Nasza Parafia. Wygrzebane z pamięci.
Pamiętam nieporozumienie między poprzednim proboszczem, a strażą pożarną pod koniec lat 80. Ówczesny ks. proboszcz nie wyraził zgody na wypożyczenie figury św. Floriana do ołtarza na Boże Ciało. Tłumaczył to troską o zabytek.
Nie było więc tego roku ołtarza przy remizie OSP – w ostatniej chwili zbudowano skromniutki ołtarz przy ogrodzeniu. Były kościelny, a prywatnie mój teść, wspominał srogie zimy, gdy zamarzała woda święcona, zamarzało nawet wino w ampułkach. Podgrzewało się ampułkę w kieszeni palta. O elektrycznych grzejnikach nikt wtedy nie słyszał, a i ceny prądu były wysokie. Bywały wesołe przygody. Gdy dzieci zjeżdżały zimą z Cabanowej Górki na rańcach, czyli tornistrach, wikary Błasik zjeżdżał razem z nimi na sutannie. Cóż, nie miał tornistra. Słyszało się o takim przypadku, gdy koń postanowił zwiedzić kościół. Konia pozostawił przed kościołem pan Wałaszek.
Poszedł na plebanię do ks. Dudy. Gdy obaj wrócili, zastali konia w kościele, bo drzwi były otwarte. Miny podobno mieli nietęgie, raczej skwaśniałe. Czy konisko – bardzo spokojne zresztą – szukało schronienia przed skwarem i bąkami, czy go znęciły kwiaty przy ołtarzach – mógłby powiedzieć tylko koń. Psy też są obecne w tych wspomnieniach. Pewien piesek szukał swego pana w kościele podczas mszy. Musiał interweniować kościelny. Natomiast podczas pewnej Rezurekcji, para piesków zaczęła się zabawiać akurat na wprost bramy kościelnej. Jeden z muzykantów orkiestry chciał je przepłoszyć kamieniem, w psy nie trafił, natomiast rykoszet poszedł w szybę małego fata. Skończyło się pokryciem kosztów szyby. Na wieżach kościelnych lubiły gnieździć się kawki. Gdy odzywała się sygnaturka, stadko wylatywało z wrzaskiem. Jedynym „pożytkiem” z tych lokatorów był wiecznie upstrzony dach. Z rozrzewnieniem wspominają niektórzy czasy, gdy kościelny Holeczek tarmosił ich za uszy z powodu niezbyt grzecznego zachowania.
Przez długi okres była moda na udział orkiestry dętej w pogrzebach. Jako orkiestrant uczestniczyłem w ceremoniach. Pewnego razu, po dojściu do kościoła, schroniliśmy się do salki katechetycznej, bo pogoda była sztormowa. Salka akurat była otwarta, bo były to czasy, gdy katechezy nie było w szkołach. Stała tam fisharmonia,więc dalejże ją próbować. Muzykanci to wesołe dusze, popłynęły wkrótce nie całkiem kościelne melodie, z tangiem włącznie. Do porządku przywołała nas gospodyni księdza, która pojawiła się nagle, wielce wzburzona i salkę zamknęła. Innym razem, a było to latem, kondukt pogrzebowy nie mógł wyjść z kościoła, bo rozpętała się burza z piorunami. Ulewa się przeciągała,wyśpiewane zostały wszystkie pieśni żałobne. W końcu, gdy deszcz nieco zelżał ruszyliśmy w kierunku cmentarza.
Przemokliśmy i tak do suchej nitki, a z instrumentów wylewało się deszczówkę. Często wracaliśmy do remizy strażackim karawanem. Karawanista, gdy był w dobrym humorze i mu się nie spieszyło, czekał aż się jakoś upchamy wewnątrz. Trzeba było bardzo uważać na duże ozdobne szyby warte połowy całego karawanu, co nam bez przerwy przypominał ówczesny prezes straży. Za te jazdy musieliśmy pewnego razu solidnie zapłacić. Pod cmentarzem „wysiadł” silnik. Parokrotna próba jego odpalenia na „pych” nie powiodła się i przypchaliśmy karawan do samej remizy. Nieźle z nas wtedy parowało. Tym karawanem był stary Renault z silnikiem z 1926 r. Inna jazda, ale to już strażackim Żukiem z wyposażeniem skończyła się – po gwałtownym hamowaniu – dziurą w bębnie. W dzień Wszystkich Świętych chodziła na cmentarz procesja z orkiestrą na czele. Ksiądz Mizera spytał nas, dlaczego gramy tylko marsze żałobne, skoro to wcale nie jest smutne święto? Smutne święto to dopiero Dzień Zaduszny. Ówczesny kapelmistrz Jan Haczyk odpowiedział, że gdybyśmy zagrali coś weselszego, pewnie ludzie by nas przepędzili. Do ks. Mizery wysyłaliśmy czasem delegata z pieniędzmi do rozmienienia na drobne, a potrzebne do podziału. Ksiądz zawsze podchodził do tego ze zrozumieniem, tylko że jednego razu wysłannik przyniósł bilon spakowany w ruloniki owinięte papierem. Można jeszcze wspomnieć świerk rosnący w ogrodzie przed plebanią, któremu wichura odłamała wierzchołek. Na kikucie drzewa bocian próbował zbudować gniazdo. Niestety nie udało mu się zawiesić ani jednej gałązki. Powstał żart, że może to i dobrze, bo mógłby podrzucić na plebanię jakieś dzieciątko. Na zakończenie przyśpiewka z Kielecczyzny na melodię oberka: Organista z bekalorzem jadły kluski za ołtorzem Ani miski, ani łyżki, poparzyły sobie pyski – ucha!
Dla wyjaśnienia: bekalorz to inaczej kalikant naciskający miechy organowe. Autor: Stanisław Bryk
Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr112, R.: XXX 1/2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz