Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 24 listopada 2020

ZAWODZIE Z DZIECIŃSTWA.

 ZAWODZIE Z DZIECIŃSTWA.


Kiedy byłem małym szkrabem, a Częstochowa była moim „pełnoetatowym” domem – zanim wyjechałem do Krakowa – było w tym mieście jeszcze jedno miejsce, do którego zawsze chętnie wracałem. Był to nasz skromny ogródek działkowy położony na Zawodziu, dzielnicy Częstochowy. Dokładniej – naprze- ciw nieistniejącej już betoniarni. Było to przy ulicy Bystrej, w alejce o nazwie „Konwaliowa”. Działka należała do ojca, który odziedziczył ją po swojej matce. Początkowo jednak znajdowała się w nieco innym miejscu, które zostało odebrane pod budowę alei Wojska Polskiego (części tzw. gierkówki) w latach 70. – wtedy w zamian przekazano działkę przy Bystrej. Często byliśmy razem z siostrą zabierani przez rodziców na tę działkę – był to zawsze czas beztroski, zabawy i oderwania od miejskiego krajobrazu (a często także zdartych kolan...). Mimo, iż działka znajdowała się przecież w obrębie miasta, to gdy przekraczaliśmy wąski, drewniany mostek (kiedyś pokryty płatami blach) na Warcie w okolicach tzw. kazarmów, znajdowaliśmy się w istnej dziczy. Przynajmniej tak było wtedy, gdy jako małe dzieci nie mieliśmy kompletnie żadnego rozeznania w terenie, ani wyobrażenia, jak blisko znajduje się zwarta miejska zabudowa. Z drugiej strony iluzję tę podtrzymywały tamtejsze tereny porośnięte nieokiełznaną wówczas roślinnością. Rosło tam dużo drzew, szczególnie lubiłem niebosiężne topole. Z wyprawami w tamte strony kojarzą mi się dość częste oparzenia pokrzywami, gdyż i ich było tam sporo, a ruchliwemu dziecku nietrudno było niejednokrotnie wpaść w taki „parzący” kobierzec.



Ponadto grunt był bardzo nierówny, a w wielu miejscach przebiegał całkiem stromymi zboczami wzdłuż Warty, a istniejące wówczas pozostałe ogródki działkowe znajdowały się zupełnie blisko rzeki – słowem było to świetne miejsce na dziecięce przygody. Dzikość miejsca pochłaniała mnie samego i odcinała od otacza- jącego świata, pozwalając wyobraźni przenosić się w najbardziej fantastyczne lokacje. Nawet dogorywająca wówczas betoniarnia nadawała okolicy swego rodzaju uroku ze swoimi dziwacznymi konstrukcjami znajdującymi się na jej placu. Nieraz z siostrą zapuszczaliśmy się na nieco dalsze spacery i dotarcie do końca działkowych alejek wydawało nam się jakbyśmy stawali przed tajemnymi przejściami do innych wymiarów – lęk przed tymi nieznanymi miejscami nie pozwalał nam nigdy dotrzeć do samego końca – oglądaliśmy te miejsca z dystansu i zawracaliśmy. Było tam też kilka ruder – opuszczonych, albo zaniedbanych altanek także przesłoniętych bujnymi krzewami i drzewkami owocowymi. Nawet w biały dzień wydawało się, że na tych działkach panuje ciągła noc i wierzyliśmy, że przynajmniej w jednej z tych rozpadających się chatek mieszka jakaś wiedźma. Innym razem, gdy już byłem nieco starszy, ale nadal lubiłem odwiedzać to miejsce z ojcem, wybraliśmy się w nieco inne strony, odkrywając nowe wówczas dla mnie okolice, w tym dość ponure (było to chyba jesienną porą) mokradła najeżone pokrzywionymi, suchymi drzewami – aż dziwne, że nie natknęliśmy się tam na żadnego Jeźdźca bez głowy, albo podstępną rusałkę. Sam nasz ogródek był miejscem poznawania bliższego (całkiem dosłownie) otaczającej przyrody. Rosły tam wysokie słoneczniki, truskawki, ogórki i – przede wszystkim – śliczne piwonie, które zawsze będą mi się kojarzyć z działeczką przy „Konwaliowej”. Po kurniku chadzały kury, a kiedyś były i podobno króliki. Czasem, niestety, zjawiał się jakiś drapieżnik, który pozbawiał życia nasze kury. Pewnego dnia zostało wykopane oczko wodne, co wzbogaciło mój poznawczy świat o wodne doznania. Przez jeden sezon żyły tam małe rybki, raz pływał nawet zaskroniec. Niezmiennie fascynowały mnie owady – od potężnych turkuciów podjadków po wodne nartniki i pluskolce, które mogłem podglądać z bardzo bliska. Działka stała się też miejscem moich pierwszych przedsię- wzięć inżynierskich – razem z ojcem zbudowa- liśmy tam najprawdziwszą katapultę, a ściślej trebusz, choć w dużo mniejszej skali oczywiście, niż te stosowane w wiekach średnich. Jak jednak wszystko na tym świecie, przeminęło to z czasem – ja z wiekiem, na nieszczęście dla swej wyobraźni, zacząłem się dobrze orientować w topografii miasta, więc zatraciłem wyobrażenie o Zawodziu, jako krainie „za rzeka- mi, za lasami”. Nawet jednak, gdybym zachował takie poczucie, to zmiany zachodzące z biegiem lat, bardzo by to utrudniły – jeśli mnie pamięć nie myli, w okolicach roku 2006 zaczęto bardzo poważnie przekształcać teren po drugiej stronie rzeki. Buldożery zrównały z ziemią część z działek, cofając znacznie linię zabudowy. Naturalnie cała dzika roślinność została wycięta, w tym wielkie topole, a cały teren zniwelowany. Busz został odarty z wszelkich swych tajemnic – nagle okazało się, ze z tego miejsca można było dostrzec wieże katedry Świętej Rodziny, fabryczne kominy – po prostu miasto… Poprowadzono tamtędy ścieżkę rowerową, którą niedługi czas późnej znów układano, gdy poprowadzono nową drogę – dzisiejszą ulicę księdza Bolesława Wróblewskiego. Pojawienie się w tej części miasta asfaltu i znaczne rozsze- rzenie horyzontu było dla mnie najbardziej wi- domym znakiem, że trudniej będzie już udawać „Piotrusia Pana” – świat się zmieniał i wykrawał stopniowo bastiony dzieciństwa. Jednakże, dla historyka jest to bardzo wdzięczna okoliczność, móc na własnych oczach przekonywać się o zmieniającym się świecie i trzeba to docenić. Taka jest właśnie kolej rzeczy – w miejsce starego przychodzi nowe. Dziś już nie ma tamtych przy- gód, topól, działki. Ani ojca. Pozostało uczucie parzących pokrzyw i zapach piwonii.
Autor: Bartosz Mikołajczyk
Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr112 , R.: XXX, 1/2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Tkacz" sprzedany na licytacji. 1932r