), przydatnym również do przędzenia lnu i konopi. Kołowrotki pionowe, delikatniejszej budowy, nadawały się bardziej do cieńszych przędzy. Wieczorami kołowrotek klekotał (był bardzo stary, za młodu podobno tylko szumiał), gdy przestawał, znaczyło, że babcię zmogła drzemka. Podchodziło się po cichu i nadeptywało na pedał, kołowrotek gwałtownie ruszał, nitka psuła się, rwała, babcia budziła, a my dostawaliśmy burę i kołowrotek znów klekotał. Gdy szpulka na wrzecionie była pełna, przerywała przędzenie. Należało zluzować paski napędzające i odwinąć całą zawartość na motak (przeważnie obręcz przetaka, czyli sita do zboża). Taki motek (szneler) szedł do prania i farbowania w kociołkach na piecu kuchennym. Do prania używano szarego mydła i zwykłego proszku do prania, a do farbowania były farbki w proszku. Do utrwalania koloru stosowano ocet. Po wypłukaniu i wysuszeniu wełenkę przewijano w ‘kulkę’, jaką widzimy w bajkach z bawiącym nią kotkiem.
Naszym dziecięcym zadaniem było trzymanie na rozstawionych rękach motka – ręce mdlały i opadały. Dalej wełna trafiała na druty lub szydełko mojej matuli. Do swetrów służyły dwa druty zagięte na końcach, czyli szprychy rowerowe. Do skarpet i rękawiczek bez szwów, były w użyciu cztery krótkie druty obustronnie zaostrzone. Nosić te zrobione cuda, to była gehenna, bo to gryzło, drapało, najbardziej, gdy była to wełna z barana. Len, czy konopie jako rośliny jednoroczne trzeba było najpierw zasiać. Len wyrastał do wysokości 1m, natomiast konopie mogły osiągnąć 2m i więcej. Mówimy o konopiach siewnych, które nie posiadają własności narkotycznych. Przy okazji polecam odwiedzenie miejscowości Kurozwęki leżącej między Szydłowem, a Staszowem, gdzie znajduje się, odnowiony przez potomka rodu Popielów, pałac, a przy nim safari z amerykańskimi bizonami, obok mini zoo, a także labirynt na polu konopi lub kukurydzy, gdzie wyjście z niego wcale nie jest takie proste. Len, gdy nasiona dojrzały, wyrywano z korzeniami, a konopie koszono. Łodygi wiązano w cienkie snopeczki i suszono. Po wymłóceniu nasion słomę obciążając i palikując zatapiano całkowicie w sadzawce lub strumyku. Po około 2 tygodniach, gdy otoczka włókien zbutwiała i stała się krucha, wyciągano snopki i znów suszono. Dalszym zabiegiem było międlenie, czyli kruszenie otoczki, do czego służyła międlica. Była to gruba deska z twardego drewna, wyżłobiona na wylot po krawędzi. Wyglądało to tak, jakby skręcono dwie deski z zachowaniem odstępu ok 1,5 cm, między które wsuwała się trzecia, cienka deseczka. Takim to przyrządem obtłukiwano z łodyg paździerze. Kurzu było przy tym tyle, że robiono to na podwórzu. Istniały też międlice podwójne z dwoma szczelinami, tzw. terlice. Do wyczesywania paździerzy służyła dzierlica, czyli deska z nabitymi szpikulcami, po których przeciągano garście włókien. Jeśli paździerze zbyt mocno przywierały do włókien i nie dawały się wyczesać, włókna wracały do międlicy lub terlicy. Wyczesane włókna były gotowe do przędzenia, które odbywało się już bez przęślicy, a z ‘podołka’, czyli z rąk. Nas dzieci babcia czasem dopuszczała do kołowrotka, gdy trzeba było zrobić skrętkę z dwóch nitek. Nitki przechodziły między palcami i wciągało je wrzeciono, a odwijały się z kulek-piłek znajdujących się w koszyku. Nie trwało to długo, bo zaraz mieliśmy obtarte palce. Z przędzy konopnej ojciec sam potrafił splatać sznurki, a z nich powrozy. Później nastała epoka gotowych wyrobów z juty, sizalu i włókien sztucznych, a kołowrotek zjadły korniki. Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr107, R.: XXVIII 4/2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz