Łączna liczba wyświetleń

środa, 25 listopada 2020

LUDZIE W PEJZAŻU HISTORII

 LUDZIE W PEJZAŻU HISTORII



LUDZIE W PEJZAŻU HISTORII . 


Wprawdzie jeden ze znanych piosenkarzy (nieżyjących już, niestety) proponował, by zacząć od Bacha, ale ja zacznę tradycyjnie: Był sobie człowiek. Nazywał się Kazimierz Hajdas.


Aby zminimalizować możliwość wstydliwej wpadki, co w tekstach się zdarza (a boli w dwójnasób), nie będę przytaczał faktów biograficznych czyli „wrażliwych danych osobowych”. W przypadku Kazia (tak go wszyscy nazywali), fakty biograficzne nie mają większego znaczenia, tylko zaciemniałyby efektywność przekazu.


Kaziu mieszkał wraz z teściami w domu na Kucelinie, pracował w wydziale administracyjnym huty przy pracach porządkowych. W chwili wybuchu wojny był prawdopodobnie alumnem seminarium duchownego w Krakowie. Celowo używam słowa prawdopodobnie, bo wszystko, co się tyczy Kazia Hajdasa jest co najwyżej prawdopodobne. Od nadmiaru nauki coś mu się „poprzestawiało w głowie” i od tej pory nosił znamię nieszkodliwego głupca. Ale to nie do końca prawda, trzeba uważnie przyjrzeć się sytuacjom, w których - ten niby głupek - raził niczym ślad kurzu na białej rękawiczce perfekcyjnej pani domu. Po opuszczeniu studiów dostał pracę kościelnego w jednej z częstochowskich parafii. Aby udowodnić proboszczowi, ilu ludzi wita się z Bogiem wchodząc do kościoła, wlał do kropielnicy atrament. W Święta Wielkiej Nocy, na mszy rezurekcyjnej, tylko nieliczni parafianie mieli czoła umazane atramentem. Korzystając z nieuwagi organisty, na koniec mszy, zagrał Międzynarodówkę i tak zakończył się kościelny epizod w jego życiorysie.


W czasie okupacji, gdy huta potrzebowała rąk do pracy, Kaziu dostał angaż. Nikt nie wie, na jakim wydziale pracował, ale opowieści o Kaziu, który w swoisty sposób dokuczał okupantowi przetrwały do dziś. Miał niezwykły dar naśladowania różnych dźwięków. Rano przed bramą główną huty potrafił zawyć niczym straż pożarna, wartownicy niemieccy w pośpiechu otwierali bramę, by... wpuścić Kazia do pracy. Wiele razy groziła mu śmierć lub wywózka do obozu koncentracyjnego, ale zawsze jakoś dawał sobie radę. Niemcy wiedząc, że chłop ma nie wszystko po kolei w głowie trochę mu odpuszczali.


W roku 1944 przed świętem pracy na najwyższym kominie stalowni zawisła biało-czerwona flaga. Niemcy sprowadzili snajpera, aby zestrzelił flagę. Nie odnosiło to żadnego skutku. Nie mogli znaleźć w Częstochowie człowieka z uprawnieniami do pracy na takiej wysokości. Flaga wisiała cały tydzień, zdjął ją dopiero sprowadzony z Opola kominiarz. Nie było wiadomo, kto powiesił flagę, żadna organizacja nie przyznawała się do tego czynu. Okazało się, że pewnego razu Kaziu pokłócił się z teściową, a ta wygoniła go z domu. Postanowił zanocować w hucie, a że nie mógł zasnąć, wszedł na komin i zawiesił flagę.


Po wojnie Kaziu, korzystając z doskonałej znajomości języka rosyjskiego, wypisywał cyrylicą kwity na drewno okolicznym chłopom. Używał kopiowego ołówka i kopiejki, z której odbijał ołówkiem godło. Miałem okazję widzieć taki kwit u jednego z pracowników, którego ojciec korzystał z dobrodziejstw działalności Kazia.


Okres PRL-owski był dla Kazia okresem okrutnym. Władze nie poznały się na jego dowcipach. Jednak nie dał się zastraszyć. Udawał wciąż nieszkodliwego głupca i robił swoje. Któregoś dnia Kaziu zapytał jednego z dyrektorów huty, co jest jego własnością na tej hucie, skoro wszystko jest własnością społeczną? Dyrektor odpowiedział na poważnie: - Kaziu, twój jest tylko dym z komina. – To niech dyrektor mi go zapakuje, wezmę sobie do domu.


Kiedyś Kaziu przechodząc przez wydział walcowni lekko uchylił czapkę przed obrazem św. Barbary, ale na widok przechodzącego jednego z dyrektorów zaczął czapkować do samej ziemi. Dyrektor zatrzymał się i pyta: - Kaziu, dlaczego przed obrazem tylko uchyliłeś czapkę, a przede mną czapkujesz do ziemi? – Bo ze św. Barbary, patronki hutników, nie wypada drwić.


Na ile te opowieści są prawdziwe, nie wie nikt, ale starsza generacja pracowników huty (jakże nieliczna) powtarza je dokładnie w wersji, jaką przytoczyłem.


Za deklamacje wierszy o Władysławie Gomółce, czy Bolesławie Bierucie zamykano Kazia na 48 godzin. Kaziu był zadowolony, bo dostawał w komisariacie jedzenie i papierosy za darmo. Gdy przyjeżdżała jakaś delegacja zagraniczna, dekowano Kazia w głębi huty. A dla niego była to okazja do popisania się swoją wiedzą.


Nigdy nie nosił jedzenia do pracy. Zatrzymywał się koło kiosków z żywnością, gdzie robili zakupy śniadaniowe pracownicy umysłowi. Kaziu zakładał się „o śniadanie”, jeśli rozwiąże jakieś zadanie matematyczne. Wymyślano więc najtrudniejsze zadania, z różniczkami, całkami i innymi cudami zdobytymi na studiach. Kaziu przysiadał,rozgarniał dłonią piasek i zapałką w trymiga rozwiązywał zadania. Pewnego dnia powiedział do umysłowych: - Dzisiaj ja wam dam zadanie z piątej klasy szkoły powszechnej, jeśli je rozwiążecie, daję pięćset złotych. I podyktował zadanie o dwóch rurociągach pompujących wodę do dwóch basenów. Po miesiącu jeden z bystrzejszych umysłowych stwierdził, że tego zadania nie da się rozwiązać. Kaziu za pomocą zapałki pokazał rozwiązanie. Umysłowi musieli mu kupować śniadanie przez cały tydzień.


Z mądrością Kazia zetknąłem się pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy przyjmowano mnie do pracy. Spotkaliśmy się w komórce odzieżowej, gdzie Kaziu wyfasował nowe trzewiki na skórze. Był początek listopada. Gdy szliśmy razem zauważyłem, że ma bose stopy. Powiedziałem: - Kaziu załóż buty, bo przecież się przeziębisz. Kaziu na to: - Jak zedrę zelówki w butach, to zapłacę u szewca 60 zł, a na stopach skóra sama odrośnie. Nie mogłem nic dodać do jego logicznego uzasadnienia. Taki był Kaziu Hajdas. Człowiek - legenda hutniczego krajobrazu Rakowa.


Roman Sitkowski (Częstochowa)


Artykuł ukaże się w 113. numerze „Korzeni”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Tkacz" sprzedany na licytacji. 1932r