GRANICA I PRZEMYT W CZASIE ZABORU. (Rudnik Mały, Rudnik Wielki, Starcza). Część1. aut: Józef Bakota
Drugim stałym zajęciem, którym trudnili się w Rudniku Małym tylko mężczyźni, był przemyt. Do uprawiania tego procederu zachęcały przede wszystkim dobre zarobki. Sprzyjały warunki lokalizacyjne wsi, dokładna znajomość terenu i wieloletnia tradycja. przechodząca z pokolenia na pokolenie. Było w tym również coś z hazardu, przygody, ryzyka, odwagi i chęci sprawdzenia się. Zajęcie to podnosiło prestiż mężczyzny w opinii współplemieńców. Jednym słowem - nobilitowało jego uczestników. Z uprawianiem przemytu wiązało się również wielkie ryzyko, bo w przypadku wpadki i przyłapania na poważniejszym przemycie, groziła nie tylko kara grzywny lub więzienia, ale i nawet kara zesłania na stałe całej rodziny przemytnika w dalekie rejony Rosji bez prawa powrotu. Dlatego z obawy przed tymi konsekwencjami przemytem trudnili się przeważnie kawalerowie, którzy ryzykowali, narażając tylko siebie. Mimo tych obaw, przemyt trwał i rozwijał się swoimi prawami. Główną siłą sprawczą przemytu byli Żydzi zamieszkali w Częstochowie, Siewierzu i w Źarkach. Oni to ustalali rodzaj przemycanych towarów z Niemiec, a nawet finansowali często całe przedsięwzięcie. Przemytnicy otrzymywali wówczas tylko zapłatę za samo fizyczne przeniesienie towaru przez granicę i dostarczenie go do odpowiedniego punktu. Ale najczęściej przemyt odbywał się na własny rachunek i własne ryzyko. Przemycano w zasadzie tylko w jednym kierunku: z Niemiec do Rosji. W Rudniku Małym działała zorganizowana kontrabanda. Trudno powiedzieć w jakiej wielkości, bo była to rzecz zmienna, ale średnio uczestniczyło w niej około dwudziestu pięciu osób. Na czele kontrabandy stał przewodnik, którym był zawsze ten, co był w zmowie z przekupnym wartownikiem. Przewodnik kontrabandy każdorazowo dobierał według swojego uznania odpowiednich ludzi do przerzutu przez granicę zamówionych towarów. Nie było to tak, że każdorazowo musiała brać udział cała grupa. Dobór grupy zależał od wielkości ładunku, który miał być przemycony. Biorący udział każdorazowo oddawali jednego rubla przewodnikowi za każde przejście przez granicę, który z tego opłacał przekupionego wartownika, a część zatrzymywał dla siebie. Zarabiał na tym wartownik i zarabiał na tym przewodnik. Przewodnik nie przenosił żadnych ładunków bo jego uwaga musiała być skupiona na bezpiecznym przeprowadzeniu całej grupy. Zarobek przemytników za jednorazowe udane przejście granicy wynosił prawie równowartość połowy miesięcznego zarobku górnika w kopalni węgla kamiennego. Było to bardzo dużo, zważywszy że ludzie za czasów rosyjskich w tej okolicy nie mieli żadnych możliwości zarobkowania Zorganizowana kontrabanda zawsze miała swojego wartownika, który przepuszczał za opłatą przez granicę całą grupę. Przewodnikiem grupy przemytniczej W Rudniku Małym przez pewien czas był brat mojej matki Piotr Sirek. Został on nim w niezwykłych i ciekawych okolicznościach. Mój dziadek, a ojciec mojej matki, Andrzej Sirek, miał zawsze dobre konie. Niezależnie od pracy na roli, pełnił on funkcję furmana interwencyjnego do dyspozycji Strażnicy Granicznej w Rudniku Małym i w Hucisku. Polegało to na tym, że na każde żądanie tych strażnic musiał być gotowy do wyjazdu swoim zaprzęgiem według ich dyspozycji. Zdarzało się to nawet w nocy w czasie alarmu do pościgu za przemytnikami. Ale najwięcej używany był do przewozu zaopatrzenia tych strażnic Zdarzało się czasem, że dziadek mój z powodu choroby albo nieobecności w domu, nie mógł pojechać ze strażnikami. Zastępował go wówczas jego syn, a mój wujek, Piotr. Z tego powodu był on znany komendantowi strażnicy w Hucisku jak i jego żonie. Wujek Piotr, niezależnie od tego, zajmował się intensywnie przemytem. Pewnego razu nastąpił taki zbieg okoliczności, że wujek Piotr z całą grupą przemytników znajdował się po niemieckiej stronie w miasteczku Woźniki. W miasteczku tym był rozbudowany handel różnymi towarami. Handel ten prowadzili Żydzi, od których przemytnicy kupowali hurtowo różne artykuły do przemytu. Tam, po niemieckiej stronie przemytnicy czuli się pewnie i w dzień robili zakupy w składach żydowskich. Krzątali się po mieście, a czasem w miejscowej karczmie wypili gorzały aby sobie dodać kurażu przed przejściem granicy wieczorem.
Pech chciał że w tym dniu przyjechała na zakupy do Woźnik żona rosyjskiego komendanta ze Strażnicy w Hucisku Zdarzało się bowiem, że czasem w ramach czynienia sobie uprzejmości, komendant niemieckiej Komory Celnej w Woźnikach przepuszczał żonę rosyjskiego komendanta na zakupy. Ona to właśnie w Woźnikach, w jednym ze składów zobaczyła młodego Piotra Sirka w towarzystwie całej grupy przemytniczej z Rosji. Zauważył ją również Piotr Zniknął jej z oczu ale miał świadomość, że ona go rozpoznała. Przewidział co może nastąpić w wyniku tego przypadku. Zostawił całą grupę przemytników, a sam podążył natychmiast na granicę. W znanym sobie miejscu przekroczył ją szczęśliwie i jeszcze w dzień przyszedł do swojego domu. Przed samym wieczorem do dziadka Sirka przyjechał na koniu sam komendant strażnicy w Hucisku. Zażądał widzenia się z jego synem, Piotrem. Dziadek odpowiedział, że Piotr jest w sieni i miele cały dzień mąkę na żarnach. Otworzył drzwi i komendant zobaczył na własne oczy Piotra stojącego przy żarnach. Wszedł do sieni, popatrzył uważnie ile tej mąki jest, a było jej sporo i powiedział do niego: sprytny jesteś! Dlatego będziesz mi potrzebny. Zgłoś się jutro przed południem do mnie na strażnicę! Po czym wsiadł na konia i odjechał. Piotr był pewny, że komendant został powiadomiony przez swoją żonę o jego pobycie z całą grupą przemytników za granicą i przyjechał tylko dlatego aby potwierdzić otrzymaną informację. Chciał on bowiem wydać swoim podwładnym takie dyspozycje, które by umożliwiły złapanie w potrzask całej grupy przemytników wracających z towarem z Woźnik. Komendant był też całkowicie pewny, że młodego Piotra Sirka nie zastanie w domu. Tymczasem ku wielkiemu jego zaskoczeniu, zobaczył go na własne oczy przy mieleniu mąki na żarnach. Nie mogły mu się jakoś pogodzić w głowie zebrane fakty i może nie dałby wiary opowieściom swojej żony, gdyby nie okoliczności, jakie miały miejsce przedtem. Mianowicie: komendant jechał z Huciska do Rudnika Małego na koniu drogą dziadka Sirka i spotkał tam jego córki pracujące w polu. Zatrzymał się przy nich i zapytał : Starik damoj? One odpowiedziały, że jest w domu. „A małodyj Pieta toże damoj?" - zapytał. One odpowiedziały, że Piotra nie ma w domu ,bo poszedł na jarmark do Koziegłów. Komendant nadal natrętnie pytał: „A szto diełajet starik damoj?" One, nieświadome niczego, odpowiedziały tak, jak było, że miele mąkę na żarnach. Dlatego komendant wiedział już teraz dokładnie, że mąkę mielił ojciec, a nie Syn i że młody Piotr był z przemytnikami w Woźnikach, a nie w Koziegłowach na jarmarku, jak to oświadczyły jego siostry. Ciekawiło go bardzo tylko to, w jaki sposób tak szybko dotarł on z Woźnik do domu i w którym miejscu przekroczył granicę. Właśnie dlatego między innymi wezwał go na strażnicę, aby się o tym dowiedzieć. Na drugi dzień Piotr zgłosił się na strażnicę w Hucisku .Komendant strażnicy przyjął go w swoim biurze a wartownikowi przykazał aby nikt mu nie przeszkadzał w prowadzonym śledztwie. Był bardzo surowy i z miejsca stwierdził, że on, Sirek Piotr, jest przemytnikiem, że jest od dłuższego czasu obserwowany i widziano go w Woźnikach nie tylko wczoraj ale wiele razy przedtem i są na to świadkowie. Wiadomo dla niego jest również który wartownik przepuszczał go przez granicę i wymienił jego nazwisko. Wobec takich niezbitych dowodów, jest on od tej chwili aresztowany i będzie sądzony_ Po rozprawie sądowej jako stroźn\- ,kontrabandior", zostanie zesłany na Sybir bez prawa powrotu mb-swoje rocl7inne strony. Po tej rozmowie kand Ro zamknaćw ciemnicy_ Na drugi dzień przyprowadzono aresztanta ponownie do gabinetu komendanta. Teraz komendant był jakby łaskawszy Poczęstował go nawet „czajem" z samowaru i oświadczył, że ma już sporządzone wszystkie protokóly jako dowody jego przestępstwa i może go przekazać do więzienia, 2dzie biedzie siedział do rozprawy sądowej. Ma jednak z nim taki kłopot. bo żona prosi go o darowanie mu winy jako, że nie chce mieć jego młodego życia na sumieniu On, jako komendant strażnicy, skłonny jest ulec prośbie swojej żony i darować mu winę_ ale nie za darmo Proponuje mu zatem aby nadal, jak dotąd, był przewodnikiem przemytników i przepuszczał go będzie przez granicę ten sam wartownik, który aktualnie też siedzi w areszcie. Z tą jednakże różnicą że opłatę za przepuszczanie przez granicę przemytników będzie odbierał od Piotra on osobiście przy okazji korzystania z ich transportu konnego. Sprawę przepuszczającego w artownika on bierze na siebie. W obliczu zagrożenia więzieniem, rozprawami sądowymi i zsyłką na Syberię, Piotr zgodził się na propozi cję komendanta. Jego sytuacja własciwrie nic się nie zmieniła z wyjątkiem tego, że pieniądze za. przepuszczanie przez granicę ma oddawać bezpośrednio komendantowi strażnicy. Piotr i wartownik zostali zwolnieni z aresztu bez rozgłosu.
Od tej pory przemyt zaczął się na większą skalę i planowo ponieważ komendant rozstawiał warty w taki sposób, aby było to wygodne dla przemytników. Sielanka taka trwała przez wiele lat aż do chwili odwołania komendanta z tej strażnicy i wysłania go w inny rejon w ramach zwykle stosowanej profilaktyki. Komendant odszedł stąd skromnie i bez rozgłosu z sakwami wypełnionymi złotem. Odszedł również wartownik do cywila, bo skończyła mu się służba na granicy. Z Niemiec do Rosji przemycano singerowskie maszyny do szycia, zegary ścienne i stojące, zegarki kieszonkowe, surowe filcowe kapelusze, karty do gry i sacharynę. Przemycano również alkohole wyższych gatunków jak: likiery, arak i rum oraz wielkie ilości okowity. Przemycano również ładunki anonimowe w zaklejonych szczelnie paczkach, które trzeba było dostarczyć w nienaruszonym stanie. Za przemycenie ich płacono najwięcej. Co w tych paczkach było, nikt nie wiedział. Podejrzewano, że były to lekarstwa lub broń krótka. Sama technika przekroczenia granicy przez większą grupę ludzi: od pięciu, a czasem nawet dwudziestu pięciu osób równocześnie, musiała być szczegółowo opracowana i uzgodniona z przekupionym wartownikiem. Nie było możliwości przejścia większej grupy osób przez granicę na dziko bez ryzyka i bez uzgodnienia z przepuszczającym wartownikiem. Rosjanie pilnowali granicy bardzo ściśle. Rozstaw wartowników w dzień był na odległość mniej więcej zasięgu wzroku na prostym i nie zalesionym odcinku. Z zasady była to odległość nie większa niż pięćset metrów. W nocy odcinki do pilnowania były nawet krótsze. Cala granica w obrębie Rudnika Małego była podzielona na odcinki tak zwane „uciastki". Pierwszy i drugi odcinek obejmował granicę północną wzdłuż rzeki, od Odrzywołów aż do końca wsi. Trzeci i czwarty odcinek obejmował granicę zachodnią od rzeki aż do końca pól Rudnika Małego. Pozostały, piąty odcinek obejmował granicę południową wzdłuż gruntów dworskich Czarnego Lasu aż do strumienia na Hubkach. Jak z tego wynika pas graniczny podległy strażnicy w Rudniku Małym, dzielił się na pięć ponumerowanych odcinków. W czasie dnia pilnowało ich jednocześnie pięciu strażników, a w czasie nocy ochronę zwiększano w zależności od potrzeb. Poza tym równocześnie wysyłano na pas graniczny patrole konne. Wartownik nigdy nie wiedział na jakim odcinku będzie miał wartę. Dowiadywał się o tym przed samym wyjściem z rozprowadzającym. Dlatego nie mógł się wcześniej umówić z przemytnikami. Nie na każdym odcinku była techniczna możliwość przekroczenia granicy bez zostawienia śladów, a był to podstawowy warunek, który musiał być zachowany. W tym celu wykorzystywano odpowiednie miejsca i metody. Częstymi miejscami przejścia bez śladowo granicy, były mostki na strumykach, które płynęły z niemieckiej strony na rosyjską, a łączyły one bronowaną drogę pasa granicznego. Mostki te były wykonane z okrąglaków drewnianych, na powierzchni których nie było ziemi i można było po nich przejść na drugą stronę granicy bez zostawienia śladów. Takich miejsc w rejonie Rudnika Małego było dwa. Jeden mostek drewniany był na granicy zachodniej, gdzie obecnie mieszka w polu rodzina Władysława Ziory i drugi mostek -na strumyku, który płynie z pól dworskich Czarnego Lasu na Grocholki. Polegało to na tym. że drewniany mostek przerywał bronowaną drogę i idąc obok koryta strumienia można było po nim przejść na drugą stronę granicy, nie zostawiając śladów. Nie było to jednak takie proste ponieważ przy mostkach od niemieckiej strony była wysoka palisada z drewnianych kołków wbitych w odstępach w dno koryta strumienia wzdłuż całego mostka i jego przyległości. Był to pewnego rodzaju płot, który uniemożliwiał przejście na drugą stronę granicy pod mostkiem i po mostku. Wystarczyło jednak obruszać, a następnie wyciągnąć z ziemi jeden albo dwa kołki aby stworzyć na tyle szeroką szczelinę w tym płocie aby można było swobodnie przez nią przejść. Przejście takie robił przepuszczający wartownik. Po przejściu kontrabandy, kołki wciskał lub wbijał w to samo miejsce i nie było żadnych śladów. Oczywistym jest, że przejścia przez granicę można było dokonać tylko wtedy, kiedy przepuszczający wartownik miał służbę na odcinku, gdzie znajdował się mostek. Aby jednak powiadomić o tym przemytników, że mogą przejść musiał on zejść z odcinka, przyjść skrycie do wsi i powiadomić o tym osobiście przewodnika przemytników. Było to możliwe tylko w nocy. Przejście w jedną i w drugą stronę musiało się odbyć na jego służbie .W tym celu towary do przemytu musiały być przygotowane po niemieckiej stronie, w miarę blisko tego przejścia. Takim stałym punktem, gdzie gromadzono te materiały był dom rodziny Oleksików we wsi Pakuły. Była to odległość taka, że w ciągu niecałej godziny można było dokonać przejścia tam i z powrotem. Bywało nawet tak, że na jednej służbie wartownika, obrócono tam i z powrotem kilka razy. Czasem nie przynoszono przemycanych materiałów bezpośrednio do wsi, lecz zostawiano w polu w przygotowanych uprzednio kryjówkach. Zabierano je później w dogodnych warunkach, nawet wozami przy okazji prac polowych, co nie wzbudzało żadnych podejrzeń. Wszystko to jednak zależało od sytuacji, rodzaju przemycanych materiałów i okoliczności nawet pogodowych. Drugim dość pewnym sposobem przejścia przez granicę było miejsce piaszczyste w rejonie do dziś istniejącej kapliczki świętego Jana na odcinku zachodnim. Aby nie pozostawić śladów, przez zagrabioną drogę ustawiano specjalnie zrobioną do tego celu z drewnianego bala, ławę z podstawami imitującymi ślady zwierząt. Po tej ławie przechodzono na drugą stronę bronowanej drogi. Taką ławę przynosili przemytnicy ze sobą, a po przejściu zabierali na drugą stronę granicy i chowali w krzakach. Po przyjściu z ładunkiem, ustawiali ponownie ławę i po przejściu z powrotem granicy, zabierali ją ze sobą do najbliższej kryjówki lub domu. Ewentualne podejrzane ślady, przepuszczający wartownik zasiewał suchym piaskiem dla ich rozmycia. Zdarzała się czasem taka sytuacja, że po przejściu za granicę nie można było z różnych powodów wrócić. Wówczas trzeba było czekać w melinie na sygnał nawet kilka dni. Była to jednak ostateczność i bardzo unikano tego, bowiem brak we wsi mężczyzn, stałych mieszkańców, rzucał się w oczy i Rosjanie łatwo mogli się domyślić, co jest tego przyczyną. W takich przypadkach starano się wrócić bez ładunku innymi sposobami.
Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 36-41
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz