LATO, GDY PRZYJDZIE, CO Z NIM CZYNIĆ? WYPRAWY ROWEROWE I NIE TYLKO
Dawno minęły już czasy, gdy starym, poczciwym rowerem marki „diamant” (rok produkcji 1967 lub 1968) przemierzałem trasę z Kamienicy Polskiej do Katowic, do Zduńskiej Woli, do Wiślicy albo (ekstremalnie) z Bydgoszczy do Kołobrzegu i z Kołobrzegu do Gdańska. Żadna z tych wypraw nie trwała dłużej niż dwie doby. I to w czasach, gdy nie było ścieżek rowerowych, wypasionych kasków, okularów, koszulek termicznych, odżywek w batonikach, płynów w bidonach i GPS-u. Ot, straszne, siermiężne lata 70. A więc szalejąca „komuna”, brak podstawowych produktów spożywczych i totalny zamordyzm – jak twierdzą współcześni historycy. Na szczęście nie muszę przejmować się artykułami pisanymi na zamówienie na temat okrutnych lat zniewolenia.Żyłem bowiem w tych czasach, czytałem literaturę światową, oglądałem niezłe filmy, rozmawiałem z ciekawymi ludźmi a nawet udało mi się ukończyć studia. Łącznie z podyplomowymi. Na szczęście nie wyjeżdżałem za granicę, bo mógłbym dziś być o coś tam posądzany. Znalazłem na mój temat „w sieci” jakieś papiery, ale okazało się, że ów człek o nazwisku zbliżonym do mojego służył w KBW, gdy mnie jeszcze nie było na świecie. Sądziłem, że moje wyprawy rowerowe są już zamkniętym rozdziałem. W końcu każdy „wyczynowiec” musi kiedyś odłożyć miecz, powiesić buty na kołku, zwolnić tempo, wyluzować, a rower przekazać do muzeum. Jakież było moje zdziwienie, gdy mój syn (nie posądzałem go o pasje kolarskie) zadzwonił i namówił mnie na wyprawę. – Jedziemy do ujścia Liswarty zielonym szlakiem – zawyrokował. Spanikowałem. Archaiczny rower rdzewiał w piwnicy. Moje nieużywane mięśnie nie nadawały się do użytku. O dziwo wyruszyliśmy. Oczywiście z nawigacją GPS. Duktami leśnymi, polnymi ścieżkami i mało uczęszczanymi, podrzędnymi drogami. Aż do miejscowości Kule nad Liswartą.
W pobliżu Wąsosza. Wszystko byłoby piękne, gdyby nie atak komarów. Zapamiętam sobie ten dzień. Na dodatek droga powrotna w upale i monstrualnym ruchu samochodowym, przebijanie się przez spaloną słońcem Częstochowę. Wreszcie na koniec burza z piorunami i ulewny deszcz. Należało przewidzieć, że data – 13 czerwca – nie zapowiadała sielanki. Na dodatek w przejeździe podziemnym pod stacją kolejową Raków uszkodzenie kola. Ktoś wyjął płytkę chodnikową. Dętka nie wytrzymała zderzenia z ubytkiem. A z rzeczy milszych? Wyprawa rowerowa w Boże Ciało do źródeł Liswarty. W gminie Babienica. Szkopuł w tym, że takich źródeł obecnie nie ma. System nawigacji pokazał łąkę w pobliżu przysiółka Mzyki, gdzie podobno dawniej rzeka miała swe źródła. Znów burza z piorunami i ulewa. Kilka kilometrów dalej nie spadła nawet kropla deszczu. O zwiedzaniu rezerwatu Grojec, tajemniczej góry, o której pisał Józef Lompa, już nie było mowy. Na rowerową wyprawę wiślańskim szlakiem chyba się już nie namówię. Wiek robi swoje. Jeszcze pamiętam straszny skurcz mięśni nad zalewem w Ostrowach nad Okszą. Ale miło wspominam rzeczkę Kocinkę, która dała nam nieco wytchnienia. Na wyprawy do Dzibic k. Kroczyc, Zalesic k. Julianki i nad zbiornik Nakło – Chechło (za Miasteczkiem Śląskim) wybrałem się samochodem. Wiem, że to nieekologiczne i niegodne cyklisty. Ale jaki NFOZ zapewni mi profesjonalne odżywki, napoje energetyczne, masaże i preparat na komary tygrysie? No i jaki warsztat naprawi gratis zósemkowane koło? Cała nadzieja w inżynierze Bernadzikowskim. Właśnie wrócił z Karpacza. Autor: Andrzej Bohdan
Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr109 , R.: XXIX 2/2019
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz