FOLKLOR - OBYCZAJE — TRADYCJE. ( Rudnik Mały)
FOLKLOR - OBYCZAJE — TRADYCJE
Współczesnemu człowiekowi jest bardzo trudno wyobrazić sobie życie ludzi w czasach, kiedy nie było elektryczności, radia, telewizji i telefonu. Są to czasy nie tak odległe, bo nawet do zakończenia drugiej wojny światowej ,do 1945-go roku stan taki istniał na całej polskiej wsi. Aby obraz zacofania polskiej przedwojennej wsi był pełny, to trzeba do tego dodać panujący powszechnie analfabetyzm ludności wiejskiej. W Rudniku Małym do roku 1930-go nie było ani jednego człowieka, który umiałby samodzielnie napisać podanie lub pismo w jakiejkolwiek swojej sprawie. Czytać jako tako umiało może zaledwie kilka osób. Dopiero po roku 1930 pokazało się jedno, jedyne radio w całej parafii u mojego wujka, Józefa Brdąkały, w Rudniku Małym. Gazet nikt nie prenumerował ani też nie czytał żadnych książek. Do tej zupełnej nędzy kulturalnej przyczyniał się W dużej mierze brak dróg bitych i całkowity brak komunikacji lokalnej. Podróże do okolicznych wsi, miast i miasteczek odbywać można było tylko wozem konnym albo pieszo. Pamiętam, a jakże dokładnie pamiętam, te odległości, które odbywało się pieszo. Do Częstochowy - cały dzień, do Koziegłów, do urzędu gminnego lub na jarmark też cały dzień, do Poraju na stację kolejową - cały dzień. Wszystkie te odległości każdy mieszkaniec Rudnika Małego miał dokładnie odmierzone i odbite w swoim mózgu krokami własnych nóg. Miał je głęboko zakodowane w swojej świadomości przez udrękę, jakiej musiał podżyć, zwłaszcza wtedy, kiedy musiał przez takie odległości nieść ciężkie bagaże Wiadomo przecież, że na wsi nie przebywało się tych odległości dla przyjemności lub sportu.
Było jeszcze bardzo dobrze, gdy takie wędrówki wypadały latem przy dobrej pogodzie, ale zdarzało się to przecież o różnych porach roku, jesienią w szarugach deszczu lub zimą w czasie zawiei śnieżnych. Warunki takie nie tylko nie sprzyjały rozwojowi kultury, ale utrudniały zdobywanie jakiejkolwiek wiedzy o świecie zewnętrznym. Wszystkie wiadomości pochodziły wyłącznie z przekazów ustnych i często, jak to w takich przypadkach bywa, były plotkami. Trudności życia codziennego, ciężki los i powszechna bieda, nie sprzyjały rozwojowi kultury i pielęgnowaniu obyczajów. Tu trzeba było walczyć o przetrwanie, a pozostałe sprawy się nie liczyły. Z tego powodu pozostały tu tylko resztki starych tradycji i obrzędów z dawnych lat, które z roku na rok zanikały. Znaną tradycją w Rudniku Małym było wspólne skubanie pierza w zimowe wieczory, nazywane tutaj „wyskubkami". Gospodynie, właszcza te, które miały córki, hodowały gęsi aby z ich pierza przygotować pierzyny i poduszki dla nich jako posag. Zimową porą spraszały one okoliczne dziewczyny do wspólnego skubania pierza. Wieczorem po robocie, rozstawiano w domu stoły, ławy i stołki. Zaproszone dziewczyny przychodziły i darły pierze do późnych godzin wieczornych. Była to żmudna praca, wymagająca dużej cierpliwości i ciągnęła się czasem przez cały miesiąc, a nawet i dłużej. Dziewczyny, aby sobie urozmaicić to jakże monotonne zajęcie, opowiadały sobie różne anegdoty, czasem plotkowały o kawalerach i żartowały, aby było im weselej. Kiedy wyczerpał się temat, wówczas śpiewały sobie różne piosenki, pieśni stare i nowe, smutne i tkliwe, a czasem wesołe. Repertuar tych piosenek był szeroki, ale co wieczór się przeważnie powtarzał. Do domu, w którym odbywało się skubanie pierza, bo tak tu nazywano tę czynność, schodzili się kawalerowie, aby spotkać się ze swoimi pannami, pożartować z nimi i posłuchać śpiewanych pieśni. Późnym wieczorem skubanie pierza kończono i wszyscy rozchodzili się do swoich domów. Kawalerowie mieli okazję do odprowadzenia do domu swoich panien, służąc im jako obrona przed podwórkowymi psami, które o tej porze były już wszystkie spuszczone z łańcuchów. Na zakończenie skubania całego zapasu pierza, gospodyni domu wyprawiała dla uczestniczących dziewczyn tak zwane „Wyskubki". Wyskubki była to wiejska zabawa z poczęstunkiem i tańcami, do których przygrywał miejscowy grajek na harmonii. W zabawie takiej mogły wziąć udział tylko te dziewczyny, które skubały pierze. Natomiast wstęp dla kawalerów był nieograniczony. Bywało, że na zabawę taką przychodzili kawalerowie nawet z innych wsi i wtedy dziewczyny miały wielkie powodzenie, na co kosym okiem patrzyli miejscowi zalotnicy. W każdą zimę wyskubki odbywały się w innym domu. Z pierza tego robiono pierzyny i poduszki Im więcej córek miała gospodyni, tym więcej ich było potrzeba. Drugą tradycją było to, że w niedzielę przed Wielkanocą, młode dziewczyny przeważnie w wieku do czternastu lat, chodziły z „goikiem". Goik było to nie wielkie drzewko świerkowe, przyniesione z lasu. Przystrajano go różnokolorowymi wstążkami i w tak zwaną „niedzielę gojową" wcześnie rano, młoda dziewczyna szła z tym kolorowym goikiem od chaty do chaty we wsi.
Ustawiała się przed oknem domu i śpiewała wyuczone piosenki z powtarzającym się refrenem : „Goicek zielony, pięknie ustrojonym", poruszając równocześnie goikiem, aby zwrócić na Mego i na siebie uwagę. Gospodyni domu miała obowiązek wyjść do śpiewającej i dać jej za to zapłatę w postaci jajek albo pani groszy w zależności od zamożności domu. Zdarzało się, że w czasie tego niedzielnego ranka przeszło kolejno przez wieś od chaty do chaty kilka dziewczyn. Każda z tych dziewczyn miała na swój sposób ubrany goiczek i swój oryginalny repertuar piosenek, przeważnie przez siebie ułożonych. Piosenki te prymitywnymi słowami wychwalały panią gospodynię i jej córki, jak również samego gospodarza. Życzyły im dobrych urodzajów, „latosiego" roku, szczęścia i zdrowia dla całej rodziny. W końcu lat trzydziestych zwyczaj chodzenia z goikiem po wsi był już dość rzadki i traktowany przez niektórych mieszkańców wsi jako żebranina. Po wojnie, w latach czterdziestych, zwyczaj ten za marł już całkowicie. W ostatnie dni karnawału, w tak zwane „Zapusty", kawalerowie chodzili po wsi od domu do domu z niedźwiedziem. Nazywano ich 5, Herodami". Obrzęd ten polegał na tym, że grupa mężczyzn ze wsi, w zasadzie kawalerów, przebierała się za różne postacie i chodziła po wsi. Najważniejszą postacią był niedźwiedź prowadzony na powrozie. Była to osoba opleciona słomianymi powrósłami. Do stałych postaci orszaku należeli: ksiądz ubrany zamiast komży w jakąś damską białą koszulę, śmierć w białym prześcieradle z kosą na ramieniu, diabeł w czarnym stroju z podwiniętym ogonem, umazany czarną sadzą, kilku pomocników diabła również czarnych jak sam diabeł .W orszaku tym był także muzykant przygrywający na harmonii. Korowód taki, któremu towarzyszyło wielu gapiów, szedł od chaty do chaty, często nie wstępując do środka. Urządzał wielkie zamieszanie wśród domowników. Diabeł z pomocnikami wyciągał na podwórko panny, smarując je przy okazji po twarzy czarną sadzą. Na podwórku urządzano tańce, do których przygrywał na harmonii muzykant. Ksiądz miał wielką miotłę. Moczył ją w wiadrze z wodą i kropił wszystkich obficie wokoło. Śmierć w białych szatach, z wyszczerzonymi zębami, usiłowała zahaczyć kogoś drewnianą kosą za głowę, czyniąc wiele strachu i hałasu wśród gawiedzi Gospodarze domu częstowali przybyłych wódką, zakąską i wręczali im jajka jako należny datek. Zdarzało się tak, że gdy orszak kończył swoje obejście wsi, wszyscy biorący udział byli już kompletnie pijani. Po zakończeniu tego korowodu wszyscy uczestnicy szli do umówionego domu. Tam z uzbieranych jaj smażono im jajecznicę i gotowano na twardo. To stanowiło zakąskę do dal szej libacji. Często taki korowód kończył się ogólną zabawą taneczną we wsi. Utrwaloną tradycją było we wsi obchodzenie w drugi dzień Świąt Wielkanocnych śmigusu-dyngusu. Kawalerowie od rana zbierali się w grupę. Wyposażeni w wiadra i inne naczynia z wodą, szli przez całą wieś wstępując do domów, gdzie były panny. Tam polewano je obficie wodą. Było wiele zgiełku, pisków i rozgardiaszu. Dziewczyny udawały, że chcą uciekać z domu. Chłopcy je łapali, nie wypuszczając z obejścia. Czasem, gdy zabrakło wody, siłą podprowadzano je pod studnię, gdzie całymi wiadrami oblewano je zimną wodą od głowy aż do stóp. Kończyło się to wszystko poczęstunkiem, wódką i zakąskami ze świątecznego stołu. Przy tej okazji również wszyscy uczestnicy kompletnie przemoczeni, bo dziewczyny nie były im wcale dłużne, słaniali się na nogach, kończąc tym to widowisko. Po czym dziewczyny przebierały się w inne stroje i były zadowolone,że pamiętali o nich kawalerowie. Później trwało jeszcze cały dzień polewanie się na wzajem wodą przez dzieci. W ten jeden dzień w roku było to dla nich dozwolone i uchodziło zupełnie bezkarnie. Tradycyjnym i głośnym obrządkiem było we wsi każde wesele. Weselem wszyscy się bardzo interesowali i było ono zawsze wielkim wydarzeniem. Najpierw przez trzy niedziele ksiądz w kościele ogłaszał zapowiedzi, a tydzień przed weselem, zawsze w niedzielę, młoda para chodziła po wsi od chaty do chaty i zapraszała na wesele. Tak było jeszcze przed pierwszą wojną światową, kiedy to na wesele zapraszało się całą wieś. Natomiast po pierwszej wojnie światowej obyczaj ten nieco się zmienił i zapraszano tylko rodziny młodych, sąsiadów i bliżej zaprzyjaźnione domy. W miarę upływu lat i w miarę pauperyzacji wsi, wesela stawały się skromniejsze. W przeddzień ślubu, pan młody obchodził wieczór kawalerski. Przychodzili do niego drużbowie i bliscy koledzy ze wsi. Przynosili ze sobą wieniec upleciony z gałązek świerkowych, przystrojony kolorowymi wstążkami. Wieniec ten przybijali wokół drzwi wejściowych jego domu. Pan młody zapraszał ich do mieszkania, gdzie przygotowany był stół z poczęstunkiem. Przyjęcie odbywało się w gronie najbliższych kolegów i było zakrapiane obficie alkoholem bez udziału płci żeńskiej. Na drugi dzień w niedzielę ę odbywało się wesele. Najpierw starszy drużba ze starszą druhną jechali furmanką po pana młodego i przywozili go do domu panny młodej. Na drodze, którą miał przejeżdżać pan młody, grupy mężczyzn z jego wsi robiły bariery zwane „bramami", aby zatrzymać furmankę z panem młodym. Chcąc przejechać musiał się on wykupić. Jako okup wręczał im butelkę wódki i mógł jechać dalej. Zwykle na trasie przejazdu tych barier było dwie albo trzy, a czasem i więcej. Przed wyjazdem do ślubu, para młoda klękała przed wyjściem z domu i rodzice młodych udzielali im błogosławieństwa. Była to z reguły płaczliwa ceremonia. Później kapela grała marsza i wszyscy wsiadali na wozy, zaprzężone w dwójkę koni i odjeżdżali do kościoła. Pierwszym wozem jechali państwo młodzi ze starostą i starościną oraz ze starszym drużbą i starszą druhną. Pozostałymi wozami jechała reszta weselników. W czasie jazdy druhny pokrzykiwały, aby wszyscy słyszeli, że jedzie wesele. Ludzie ze wsi, a szczególnie dziatwa wychodzili na drogę, aby popatrzeć na jadące wesele. Tradycją było, że panna młoda miała ze sobą na wozie wielką torbę z cukierkami i gdzie były grupy dzieci, rzucała w nie garściami. Tworzył się pisk i zbieranie jeden przez drugiego cukierków. Wozy paradnym kłusem zajeżdżały przed kościół. Tutaj tworzył się orszak, na przedzie którego szła młoda para, za nią - starosta ze starościn% starszy drużba ze starszą druhną i pozostali drużbowie z druhnami Za nimi szła rodzina i weselnicy. Ilość druhen i drużbów bywała różna. Czasem tylko dwie pary a czasem nawet dziesięć par Zależało to od wielkości rodziny młodej pary i ilości bliskich przyjaciół, których nie można było pominąć Z reguły drużbami i druhnami byli w pierwszej kolejności nieżonaci bracia i siostry pary młodej, następnie najbliżsi koledzy pana młodego i najlepsze koleżanki panny młodej. Pary te były łączone według wzajemnych sympatii, ustalonych jeszcze przed weselem.
Każdy drużba wiedział jaką będzie miał druhnę i na odwrót. Często z tych połączeń wychodziło w późniejszym czasie następne wesele. Po przyjeździe młodej pary z kościoła, rodzice pani młodej witali ich na progu domu. tradycyjnie chlebom i solą. Później był oficjalny obiad weselny. Po obiedzie zaczynała się ogólna zabawa taneczna z różnymi niespodziankami. Przeważnie na wszystkie wesela zapraszana była Walerka Ziorowa, kobietą ciesząca się dużą popularnością w okolicy, bo była znawczynią starych tradycji weselnych i według nich ona właśnie prowadziła obrzędy każdego wesela we wsi. Miała mocny głos i znała wiele przyśpiewek weselnych, które w jej wykonaniu wzbudzały weselny nastrój. Jednym z podstawowych obrzędów weselnych były oczepiny. Oczepiny odbywały się w pierwszy dzień wesela wieczorem. Panią młodą sadzano na odwróconej dnem do góry dzieży lub na stołku; wokół niej tańczono i śpiewano. Był to cały repertuar śpiewów i przyśpiewek, które wykonywała osobiście Walerka, czasem przy udziale druhen i drużbów. W trakcie tego obrzędu zakładano na głowie pani młodej czepiec. Ponieważ w tej okolicy kobiety czepków nie nosiły, aby tradycji stało się za dość, zamiast czepka zawiązywano jej na głowie zwykłą chustkę. Po oczepinach pani młoda nadal pozostawała na swoim miejscu, a prowadząca obrzęd oczepin, chodziła wokół z rzeszotem, zbierając datki dla młodej pary. Przy tej czynności śpiewała piosenkę, która miała skłonić uczestników wesela do hojnych datków. Odbywało się to w taki sposób, że zbierająca stawała ,na przykład przed starostą wesela i powtarzała refren tej piosenki, który brzmiał: „Coś mi się widzi, coś mi się zdaje, że pan starosta, sto złotych daje. Trzeba jej dać, nie żałować, aby miała swą głowisię w co owijać." Refren ten powtarzała dotąd, dopóki adresat tego refrenu nie wywiązał się ze swego obowiązku. Zbiórka datków trwała dość długo, bo zbierająca musiała obejść wszystkich gości weselnych. Po zakończeniu zbiórki przekazywała rzeszoto z całą zawartością młodej pani, która je zabierała i wychodziła razem z mężem do innego pomieszczenia. Na tym kończył się obrzęd oczepin. Orkiestra zaczynała ponownie grać melodie do tańca i zabawa trwała aż do rana. Drugi dzień wesela, tak zwane „poprawiny", odbywały się w domu pana młodego. Po krótkim wypoczynku po hucznej zabawie nocnej, drużbowie i druhny oraz goście weselni w godzinach poobiednich przychodzili lub przyjeżdżali ustrojonymi wozami do domu pana młodego z muzyką. Zabawa zaczynała się na nowo. Poprawiny były przyjęciem nie tak uroczystym jak w pierwszy dzień wesela. Była to swobodna zabawa przy poczęstunku i tańcach, do których przygrywała ta sama kapela, co i w pierwszy dzień, ale opłacana już przez drużbów. Na poprawinach nie obowiązywały już żadne konwenanse. Była to często swawolna zabawa, na której wymyślano różne atrakcje. Jedną z nich było tańczenie z przyśpiewkami krakowiaka. Odbywało się to w taki sposób, że orkiestra grała melodię Krakowiaka, pary normalnie tańczyły. W pewnym momencie orkiestra urywała melodię, a para, która w tym momencie znajdowała się naprzeciw orkiestry musiała wykonać przyśpiewkę. Najpierw dziewczyna a później chłopak. Przyśpiewki te były wymyślone indywidualnie przed weselem; były one zabawne, komiczne, a czasem uszczypliwe. Zależało to od pomysłowości i poczucia humoru ich wykonawców. Pamiętam jeszcze kilka takich przyśpiewek. Na przykład: „Oj dana, oj dana osrał pies Cygana a Cyganka leci, nie osraj mi dzieci"..., „Leciał pies przez owies, suka przez tatarkę pies merdał ogonem. chciał zrobić przymiarkę", albo Pocałuj mnie w dupę, kiedy mnie nie chciałaś, jam się już ożenił tyś panną ostała..." Wzbudzało to ogólną wesołość wszystkich uczestników zabawy. Czasem drużbowie wymyślali jakieś inne rozweselające skecze, przebierając się na różne sposoby. Dość często zapraszany był na wesela szewc, Jan Bakota. Kiedy już wszyscy byli w dobrym humorze, proszono go, aby wykonał taniec „Kozaka w szafliku". Ustawiano na środku izby średniej wielkości cebrzyk. Orkiestra grała kozaka, a szewc Jan tańczył go w tym cebrzyku. Taniec ten był jego specjalnością i był on jedyną osobą we wsi, która umiała wykonać go perfekcyjnie. Wzbudzało to ogólną wesołość i podziw dla wykonawcy. Taniec ten tutaj we wsi był pozostałością z czasów zaboru rosyjskiego po żołnierzach straży granicznej. Tak mniej więcej wyglądał obrzęd weselny w Rudniku Małym w latach przedwojennych. Jedną z głównych atrakcji w nudnym i jednostajnym życiu wsi były publiczne hazardowe gry karciane w oczko. Latem, przy dobrej pogodzie, gra karciana odbywała się w każdą niedzielę za stodołami na trawie lub w krzakach nad rzeką. Wówczas to, po obiedzie, zbierali się wszyscy karciarze z całej wsi. Ciągnęli do nich również ciekawscy kibice, aby popatrzeć na grę, kto wygra a kto przegra. Była to jedyna rozrywka dostępna dla wszystkich we wsi. Koniec gry następował o zmroku i wielu spośród uczestników wracało do domu z markotnymi minami i bez grosza przy duszy Zony ich zaraz dowiadywały się od dzieci kto przegrał i w domu przegranych wybuchały wielkie awantury. W grach karcianych oszukiwano się na wzajem na wszelkie możliwe sposoby. Dyskretnie znaczono karty, przed grą polerowano opuszki palców, aby mieć dobre wyczucie znaczonych kart. Używano wszelkich oszukańczych sposobów w grze, aby tylko ograć innych i nie dać się na tym przyłapać. Wynikały z tego powodu czasem gwałtowne awantury, a nawet bójki. Niezależnie od tego, w następną niedzielę wszyscy hazardziści zbierali się ponownie, oczywiście ci, co mieli pieniądze. Całe widowisko zaczynało się na nowo. Niektórzy byli tym tak pochłonięci, że nie mogli doczekać się następnej niedzieli. Nie umieli oni rozmawiać o niczym innym jak tylko o kartach, mimo że dostarczało im to często wielu nieprzyjemności w rodzinie. Zdarzało się w porze zimowej, że dobrana grupa karciarzy zamykała się w wynajętym do tego celu mieszkaniu i grała hazardowo w karty nawet przez dwa dni i dwie noce bez przerwy. W wyniku takich hazardowych gier, jedni wychodzili bez grosza, doszczętnie ograni, a drudzy - z ich pieniędzmi. Po pewnym czasie spotykali się znów z nadzieją odegrania się. Za mieszkanie, w którym odbywała się gra, płacono ustaloną stawkę z każdego banku. Właściciel lub właścicielka mieszkania, za takie dłuższe posiedzenie karciane, zbierali sporą sumę pieniędzy, ale narażali się na ostre kłótnie z zonami ogranych mężów. Aby tego uniknąć, mieszkanie takie starano się zachować zawsze w ścisłej tajemnicy. Drugą taką rozrywką, zwłaszcza latem w tych okolicach były częste zabawy taneczne. urządzane na świeżym powietrzu. Organizowała je z reguły Ochotnicza Straż Pożarna danej wsi. Na zabawach tych grała często orkiestra dęta z Rudnika Małego. Zabawy takie urządzano w takich miejscach, gdzie był w miarę dogodny dostęp dla wszystkich wsi z całej parafii. Bardzo często odbywało się to na tak zwanych „krzyżówkach" koło cmentarza, na łące Hakowej w Starczy albo też w końcu Rudnika Małego, na łące w pobliżu kapliczki Świętego Jana. Przychodziły na taką zabawę tłumy z całej okolicy. Wstęp na zabawę był płatny dla mężczyzn, a dziewczyny miały wstęp wolny. Na zabawie takiej urządzony był zawsze bufet z alkoholem, zakąskami i napojami gazowanymi z Rozlewni Wód Gazowanych Piotra Walentka z Rudnika Małego. Czasem dla ochłody były również lody. Straż pożarna, która organizowała tę zabawę występowała obowiązkowo w błyszczących hełmach. Na zabawie spotkać można było całą młodzież z okolicy tak męską jak i żeńską. Na samym początku zabawa przebiegała spokojnie i bez żadnych zakłóceń. Jednak w miarę upływu czasu i w miarę zwiększonego spożycia alkoholu powstawały przypadkowe, a w większości celowe awantury. Awantury te wynikały między zwartymi grupami młodzieży płci męskiej poszczególnych wsi. Działo się to przeważnie, kiedy zapadł już mrok, a większość mężczyzn była już pijana. Awantury te przeradzały się w bijatyki i krwawe jatki, którymi w zasadzie kończyła się każda zabawa. Scenariusz ten zawsze był jednakowy. Było w okolicy kilku takich „bohaterów", którzy wszczynali z upodobania i z wielkiej własnej głupoty te awantury. Robili to w tym celu, aby w taki sposób zademonstrować swoje „bohaterstwo i odwagę". Na każdą taką zabawę wszyscy mężczyźni przychodzili z odpowiednimi narzędziami, potrzebnymi do bitki. Były to przede wszystkim różnego rodzaju noże, sprężyny, kawałki kabli z ołowianymi końcówkami i młotki. Pamiętam taki moment kiedy byłem w kościele na nieszporach, po których to przeważnie cała młodzież męska i żeńska szła bezpośrednio na zabawę, dlatego musiała być do tego jakoś przygotowana. W czasie nabożeństwa kiedy trzeba było klęknąć, jednemu z uczestników zza pasa wyskoczyła na posadzkę kościoła Z wielkim brzękiem sprężyna z ołowianą końcówką, przygotowana do bitki. Zainteresowany trochę się zmieszał, podniósł ją pośpiesznie, zwinął i chciał wsadzić ponownie za pas. Robił to jednak ze zdenerwowania tak nieudolnie, że sprężyna rozwinęła się i ponownie wyskoczyła na podłogę jeszcze z większym hałasem, aż poruszyło to księdza Kucharskiego. Sprężyna potoczyła się tak daleko, że klęczący musieli ją podawać aż na trzy ręce zanim dotarła do właściciela. Ten dopiero po powstaniu z klęczek włożył ją nie zwiniętą do spodni za pas. Teraz mógł się już spokojnie modlić ze zwisającą w spodniach sprężyną, co jednak było wyraźnie widoczne i przyjęte mogło być przez niewtajemniczonych za coś zgoła innego. Słynne zabawy były organizowane z okazji odpustów, jakie odbywały się w kościele parafialnym w Starczy. Na odpust ściągały tłumy z okolicznych wsi, a nawet z sąsiednich parafii. Ściągali też liczni żebracy z całej okolicy, a nawet i z Częstochowy, która wtedy z żebractwa. pod Jasną Górą słynęła. Było to w końcu sierpnia w dzień Matki Boskiej Częstochowskiej, która jest patronką tego kościoła. W dniu tym po wszystkich nabożeństwach w kościele tradycyjnie odbywała się wielka zabawa taneczna. Najsłynniejszą z nich była jedna z takich zabaw odpustowych, kiedy jeszcze przy świetle dziennym rozpoczęła się gwałtowna bójka. Bójkę tę rozpoczął znany na całą okolicę, a ciemny i prymitywny zabijaka o przezwisku „Pet" z Rudnika Małego. Był to człowiek, którego wszyscy się bali ponieważ często z lada przyczyny wszczynał umyślnie bójki, kończące się krwawymi jatkami. Po wypiciu alkoholu stawał się rozjuszonym zwierzem i gotów był każdego zabić, kto się zbliży do niego. Straż Pożarna odpowiedzialna za spokój i porządek na zabawie, próbowała go uciszyć. On rozjuszył się tak bardzo, że rzucił się z bagnetem na strażaka. Widząc zagrożenie swego kolegi, inny strażak chwycił za swój służbowy toporek i rozciął nim Petowi cały brzuch. Pet ugodzony upadł natychmiast, a jego jelita z rozprutego brzucha wypłynęły na murawę. Szybciutko zgarnął on te swoje jelita i wepchnął je oburącz do jamy brzusznej. Następnie obiema rękami ścisnął swój rozcięty brzuch, poderwał się z murawy i szybko uciekł z zabawy. Zajście to widzieli wszyscy tam obecni. Okazało się, że nie był aż tak pijany ponieważ wiedział co ma czynić w sytuacji śmiertelnego zagrożenia. Rannego bandytę ktoś z litości zawiózł do szpitala do Częstochowy, gdzie mu wypłukali flaki zaszyli brzuch i po kilku dniach Pet wrócił do domu zdrów i cały. Ten tak bardzo groźny wypadek, który niemal nie pozbawił go życia nie wpłynął w najmniejszym stopniu na jego dalsze postępowanie, jakby tego należało oczekiwać. Był on nadal najgroźniejszym zabijaką w całej okolicy. Ludzie wypominali litościwemu rolnikowi, który zawiózł go do szpitala, bo gdyby nie on, Pet może wykończyłby się do rana i cała okolica pozbyłaby się tak groźnego bandyty. Złoczyńca ten wyrządził ludziom tyle krzywd przez swoje długoletnie życie i nigdy nie trafił na takiego, który zamiast brzucha rozłupałby mu jego głupi łeb. Przeżył on w zdrowiu swoje długie życie i w późnej starości zmarł śmiercią naturalną. Wypadek, który opisałem, znam z opowiadana wielu ludzi. Sam nie widziałem go na własne oczy, bo zdarzyło się to kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Peta jednak znałem i mam do niego również pretensje za zniszczenie jedynego w tej okolicy pomnika przyrody. W pobliżu jego domu, przy gromadzkiej drodze, wiodącej przez pola z Rudnika Małego do Grocholek rósł trochę pochylony ale wysoki i gruby jak normalne drzewo, prehistoryczny jałowiec. Jałowiec ten był pojedynczy. Od dołu miał gruby pień, a dopiero gdzieś na wysokości trzech metrów zaczynała się jego miotła, czyli zielona korona. W sumie miał wysokość około sześciu metrów. Był on zapewne reliktem występujących tu kiedyś masowo zarośli jałowcowych. Wiek jego, na podstawie moich obecnych wiadomości, można by określić powyżej siedmiuset lat. Przygarbiony, trochę pochylony, wychłostany przez zachodnie wiatry, stał sobie samotnie jak wiekowy starzec, przyprószony siwizną, zasługujący na troskliwą opiekę i wielki szacunek Zawsze kiedy przechodziłem koło tego jałowca miałem uczucie, że spotykam się w tym miejscu z zamierzchłą przeszłością. Niestety, pewnej zimy ów zabijaka Pet, podszedł do jałowca z siekierą i bezmyślnie, w barbarzyński sposób ściął to wspaniałe, zabytkowe drzewo na opał. Zrobił to może nieświadomie, z własnej bezgranicznej głupoty, ale mimo wszystko mam do niego wielki żal, że zniszczył bezmyślnie to wspaniałe i wiekowe drzewo, ostatni relikt zamierzchłych lat, pamiętający czasy kiedy tutaj szumiała puszcza, a osad ludzkich jeszcze nie było śladu. Dzisiaj po wielu latach, kiedy tam przyjeżdżam na Zaduszki, idąc na cmentarz, spoglądam zawsze z drogi w kierunku miejsca, gdzie rósł ten jałowiec i chociaż zmieniło się tam już wszystko, zawsze widzę jego pochylony kształt jako starego pielgrzyma przyprószonego spłowiałą siwizną, witającego w ukłonie każdego przechodnia. Dzisiaj byłby on zapewne chronionym prawnie zabytkiem przyrody, podziwianym przez miłośników i obiektem przyciągającym turystów, miejscem spotkań i zadumy nad przeszłością tej ziemi - nad naszą przeszłością. W owych mrocznych czasach „Najjaśniejszej drugiej Rzeczypospolitej", nikt jednak o tym nie pomyślał, aby uchronić ten pomnik przyrody od zagłady. Wspomnieć muszę jeszcze o jednym takim zdarzeniu, które owego czasu było bardzo głośne w okolicy. Miało to miejsce również na jednej z takich zabaw, która odbywała się dla odmiany we wsi Klepaczka. Niektórzy twierdzą, że na Klepaczce odbywały się dość często takie zabawy ponieważ były tam zawsze ładne dziewczyny. Było to latem 1932 roku w piękną i pogodną niedzielę. Po nieszporach cała młodzież, wychodząca z kościoła, grupami w stałym porządku : na przedzie dziewczyny, a za nimi nieśmiało chłopcy ciągnęli drogą w kierunku Klepaczki, od której dolatywał odgłos przygrywającej już kapeli. Wkrótce, w miarę upływu czasu i w miarę opróżniania butelek z alkoholem, aktywność uczestników zabawy rosła. Na dość obszernym, trawiastym miejscu robiło się coraz gęściej od stale przybywających tłumów na zabawę Za dnia było nawet dość spokojnie i wszystko odbywało się normalnie. Jednak po zapadnięciu zmroku, zaczęły, wybuchać raz po raz jakieś sprzeczki i drobne awantury. Atmosfera robiła się coraz bardziej nerwowa. Po zapadnięciu zmroku w nikłym świetle lamp naftowych, zawieszonych nad bufetem i orkiestr% widać było gromadzących się w oddzielne grupy uczestników zabawy, którzy na wzajem mieli sobie coś do zarzucenia. W przerwach między tańcami raczono się coraz obficiej alkoholem, jakby dla dodania sobie śmiałości lub odwagi Żony przeczuwające na co się zanosi, molestowały swoich pijanych mężów o pójście do domu. Czyniły to samo dziewczyny ze swoimi stałymi kawalerami. Po obecności na zabawie największych rozrabiaków w okolicy i wrogich sobie grup, widać było, że zanosi się na poważną awanturę, do której na razie brak było tylko pretekstu. Nastąpić to jednak musiało przy byle jakiej nawet bardzo błahej okazji. Okazja taka wkrótce się nadarzyła, kiedy jeden pijak z Klepaczki spojrzał na drugiego pijaka z Rudnika Małego. Wywiązał się wtedy między nimi, jak zwykle przy takich okazjach, tego rodzaju dialog: co się tak na mnie patrzysz? Może ci się nie podobam? „Gówno ci do tego jak ja patrzę" - padła logiczna i honorowa odpowiedź, jak przystało na „bohatera". Za taką zniewagą nastąpiły natychmiast rękoczyny i w pierwszej kolejności rozbito lampy naftowe Zrobiło się ciemno i wywiązała się ogólna bijatyka dwóch wrogich dla siebie grup. Każdy z uczestników wyjmował zza pasa przygotowane przez siebie narzędzie i czynił z niego użytek. Bijatyka przerodziła się w krwawą jatkę. Wybuchło nagłe, ogólne zamieszanie; przeraźliwy pisk dziewcząt i wrzask bab dopełniały scenerii tego zdarzenia. Ciosy padały bezładnie i dostać się mogło każdemu, kto znalazł się w obrębie bijatyki. Z grubsza tylko zwracano uwagę, aby nie uszkodzić swojego. Na murawie leżało już kilku uczestników bijatyki z Klepaczki. Mimo tego grupa miejscowa po krótkim zamieszaniu zmobilizowała się i zaczęła ostro atakować zwaną szajkę z Rudnika Małego, zmuszając ją do bezładnej ucieczki Pogoń za uciekinierami trwała aż do kościoła i tam dopiero została zaniechana. Przed mostem na rzece zbierali się przepędzeni z zabawy członkowie szajki z Rudnika Małego. Niektórzy z nich byli mocno poturbowani i pokrwawieni, ale przechwalali się między sobą jeden przez drugiego, jak to odważnie i dzielnie „dołożyli" klepaczcanom. Jeden z nich, a był nim Wacław Ruła, chwaląc się pokazywał trzymając w ręku drewniany trzonek od noża, że jak ciachnął któregoś tym nożem w łeb, to został mu w ręku tylko sam trzonek Przechodząc przez most, trzonek ten wyrzucił do rzeki. Zabawa została całkowicie rozbita i większość uczestników w popłochu uciekła, każdy w kierunku swojego domu. Na pobojowisku zostali tylko miejscowi, z których kilku było poważnie pobitych. Jeden z nich, chłopak z Klepaczki lat około dwudziestu, o nazwisku Harabas, stracił nawet na chwilę przytomność, bo został ugodzony jakimś ostrym narzędziem od góry w sam środek głowy. Kapeli, która przygrywała do tańca, już nie było. Dziewczyny w popłochu uciekły i wszyscy powoli, w tym również i poszkodowani powlekli się do swoich domów. Na drugi dzień, w poniedziałek, każdy z poszkodowanych lizał swoje rany, nie pokazując się nikomu na oczy. Młody Harabas, to ten ugodzony w głowę, w poniedziałek rano poczuł silny ból. Ponieważ ból ten wzmagał się, a zaklejona zaschłą krwią rana wyglądała bardzo brzydko, koledzy i rodzina poszkodowanego namówili go, aby poszedł do lekarza. Lekarz mieszkał we wsi Kamienica Polska, odległej od Klepaczki około sześciu kilometrów. Poszkodowany, nie mogąc znieść bólu, około południa poszedł pieszo do Kamienicy Polskiej. Lekarzowi powiedział, że w gospodarstwie przy pracy potknął się i upadając, uderzył się w głowę o jakiś ostry przedmiot. Lekarz obejrzał ranę, wyciął nożyczkami w tym miejscu włosy, ranę zadezynfekował, nałożył bandaż i kazał mu iść do domu. Ranny po zabiegu, ucieszony, Że ma to już za sobą, pod wieczór doczłapał się pieszo do domu. Położył się zaraz do snu, bo był bardzo zmęczony bólem głowy i długą pieszą wędrówką. Ból głowy jednak nie ustępował mimo udzielonej pomocy lekarskiej i był tak silny, że nie pozwalał mu zasnąć. Dotrwał on jednak jakoś do rana i rano po śniadaniu poszedł ponownie do doktora w Kamienicy Polskiej. Lekarz, zdziwiony ponownym przyjściem pacjenta, z tak błahym skaleczeniem wysłuchał jednak jego skarg. Zdjął opatrunek z miejsca skaleczenia, aby ponownie zadezynfekować ranę i założyć nowy bandaż. W trakcie dokładniejszego czyszczenia rany, zahaczył pincetą o jakiś twardy przedmiot tkwiący w ranie i wydało mu się to wielce podejrzane. Przy dokładniejszych oględzinach rany zauważył, że jest to kawałek metalu tkwiący w czaszce. Uchwycił go pincetą, ale metal tkwił tak mocno, że nie mógł go ruszyć. Użył do tego celu innego narzędzia i ku wielkiemu swojemu przerażeniu, wyciągnął z głowy pacjenta ułamane, długie ostrze noża. Chory, w czasie zabiegu jakby na chwilę stracił przytomność ale zaraz doszedł do siebie i normalnie rozmawiał z lekarzem. W rozmowie tej dopiero teraz ujawnił lekarzowi, że dwa dni temu na zabawie we wsi, w czasie bójki został niespodziewanie ugodzony w środek głowy jakimś narzędziem tak mocno, że stracił nawet na chwilę przytomność. Kto to uczynił nie ma pojęcia bo było ciemno i trwało ogólne zamieszanie. Lekarz opatrzył ranę. Ostrze noża zawinął w gazę i schował do gabloty, a pacjentowi poradził aby udał się do szpitala w Częstochowie. Poszkodowany przyszedł do swojego domu znów pieszo i tak jak w dniu wczorajszym położył się do łóżka. O pójściu do szpitala nawet nie pomyślał, bo po pierwsze - do Częstochowy było daleko, trzeba by wynająć furmankę, która by go tam zawiozła. Po drugie - wszyscy wiedzieli, że warunkiem przyjęcia do szpitala jest wpłacenie zaliczki na koszt leczenia w wysokości dwudziestu pięciu złotych. Poszkodowanego nie było stać na taki wydatek. Z tego powodu został w swoim łóżku, polecając się losowi. W nocy dostał wysokiej gorączki. Zaczął bredzić, a wszelkie domowe metody leczenia nie pomagały. Stan chorego szybko się pogarszał. Nad ranem z chorym nie było już żadnego kontaktu i wkrótce zmarł. Lekarz udzielający pomocy choremu zgłosił sprawę do policji, przekazując równocześnie jako dowód rzeczowy ułamane ostrze noża, które wyciągnął z głowy swojego pacjenta. Policja prowadziła szczegółowe śledztwo w tej sprawie i miała wielkie trudności w ustaleniu sprawcy tego zbrodniczego czynu ponieważ ogólna bijatyka odbywała się w ciemnościach i nie było świadków, którzy naocznie widzieliby sprawcę. Najprawdopodobniej nie doszłoby do jego wykrycia, gdyby nie fakt przechwalania się przez niego do swoich kompanów przy owym moście po ucieczce z zabawy. Koledzy, bojąc się, że sami będą oskarżeni o zbrodnię, w czasie śledztwa wsypali swojego kumpla. W wyniku tego ustalono bezsprzecznie, że sprawcą tego zbrodniczego czynu jest kawaler wyznania rzymsko-katolickiego, Wacław Ruła z Rudnika Małego. Odbyła się rozprawa sądowa, w wyniku której Sąd wymierzył winnemu karę czterech lat więzienia. Wyrok ten Wacław Ruła odsiedział w całości. W więzieniu nauczył się wyplatać koszyki z wikliny. Po powrocie do rodzinnej wsi zaczął się nawet trudnić wyplataniem tych koszyków, ale zaprzestał tej działalności z tego powodu, że brak było nabywców na ten wyrób. Na biednej przedwojennej wsi nikt by sobie nie pozwolił na kupno koszyka, bowiem koszyki dla własnych potrzeb każdy sam sobie robił i profesjonalizm w tej dziedzinie nie miał racji bytu. Analfabetyzm, bezmyślność i głupota tworzyły tutaj swoisty klimat ciemnogrodu, w oczach którego zwykły bezrozumny złoczyńca, a nawet bandyta urastał, do rangi bohatera. Wprost trudno jest uwierzyć, że działo się to pod bokiem kościoła rzymsko-katolickiego wśród ludzi wierzących, którzy do południa w niedzielę modlili się w kościele, a po południu rżnęli się nożami na zabawie urządzonej z okazji wielkiego święta parafialnego odpustu. Mogłoby to być tematem poważnej pracy doktorskiej na temat rezultatów chrześcijańskiego wychowania przez okres prawie tysiąca lat na ziemiach polskich.
Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 127-140
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz