Ciężka zima. (Fragment autobiograficznej powieści ,,Smyki”)
Czyż można się było dziwić tym wisusom, jedenasto- i dwunastoletnim przeważnie, jak też ich starszemu o kilka lat rodzeństwu, że nawet wśród zabaw myśleli kategoriami dorosłych? Mieli przecież za sobą najtrudniejszy okres potwornej nędzy w czas wielkiego kryzysu gospodarczego lat 1929-1931, który tu dawał się ciągle jeszcze we znaki. W takich warunkach dzieci dojrzewają szybciej, ponad swój wiek.
Jakże bolesne i dokuczliwe były bezlitosne szpony nędzy. Jakże świeże -wspomnienia targającego trzewia głodu oraz chorób - od biegunki po tyfus i gruźlicę, a co najmniej - kolonii strupów i wrzodów, których trzymały się wszy... A ów wielki kryzys nadleciał skądś z szerokiego świata, od zachodu, przewalił się przez miasta i spadł na wieś razem z głębokim, kopnym śniegiem oraz trzaskającym, syberyjskim mrozem.
Romanów. .Zima lata 30-te.Na zdjeciu p.Kazia Ciejpa , p.Wanda i Magda Cianciara . Z albumu p.Jadwigi Lipeckiej - Wielgomas.Zbiory Muzeum Regionalnego w Kamienicy Polskiej.
Śniegu było tak dużo, że ginęły pod nim opłotki bądź też wystawały zeń, jak kretowiska na łąkach i wyłysiałym gminnym pastwisku, same tylko czubki słupków i sztachet najwyższych parkanów. Gdy śnieg ów zmarzł, można było biegać po nim jak po tafli lodu na rzece, na wprost, na przełaj, bez kluczenia między zagrodami. Nocami, gdy mróz dochodził do czterdziestu stopni aż płakały od niego po sadach i ogrodach drzewa owocowe. Strach było wybiegać na dwór, na ślizgawkę po skutej półmetrowym lodem rzece. Przejścia do zagród i z chałup do obór czy stodół trzeba było przekopywać z mozołem, wyrąbując w śniegu głębokie
Zawada .Zima(posesja p.Hajnrych) .Lata 30-te.Foto do rozpoznania .Z albumu p.Teresy Hajnrych.
Tej najcięższej zimy wielu śmiałków zabaw na śniegu drogo musiało zapłacić za swoją zuchwałość. Poodmrażali nogi, ręce, nosy i uszy. Stroskane matki pochlipywały, załamując dłonie, a stare ciotki i babki miały polne ręce roboty. Okładały wrzodziska tamponami z gotowanym na mleku siemieniem lnianym lub pszenną bułką. Niekiedy szły w ruch nagromadzone przezornie latem zioła, zwłaszcza dziurawiec.
Zima. Kamienica Polska. 1941r. Druga od lewej górny rząd p. Barbara Prauza ( Z opisu foto dorosłe osoby babcia Lodzia , ojciec Zygmunt) ,dzieci kucające od lewej p. Urszula Gruca zd. Wizner, p.Lucyna Klar zd Pilc . Udostępniła p.Lucyna Klar.
Zaś przeziębienie leczono gorącym mlekiem z kroplami oczyszczonej terpentyny, bądź ziołową herbatką z kwiatów lipy, podbiału, malwy czy liści malin, porzeczek, albo i z owoców dzikiego bzu (rdestu). Dzięki temu, jednak i na skutek tego, iż na tych pędrakach goiło się wszystko migiem - kłopoty mijały i po tygodniu lub dwóch można było znowu hasać. O chodzeniu do szkoły nic było mowy. Co odważniejsi lub lekkomyślni chłopcy skrzykiwali się co prawda do odgarnięcia śnieżnej pokrywy z lodu i próbowali hasać nim aż po opustę młyna na końcu wsi, urządzając wyścigi na sankach i „łyżwach". Sanki majstrowali sami z kawałków desek, podbijając płozy grubszym drutem podkradanym z kuźni bądź niektórych płotów. Były maleńkie, tak że trzeba było na nich klęczeć. Do odpychania się służyły dłuższe kijki, zakończone grubym, wyostrzonym gwoździem.
Zima. Kamienica Polska. Na łyżwach p. Lucyna Klar zd. Pilc. Początek lat 30-tych. Udostępniła p.Lucyna Klar.
Gdy lód był gładki i płozy wyślizgane, to można było na nich pędzić szybciej niż na nogach, a nawet na „kopyciankach" - wystruganych z drewna i cieńszym drutem, niż sanki, podbitych „łyżwach" własnego pomyślunku i roboty. Bo na prawdziwe, stalowe, chromowane łyżwy nie stać było nikogo z urwisów. Tylko niewielu miało „trufle" lub „kalfaksy", z żabkami na podeszwy i obcasy, które niszczyły obuwie. Zresztą, iluż z nich stać było na skórzane kamasze? Biegali w trepach albo w najlepszym razie w parcianych drewniakach. „Kopyta" mocowali do nich szpagatami, dokręcanymi drewnianym kołkiem, zatykanym pod sznurkiem na zewnątrz, obok kostki. Lecz i z tego mieli uciechę nie lada. Większą, niż jeżdżenie na „kantach", czyli na żelaznych podkówkach nabitych pod obcasy. W tym czasie siadywało się, będąc opatulonym w derkę lub ciepłą chustę, u oblodzonych, „zamurowanych" okien, obserwując cudaczne esy-floresy, namalowane na szybach przez mróz. Ileż tam było wzorów, kształtów, postaci. Wpatrując się w nie można było snuć najrozmaitsze, najbardziej fantastyczne domysły. Odnajdować góry, lasy i zamczyska oraz rysy znanych bajek, ulubionych bohaterów.
Zima. Kamienica Polska. Na sankach z tyłu p. Bożena Prauza, z przodu siedzi p.Lucyna Klar zd Pilc, sanki ciągnie p. Urszula Gruca zd. Wizner. Początek lat 30-tych. Udostępniła p.Lucyna Klar.
Bądź popuszczać wodze fantazji i dobierać swoje opowieści, przekazywane wieczorem u kominka przychodzącym w odwiedziny rówieśnikom. Czy w łóżkach, przed snem, kulącemu się już to z zimna, już to z przejęcia - rodzeństwu. Było też tej zimy więcej czasu na gromadne schadzki wieczorem, w dużej izbie -wokół „kominka" pod wielką „babą". Na pogwarki, przyśpiewki i robienie ozdób choinkowych. Od czasu do czasu ktoś czytał na głos „Trylogię" Sienkiewicza, „Starą baśń" albo kolejne tomisko z historycznego cyklu Kraszewskiego. Niekiedy stara ciotka Polowa, matka chrzestna Mojej mamy, bajała o dawnych dziejach lub wyczarowywała fantastyczne klechdy. Im były bardziej niezwykle i niesamowite, tym chętniej ją słuchano, cisnąc się wokół niskiego zydla, na którym wysiadywała, trzymając „na klinie" kolejną , najmłodszą, szóstą już latorośl Najnigierów, małą Danusię. Dziewczynki piszczały i przysuwały się bliżej do kominka, drżąc ze strachu i emocji. Chłopaki - choć nadrabiali minami i trzymali w pewnym oddaleniu spoglądali co chwila nieznacznie przez ramię w ciemne kąty izby.
Rzeka Kamieniczka .Zima , 1936r. Kamienica Polska 1936r. Z albumu rodzinnego p.Szejn.Udostępniła p.Anna Walenta
Mrówki łaziły im po plecach na myśl, że jakiś z tych potworów, dziwadeł, czarownic i upiorów mógłby się tu zakraść i zaatakować ich znienacka od tyłu... Czasami któryś z wisusów, przeważnie Zygmunt Wojcieszak, chował się za plecy kolegów i wyciągając rękę, chwytał szponowato zgiętymi palcami dłoni za nogę jakąś smarkulę, wydając pomruk dzikiej bestii, bądź sycząc na podobieństwo gada. Wówczas ofiara darła się wniebogłosy, podskakując jak oparzona i omal nie wpadała na kominek. Nic też dziwnego, że po takim bajaniu żadna z dziewcząt nie odważała się sama wracać do domu. Ba-nawet zrobić kroku do ciemnej sieni! Było to bardzo na rękę starszym chłopaczyskom. Mogli je odprowadzać do chat, drżące i przytulone nisko, na co by kiedy indziej nie zezwoliły za żadne skarby świata... A nasze wisusy montowały w takie wieczory stroje do „herodów", z którymi obchodziły później gospodarskie zagrody w święta Bożego Narodzenia, w Sylwestra i Nowy Rok. Albo „do gwiazdy", z którą kolędowali po wsi w święto Trzech Króli. Udawało im się przy tej okazji zebrać nieco grosiaków do blaszanej puszki lub trochę placków (kołaczy) i łakoci (ciastek, pierników, cukierków), bądź przynajmniej - skorzystać na miejscu z poczęstunku. Zawszeć to było coś - gratka dla tych wiecznych głodomorów, w których domach się nie przelewało. Na odwrót - było w nich coraz biedniej, zimniej i głodniej. Kiedy pod koniec karnawału zbliżał się Tłusty Czwartek i postny Popielec - szykowali dla odmiany ze starych łachów oraz plecionych warkoczy słomianych stroje dla „cyganów" i „niedźwiedzia". Nie omijali również i tego, zanikającego już zresztą coraz bardziej, zwyczaju dokazywania, połączonego z nieodzowną kwestą. Autor: Bronisław Najnigier Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr64, R XVIII , 1/2008r
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz