ŹNIWA.
Czy ludowe przysłowia są mądrością narodu?
Nie, mogę sobie wytłumaczyć, dlaczego stare przysłowie, które pamiętam z dzieciństwa „Maria Magdalena (22 lipca) tnie, Jakub (25 lipca) miele, św. Anna (26 lipca) piecze chleb”, nie nadążało z kolejnością tych prac.
Pola w Kamienicy Polskiej .W zbożu z prawej p.Marianna Hada (Hartman).Lata 30-te.Foto do rozpoznania .Udostępnił p.Jerzy Hada.
Żniwa zaczynają się zwykle koło Marii Magdaleny. Dawniej nie było ani mechanicznych kosiarek, ani kombajnów. Zboże koszono kosami a bardzo często pszenicę cięto sierpami. Nasze gospodarstwo było małe, szerokie na ćwierć huby, ciągnęło się od drogi pod las. Mieliśmy jeszcze około hektara ziemi ornej i iglak za tzw. superatem, drogą biegnącą między końcem pól a lasem. Mówiliśmy na tę ziemię „pole na Czarce”, bo dotykało strugi Czarki, wpadającej do Warty. Mieliśmy niewielkie stajonka obsiane pszenicą. Pomagałam mamie żąć sierpem dorodną, złocistą pszenicę.
Romanów żniwa. Od lewej p. Edmund Szmidla, p. Stefania Krawczyk zd. Szmidla, p. Roman Szmidla (syn Aleksandra Szmidli), p. Maria Szmidla , siedzi p. Kazimierz Szmidla. Lata 30-te. Udostępniła p. Jagoda Krawczyk.
Kładłyśmy ją garściami na ściernisku, potem mama wiązała snopki, a ja z siostrami zbierałam pozostawione pojedyncze źdźbła z wypełnionymi ziarnem kłosami. Żyto kosiło się kosami. Za kosiarzem szły dwie ubieraczki. Tak nazywano kobiety zbierające i wiążące w snopki zboże. Praca ubieraczek była uciążliwa. W zbożach rosło wtedy bardzo dużo kłującego ostu, który musiały wyciągać ze skoszonego żyta. Snopki znoszono na jeden zagon i tam ustawiano w kopki kłosami do góry. Kiedy zapowiadały się mokre żniwa, nakładano nieraz „kaptury” ze słomy, by uchronić ziarno w kłosach przed kiełkowaniem. Ścierniska zagrabiano wielkimi grabiami. Zagrabki przynoszono do domu i rozsypywano na podwórku dla kur. Jak okiem sięgnąć w polach w Kamienicy stały rzędami kopki zboża. Często między rzędami widać było zaorane pole. Owies koszono najpóźniej - to jare zboże dojrzewa ostatnie. Na sąsiednim polu Eugeniusza Cianciary były duże stajonka owsa. Szerokie na pół huby. Miał jeszcze kilka hektarów ziemi „na pańskim”. Pańskim polem nazywano pola leżące w Kolonii Klepaczka, po prawej stronie prowadzącej do Własny, aż do młyna Imiołowskiego. Cianciara miał parę dorodnych koni, więc owies był mu niezbędny. W drobnych gospodarstwach były małe wozy przystosowane do ręcznego zwożenia płodów z pola. Na czas żniwa nakładano na te wózki boczne drabinki. Nieraz cała rodzina pchała naładowany snopkami wóz do stodoły. Często do tych wózków zaprzęgano krowy, zakładając im chomąta, jak koniom. Snopki składano w sąsiekach w stodole.
Romanów żniwa. Od lewej p. Franciszek Szmidla, p. Stefania Krawczyk zd. Szmidla, p. Kazimierz Szmidla. Lata 30-te. Udostępniła p. Jagoda Krawczyk.
Czekały do zimowych omłotów. Pamięam, jak Jabłoński z Wanat przez kilka tygodni młócił zboże cepem, na klepisku w stodole. Odgłos cepów („łup-cup”, „łup-cup”) pamiętam do dziś. Kiedy wymłócił grubą warstwę zboża, zabierał się do oczyszczenia ziarna od plew. Zgarniał zboże na jedna stronę klepiska i drewnianą szuflą przerzucał je na na drugą stronę. Później oczyszczone z grubsza zboże wsypywane było do wialni. To była zrobiona przez mego dziadka drewniana maszyna poruszana ręcznie korbą. Podczas kręcenia odlatywały resztki plew a do worków sypało się czyste ziarno. Trzy, może cztery lata przed wojną pojawiła się w Kamienicy pierwsza mechaniczna młocamia. Jej właścicielem był mieszkaniec Łyśca. Ciągniona była przez dwa konie a wprawiana w nich spalinowym motorem. Wkrótce po zwiezieniu zboża z pól zaczynały się omłoty. Młockarnię przeciągano od zagrody do zagrody. Daleko roznosił się jej warkot. Do obsługi potrzebnych było kilka osób. Przed młocką skręcano powrozy ze słomy do wiązania w snopy wyrzuconej przez maszynę słomy. Wymłócone ziarno wsypywane było do dużej drewnianej skrzyni zwanej szafamią, która ustawiona była w spichlerzu. Tak było w naszym gospodarstwie. Potem przychodziła pora na przemiał żyta i pszenicy. Mniej zasobni-gospodarze, by zmniejszyć koszt przewozu, zmawiali się razem i jedną furką jechali do młyna. W najbliższej okolicy były cztery młyny. W Kamienicy młyn należący do Bonifacego Junga, we wsi Własna młyn Imiołówskiego, w Pocześnie młyn Gawrońskiego i najdalej, w Korwinowie, młyn należący do rodziny Patorskiech. Przywiezione z młyna worki z mąką stawiano w spichlerzu.
Młyn w Korwinowie 1930r.
W czasie wielkiego kryzysu gospodarczego, na początku lal trzydziestych, były dobrodziejstwem. Dokąd wystarczyło własnej mąki, mama sama wypiekała chleb. Pieczenie chleba było całą ceremonią. Na podłodze w kuchni stawiało się dzieże z zakwasem. Do niej mama wlewała letniej wody, czasem serwatki z okapującego sera, sypała żytnią mąkę i mieszając drugą drewnianą kopyścią obracała się wkoło. Aby dzieża nie suwała się po podłodze, przytrzymywało ją któreś z dzieci. Żeby zaczyn dobrze wyrósł, w cieple, dzieża okrywana była pierzyną. Mama formowała bochenki i kładła je do wyplatanych z korzeni kosiątek. W czasie, gdy ciasto wyrastało, rozpalała ogień w sabatniku. Kiedy piec się dobrze nagrzał, wygrzebywała resztki spalonego drewna. Bochenki obmywała mokrą miotełką, wyrzucała z kosiątek na łopatę i wsadzała do pieca. Cóż to był za pyszny chleb. Nazajutrz jadło się kromki smarowane masłem świeżo zrobionym w maśnicy. Dużo dałabym, by posmakować dziś takiego rarytasu. Wspomnienia: KRYSPINA GRUSZKOWA Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr63 , R XVII , 4/2007r Fotografie: Zbiory Muzeum Regionalnego w Kamienicy Polskiej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz