Widziane z Krakowa(3). Wspomnienia. Zakapiory i zabawy taneczne.
Jak stwierdził zleceniodawca, zamawiając niniejszy artykulik dla kwartalnika „Korzenie”, warto byłoby wspomnieć największych „zakapiorów” i groźno-zabawne sytuacje, jakie miały miejsce w Kamienicy i okolicach sprzed prawie pół wieku. Niektóre zdarzenia, czy z nimi związane postaci z powyższego tematu, znane mi osobiście lub z opowiadań. Zamawiający chciałby zapewne faktograficzną rejestrację opisów bójek „zakapiorów”, niż literacką formę z gatunku eseju, czy felietonu. Może w tej chwili nie jest to najważniejsze, przynajmniej dla mnie. Podjąć się tematu, to znaczy tyle, że powinienem poruszać się wokół znanych mi faktów i nazwisk.
Czy byłoby to przedsięwzięcie bezpieczne?
Nazwanie kogokolwiek zakapiorem może okazać się strzałem we własną stopę. I zacząłem mieć wątpliwości. Aby bardziej zrozumieć wspomniane określenie, spojrzałem do słownika i czego się dowiedziałem? A no, że zakapior posiada wiele synonimów, na przykład takich jak bandyta, bandzior, drab, łobuz, oprych, rabuś, rozbójnik, rzezimieszek, szumowina, zbir, zbój. Poczułem lekkie spocenie na czole i uświadomiłem sobie, że to już nie byłby jeden strzał, ale ich seria, która na dodatek rykoszetem trafiłaby w dobre imię tamtej młodzieży, dorastającej pod okiem gomułkowskiej władzy. Żaden z tych synonimów nie pasuje mi do kogokolwiek z grona bliskich znajomych z tamtych lat, ale już dalszych, tak. A przecież nie byłem grzecznym i układnym młodzieńcem. Ale to już, co innego.
Urodzeni w czasie i po drugiej wojnie światowej, młodzi mieszkańcy Kamienicy Polskiej, Romanowa, Rudnika, Jastrzębia, Poraju, Osin, Wanat, Zawady, Poczesnej czy Zawisny byli zdani na obcowanie ze sobą przy różnych okazjach. Tych ostatnich nie było tak mało, najczęściej były to zabawy taneczne. Odbywały się zazwyczaj w salach przy remizach strażackich, a latem pod chmurką. Mile wspominam zabawy w Kamienicy w starej sali, gdzie wiejska społeczność nie tylko bawiła się, ale licznie gromadziła na teatralnych spektaklach, różnego rodzaju akademiach, czy seansach fabularnych filmów kina objazdowego. Jeśli już jestem przy kinie, to mam przed oczami zdarzenie, które dotknęło mnie boleśnie, na długo. I tu zrobię wyjątek, jedną z zakapiorskich sytuacji wspomnę. Któregoś wieczoru roku 1966 lub 67, po zakończeniu seansu filmowego, wsiadłem na swojego „rumaka” - motorower marki „Komar” i zamiast jechać prosto do domu wstąpiłem po drodze do gospody. Ta usytuowana była na rogu ulicy Konopnickiej i Jastrzębskiej w domu państwa Brzozowskich. Byłem nie dłużej jak kwadrans, gdy wyszedłem na zewnątrz mojej ukochanej maszyny nie było. Zniknęła w ciemnościach. Ruszyłem w poszukiwanie, wespół z kolegą, w kierunku Osin. Tam prowadził ślad. Mieliśmy własne podejrzenia, gdyż jeden z zakapiorów mieszkał w tej miejscowości, a był wówczas na tym samym seansie filmowym, co ja. Przeszukanie jego pomieszczeń gospodarczych nic nie wniosło do sprawy. Stratę przeżywałem bardzo boleśnie, wielokrotnie modliłem się do świętego Antoniego z prośbą o pomoc w odnalezieniu jednośladu. I co? Pomogło, z efektem opłakanym, dopiero po roku, albo i więcej. Dostałem cynk, że jakiś bardzo zardzewiały szkielet motoroweru znaleziono w rzece Warcie, przy moście łączącym Kamienicę z Osinami. Cóż miałem począć, machnąłem ręką, ale tamtego zdarzenia długo nie mogłem wybaczyć rabusiowskiej szumowinie. Widywaliśmy się później na zabawach tanecznych, które odbywały się w wielu sąsiednich miejscowościach, w Kamienicy jakby rzadziej.
Dużą aktywnością organizacyjną imprez tanecznych, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, mogli pochwalić się w Jastrzębiu i Poczesnej. Tamtejsze sale przy remizach często odwiedzane były przez młodzież z mojej wioski. Podczas zakrapianych zabaw trzeba było mieć oczy szeroko otwarte i uważać, do kogo „uderzyć w stolik”, aby upatrzoną poprosić do tańca, nie dostać „kosza” lub nie usłyszeć słownej wiązanki od towarzyszy stolika. Często dobre zabawy zależne były od wybranej przez siebie dziewczyny, która chętnie przyjmowała zaproszenia do kolejnych tanecznych kawałków. Udane zabawy były i takie, kiedy wracało się do domu bez uszczerbku na zdrowiu, w przyzwoitym stanie i z nowymi nadziejami na kolejną taneczną imprezę. Ważny był wówczas środek transportu. Luksusem było zabranie się na motocykl kolegi. Wśród moich znajomych, najbardziej „wypasiony” pod tym względem był Czesio Wnuk (nie żyje od dwóch lat). Posiadał wuefemkę, polski motocykl, popularny w tamtym czasie. Pojazd przeznaczony na dwie osoby często zmuszany był do przekraczania wyznaczonej normy. Pamiętam jeden z powrotów z Jastrzębia do Kamienicy, tuż nad ranem. Czesio kierował motocyklem i zadysponował nam trzy siedzenia z tyłu, przedłużając siedzisko przy pomocy deski. Dojechaliśmy do celu szczęśliwie, tylko moje spodnie poddały się i rozdarte na bocznym szwie trafiły do krawca. Wspomniany Czesiek był moim kuzynem, starszym kolegą, wśród ówczesnej naszej „paczki” mógł pochwalić się indeksem gliwickiej uczelni. Życzliwy i wierny kompan, no i właściciel paru balonów z winem swojskiej produkcji. Jeśli dobrze pamiętam, to napój ten robił z róży. Wspaniały w smaku, dodawał odwagi przed wyjazdowymi wypadami w „obce” tereny. A w tych również brał udział brat Czesława, Bogdan. Chociaż lubiany przez koleżanki, do dzisiaj pozostał wierny swojej zasadzie – samotności w życiu nigdy nie za wiele. Był jednym z tych, któremu groził podatek od bezdzietności i stanu kawalerskiego. Tak zwane „bykowe”, które zostało zniesione pod koniec lat sześćdziesiątych, na jego szczęście, a może i nieszczęście. Bo cholera wie, czy nie przez to pozostał w kawalerstwie. Gdyby nie likwidowali, to może przymuszony podatkiem, zaręczyłby się Bogdan z jakąś jastrzębską córką górnika z kopalni rudy żelaza, spłodził odpowiednią ilość pociech i cieszył się dzisiaj z wnuków. A może i błądzę, gdyż nie wiem czy chciał wiązać swoją przyszłość z obcą kobitką. Przy najbliższej okazji, podróży na mecz piłkarski przy Magazynowej, zapytam Bogdana o fakty. Wychylimy strzemiennego, to może nie zruga mnie za powyższe słowa.
Jak niebezpieczne były powroty z zabaw tanecznych, uświadomiłem sobie wtedy, gdy dotarła do mnie wiadomość o tragicznej śmierci mojego kolegi ze szkolnej ławy, Staszka Fazana. Był pasażerem motocyklowej jazdy, kierujący kolega źle wyliczył prędkość w stosunku do zakrętu, tuż przed mostem na Warcie. Dla Staszka była to podróż ostatnia, z której nie wrócił do domu. Był wspaniałym kompanem, uczciwy, grzeczny, zawsze z uśmiechem na ustach, po prostu fajny kolega. Niebawem miał zostać ojcem, nie doczekał narodzin córki.
Nie będzie opowiadania o bójkach, o zadziornej i impulsywnej młodzieży lat sześćdziesiątych, wychowanej na filmowych bohaterach telewizyjnego serialu „Bonanzy” lub kowbojskich obrazów z takich tytułów jak „ Rio bravo”, czy „Siedmiu wspaniałych”. Chociaż sowieckiej produkcji filmowej o wojnie było zatrzęsienie, to nie ona była dla nas wzorem, wielu z nas było za wolnością słowa i wyboru. To ostatnie zawitało dopiero dwadzieścia lat później.
Obiecuję, jeśli będzie zapotrzebowanie Redakcji, to powrócę wspomnieniami do tamtych lat i z serdecznym spojrzeniem, bez krwi, bez bójek, ale też bez koloryzowania ówczesnej rzeczywistości.
Autor: Zdzisław Wagner
Źródło: https://zdzislawwagner.blogspot.com/p/dla-kwartalnika-korzenie.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz