LOCHA. Wspomnienia. (Rudnik Mały)
LOCHA
Wojsko niemieckie wkracza na rynek w Koziegłowach
Był rok 1943, pora wiosenna, czwarty rok okupacji niemieckiej w Polsce. Miałem wtedy siedemnaście lat i mimo tego młodego wieku pracowałem już od kilku lat w kamieniołomie wapiennym w miejscowości Lubsza. Mieszkałem z rodzicami we wsi Rudnik Mały, oddalonej od mojego miejsca pracy o około siedmiu kilometrów. Do pracy chodziłem pieszo albo też dojeżdżałem rowerem. W okolicy, gdzie mieszkałem, panował niesamowity terror okupanta. Przybrał on formę zenitu od czasu, kiedy zginął komendant Posterunku Żandarmerii Niemieckiej w Siedlcu Dużym. Słynął on w okolicy ze skłonności do alkoholu i bardzo często znajdował się pod jego wpływem. Pewnego razu pojechał on motocyklem do sąsiedniego komendanta posterunku w Koziegłowach. Po większej libacji alkoholowej, a było to już wieczorem, wsiadł na motocykl i odjechał. Jadąc z powrotem, nie wrócił bezpośrednio na posterunek, ale wstąpił po drodze do pewnego domu, gdzie mieszkały dwie znane mu kobiety, zajmujące się niedozwolonym handlem na szerszą skalę. Podobno komendant wiedział o tym handlu i z tego tytułu otrzymywał regularnie wysoki okup. Być może wchodziły tam w grę jeszcze inne powiązania, nie wykluczając powiązań męsko-damskich. Przypadek chciał, że akurat w tym domu znajdowali się partyzanci. Powstała dla nich bardzo niebezpieczna sytuacja, bo nie było możliwości i czasu opuszczenia domu bez strzelaniny i narażenia życia swojego oraz życia mieszkańców domu. Nie było też czasu ani warunków do ukrycia się. Wobec takiego zagrożenia, partyzanci w sprzyjających okolicznościach obezwładnili komendanta i udusili go. Nieżyjącego ukryli w szopie pod słomą, a motocykl schowali w polu w stercie ściółki. Podwładni żandarmi na drugi dzień powiadomili swoje władze zwierzchnie o zaginięciu komendanta. Niemcy sprowadzili oddziały wojska z psami i czterokilometrową trasę od Koziegłów do Siedlca Dużego, łącznie z przyległymi polami przeszukali. W polu znaleźli motocykl, a następnie we wsi zabitego komendanta. W okolicy urządzono odwetową łapankę, w wyniku której aresztowano dwudziestu przypadkowych mężczyzn, a wśród nich Jana Mościńskiego z Rudnika Małego. W Siedlcu Dużym zbudowano szubienicę, spędzono całą okoliczną ludność i powieszono publicznie pierwszych dziesięciu aresztowanych. Następnych dziesięciu stracono w innych miejscowościach czy też wywieziono do Oświęcimia. Taki był odwet za zabicie komendanta posterunku żandarmerii niemieckiej przez polskich partyzantów. Na posterunek przybył nowy komendant o nazwisku Funke, podobno Czech niemieckiego pochodzenia. Nowy komendant okazał się wyjątkowym oprawcą i sadystą. Od tej pory słyszało się prawie co dzień o aresztowaniach, o torturach na posterunku i zabijaniu w okropny sposób niewinnych ludzi.. Cała okoliczna ludność żyła w ustawicznym strachu i niepewności.
Symboliczny grób zamordowanych zakładników w Siedlcu Dużym.
Od zmroku aż do świtu panowała godzina policyjna. Pod karą śmierci wieczorem i w nocy nie wolno było wychodzić z domów nawet na podwórko za własną potrzebą. Obowiązywało też całkowite zaciemnienie okien, tak zwany „Ferdunklung". Do oświetlonych okien strzelano bez uprzedzenia. Posterunek żandarmerii znajdował się wprawdzie dość daleko, bo około ośmiu kilometrów od Rudnika Małego, jednak żandarmi przyjeżdżali tu dość często podwodami konnymi i zawsze niespodziewanie, nawet w nocy. Czuli się na tym terenie pewnie chociaż musieli przejeżdżać przez kompleksy leśne. Przy każdym przyjeździe żandarmów do wsi, sołtys Hochman musiał im przygotować suty poczęstunek: obiad lub kolację, obficie zakrapiane alkoholem. W przeciwnym wypadku ich pobyt mógł się źle skończyć dla niego i mieszkańców wsi. Na libacje takie robiły składkę gospodarstwa wsi według kolejności. Przy odjeździe żandarmów musiały im być wręczone żądane przez nich produkty spożywcze. Były to przeważnie: mięso, słonina, masło i drób. Produkty te wysyłali w paczkach do swych rodzin w Niemczech. Mimo składanych okupów, nie łagodziło to wcale ich postawy wobec miejscowej ludności. Największym postrachem, oprawcą i sadystą był sam komendant posterunku. Komendant Funke osobiście zabił na posterunku co najmniej kilkanaście osób, w tym mojego kuzyna, Józefa Sirka. Było reguła że prawie każdy, kto został zabrany na posterunek, obojętnie pod jakim pretekstem, już stamtąd nie wracał. Spotkało to nawet jednego młodego człowieka z miejscowości Lubsza o nazwisku Nawrot, chociaż formalnie był on Niemcem jak wszyscy Ślązacy. Wracał on wieczorem na rowerze z Rudnika Wielkiego. Został zatrzymany na drodze w Rudniku Małym i mimo, że wylegitymował się kim jest i rozmawiał z żandarmami po niemiecku, został związany kablem przez pijanych żandarmów, zabrany na posterunek i tej samej nocy zabity. W tym samym czasie brat zabitego, żołnierz Wermachtu, przyjechał z frontu wschodniego na urlop, a dowiedziawszy się od ludzi z Rudnika Małego o aresztowaniu brata, pojechał na posterunek w celu jego uwolnienia. Tam został rozbrojony i również aresztowany. Dlatego trzeba było się bardzo wystrzegać przypadkowego spotkania z tym nieobliczalnym oprawcą, bo nigdy nie było wiadomo, co mu strzeli do głowy, zwłaszcza gdy był pod wpływem alkoholu, a w takim stanie był prawie zawsze. Byłby to temat na całą oddzielną książkę. Ja natomiast chciałem opowiedzieć tylko o jednym zdarzeniu i okolicznościach, w których udało mi się uniknąć spotkania z tym bezwzględnym oprawcą. Mimo upływu tak długiego czasu od tego zdarzenia, bo około pięćdziesięciu lat, przeżycie to tkwi w mojej pamięci tak mocno, że do tej pory nie mogę o nim zapomnieć. Otóż było to tak, że pewnego dnia wczesną wiosną, a była to sobota przed wieczorem, zapragnąłem zobaczyć się z dziewczyną, z którą się przyjaźniłem. Mieszkała ona w sąsiedniej wsi, Starczy. Pojechałem tam na rowerze mimo protestu mojego starszego brata, Kazimierza, że jest już późno. Miałem do przebycia około czterech kilometrów. Jak na szybkość rowerową, było to najwyżej piętnaście minut jazdy. Uważałem że jeszcze za dnia wrócę do domu. Pojechałem i spotkanie z dziewczyną trochę się przedłużyło. Przed odjazdem od niej zauważyłem, że w przednim kole mojego roweru nie ma powietrza. Sprawdziłem wentylek, napompowałem koło, co zajęło mi dość dużo czasu i odjechałem. Był już zmierzch. Po przejechaniu bardzo krótkiego odcinka drogi, znów stwierdziłem brak powietrza w kole. Szkoda mi było dętki, o które w owym czasie było bardzo trudno, więc napompowałem ponownie koło i pojechałem. Po przejechaniu kawałka drogi miałem znowu to samo. I tak działo się już przez cały czas. Mrok gęstniał, na pompowanie traciłem bardzo dużo czasu, a byłem zaledwie w połowie drogi. Przy następnym nerwowym pompowaniu rozleciała mi się pompka na poszczególne części. Od tej pory szedłem już tylko pieszo, prowadząc rower. Byłem już za mostem na rzece. Skręciłem w prawo w kierunku Rudnika Małego. Do wsi miałem jeszcze około kilometra, później jeszcze przez całą wieś też około kilometra i dopiero byłbym w domu. Szedłem starą drogą obok Odrzywołów. Teren był nie zabudowany, droga gruntowa piaszczysta. Z prawej strony, wzdłuż drogi były pola a za nimi bagniste łąki. Z lewej strony teren był porośnięty częściowo rachityczną sosną lub jałowcem, poprzecinany pasmami uprawnych pól. Szedłem wydeptanymi ścieżkami wzdłuż drogi. Było już właściwie ciemno. Uszkodzoną pompkę trzymałem w ręce, gdyż przytwierdzona do roweru dzwoniła na każdej nierówności ścieżki. Mnie natomiast bardzo zależało aby zbliżać się do wsi w miarę bezszelestnie, gdyż tylko wtedy mogłem być niezauważonym, a sam mogłem śledzić czy nie ma przede mną jakiegoś zagrożenia w postaci żandarmów. Szedłem bardzo ostrożnie, prowadząc rower. Widoczność była coraz słabsza. Minąłem tak zwane „Piekiełko", potem po lewej stronie zagajnik zwany „Jałowcami". Byłem już dość blisko pierwszego domu Masłoników. Minąłem ścieżkę prowadzącą skosem w prawo nad łąki, przy tak zwanych „Hubkach". Szedłem dalej drogą i wkrótce usłyszałem przed sobą podejrzany szczęk metaliczny, jakby łańcucha i chrapanie konia. Wytężyłem usilnie wzrok i zobaczyłem na drodze, przy stodole Haczyków, nikły zarys prawdopodobnie furmanki. Minąłem już tę właśnie ścieżkę, którą mógłbym skręcić w prawo w łąki i schować się za krzakami olszyn, które rosły wzdłuż tej ścieżki. Musiałem zatem pośpiesznie i bezszelestnie wycofać się do tylu... W trakcie tego wycofywania dotarło do moich uszu parę niewyraźnych słów w języku niemieckim. Wiedziałem teraz na pewno, że są to żandarmi, którzy jadą furmanką w moim kierunku. Nie byłem pewny czy oni mnie zauważyli. Pośpiesznie dotarłem do ścieżki, wziąłem rower na ramię, bo brzęczał zahaczając o krzaki i szedłem nią, aby ukryć się za tymi krzakami. Ścieżkę i topografię terenu znałem na pamięć, ale było to bardzo blisko drogi za wszelką cenę chciałem oddalić się w łąki. Rower mi bardzo przeszkadzał bo dalej zahaczał o krzaki. Położyłem go więc w wysokiej trawie. Po woli oddalałem się już bez roweru w kierunku rzeki i lasu aby tylko jak najdalej od drogi, bo tak mi dyktowała intuicja. Teren był podmokły, bagnisty; miejscami były trzęsawiska i rzadkie kępy wierzbowe. Nagle usłyszałem jakieś podejrzane odgłosy od drogi. Furmanka się zatrzymała. Usłyszałem jakby warczenie i wyrywanie się psa z uwięzi. Teraz już też wiedziałem, że żandarmi mają ze sobą psa. Byłem już również pewny, że żandarmi na pewno mnie zauważyli i zaraz puszczą na mnie tego psa. Równocześnie po odgłosach wyczułem, że pies na pewno został spuszczony z uwięzi i biegnie w moim kierunku; wkrótce mnie dopadnie. Zdawałem sobie sprawę z mojej sytuacji. Ogarnął mnie paniczny strach. Zacząłem rozpaczliwie uciekać w kierunku rzeki i lasu, nie zważając na podmokły teren, byle tylko dalej od drogi, czyniąc przy tym wiele hałasu. Żandarmi nagle oświetlili teren. Rozległy się huki wystrzałów. Wiedziałem, że strzelają do mnie. Słyszałem wokół siebie bzykanie kul i zapach prochu. Kluczyłem między rzadkimi kępami niewysokich wierzb. Dopadłem brzegu rzeki, która w tym miejscu była dość szeroka z wysoką wodą, jak zwykle po deszczach, Skoczyłem, ale potknąłem się i wpadłem po pachy do wody. Równocześnie zwaliło się z tyłu na mnie rozjuszone psisko. Pies prawie w locie uchwycił mnie zębami za połę rozpiętej marynarki. Szarpał i warczał, dławiąc się równocześnie wodą. Trzymał mnie mocno, ale nie miał jednak tak wielkiej siły, gdyż woda dla niego była za wysoka i łapami nie dosięgał dna. Ja też nie miałem dość siły bo prąd wody spychał mnie razem ze psem. Trwało to sekundy. Instynktownie uświadomiłem sobie, że trzymam kurczowo w zaciśniętej prawej ręce trzonek pompki rowerowej bez rurki już z samym tylko drutem, bo resztę zgubiłem po drodze. Błyskawicznie, z całej siły i spod wody wbiłem ten drut w brzuch psa aż po sam trzonek. Rozległ się przeraźliwy, piskliwy skowyt przechodzący w bulgotanie. Docisnąłem trzonkiem pompki rzucające się cielsko psa w kierunku dna. Czułem, że puścił zębami moją marynarkę. Już mnie nie atakował. Chciał się tylko wyrwać za wszelką cenę. Ostatnim swoim wysiłkiem dociskałem go jeszcze mocniej, pomagając sobie kolanem prawej nogi. Drapał mnie łapami gdzie popadło. Po chwili ruchy jego spowolniały. Wykorzystałem to i przesunąłem się do brzegu, gdzie miałem większe oparcie. Dziwiłem się, że cielsko psa stało się bezwładne i nie wykazywało już żadnych ruchów. Trzymałem go jeszcze trochę pod wodą, ale dłużej już nie mogłem i puściłem, cofając się równocześnie o krok do tyłu bo nie byłem pewny czy nie rzuci się na mnie ponownie. W odblasku nieba zobaczyłem na powierzchni wody, że bezwładnie odpływa z prądem nurtu. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że zabiłem lub utopiłem psa, mojego głównego wroga. Światło reflektora omiatało przyległy teren i ślizgało się po wierzchołkach krzaków. Leżałem w wodzie, kurczowo przyparty do brzegu. Wsłuchiwałem się, kiedy żandarmi dotrą do mnie. Bałem się podnieść aby nie zostać zauważonym i ponownie ostrzelanym. Brzeg, chociaż nie wysoki, chronił mnie całkowicie. W świetle reflektorów spostrzegłem, że jestem na odkrytym odcinku rzeki. Zauważyłem jednak, że w niewielkiej odległości ode mnie brzegi rzeki są zarośnięte wysokimi drzewami i krzakami. Pozwoliłem się nieść spokojnie nurtowi wody w ich kierunku, chociaż bałem się jeszcze, że mogę tam spotkać nie dobitego psa. Jeszcze przerywane światło reflektora omiatało teren, kilka pojedynczych wystrzałów... Potem odgłosy przywoływania psa. Słyszę jeszcze rozmowę docierającą do mnie, ale nie zauważyłem jednak by którykolwiek z żandarmów zapuszczał się w bagniste łąki. Teraz błysnęła mi nadzieja, że być może się uratowałem z tej beznadziejnej sytuacji. Pod osłoną krzaków wyczołgałem się bezszelestnie z wody na drugi brzeg i leżąc nadal nadsłuchiwałem. Po dłuższej chwili usłyszałem, że furmanka odjeżdża. W czasie odjazdu słychać było jeszcze nadaremne gwizdy, przywołujące psa, parskanie konia i głuchy turkot kół. Żandarmi odjechali w kierunku Rudnika Wielkiego drogą, którą przed chwilą przebyłem. Zapadła głęboka cisza. Słychać było tylko delikatny plusk płynącej wody. Upewniło mnie to, że nie ma już w pobliżu mojego śmiertelnego wroga, rozjuszonego psa. Miałem teraz przekonanie, że odpłynął on na zawsze martwy z prądem wody. Podniosłem się i poczułem piekący ból prawej nogi. Stwierdziłem, że mam rozerwaną całą nogawkę spodni i głębokie piekące zadrapania pazurami psa. Całkowicie wyczerpany, przemoczony i zziębnięty powlokłem się brzegiem rzeki w kierunku mojego domu, zostawiając w bagnistych łąkach nasz jedyny środek lokomocji, stary i wysłużony rower. Do przebycia miałem jeszcze około kilometra. Dotarłem do domu znanymi mi bardzo dobrze ścieżkami nadrzecznymi. Cicho i bezszelestnie wszedłem na strych. Ściągnąłem z siebie całą mokrą odzież i położyłem się zupełnie goły pod pierzynę na legowisko, które dzieliłem z moim starszym bratem, Kazimierzem. On jeszcze nie zasnął bo czekał z niepokojem na mój powrót. Słyszał daleką strzelaninę i był przekonany, że to miało związek ze mną. Usprawiedliwiałem się, że do Rudnika wróciłem przed wieczorem, ale wstąpiłem do kolegów i nie mogłem wyjść ponieważ we wsi byli żandarmi. Powiedziałem mu, że owszem, słyszałem strzelaninę gdzieś za wsią na Odrzywołach Zapytał mnie zatem dlaczego tak śmierdzę bagnem. Coś mu odbąknąłem i udając, że zapadłem w głęboki sen, zasnąć jednak długo nie mogłem. Rano przebudziłem się dość wcześnie obolały i niewyspany. Po dachówkach strychu szemrał majowy deszcz. Ubrałem się w jakieś łachy i poszedłem po rower, udając, że idę do kościoła na poranną mszę. Za wsią rozejrzałem się dokładnie, czy nie czyha tu na mnie jakieś licho w postaci utopionego wczoraj psa. Nie zauważyłem nic podejrzanego. Skręciłem chyłkiem w tą sarną ścieżkę nad łąkami wśród olszyn, gdzie porzuciłem wczoraj rower. Znalazłem go na tym samym miejscu. Zabrałem go i poszedłem z nim pieszo ścieżkami, brzegiem rzeki do domu. Klucząc po drodze, unikałem przypadkowego spotkania z mieszkańcami wsi. Nie udało mi się to zupełnie, gdyż na początku wsi spotkałem starego Śmietanę, który nakryty workiem w rożek przed siąpiącym deszczem, przypędził swoje krówki do popasienia na łące. Zobaczył mnie i powiedział, że daleko musiałem zabłądzić w nocy skoro dopiero rano wracam do domu. Nie udało mi się również uniknąć drugiego spotkania. Był to Cieślik, który wbijał siekierą kołek na łące, do którego zwykle przywiązywał cielaka. Stwierdził on, że późno wracam do domu i na śniadanie chyba już nie zdążę Obydwaj spotkani myśleli, że wracam po rozwiązłej nocy do domu ścieżkami nad rzeką, bo wstydzę się jechać drogą aby nie pokazywać się ludziom na oczy o tej porze. Na swoje podwórko wszedłem od smugi łąk w upatrzonej chwili. Rower wprowadziłem do szopy, gdzie zwykle był przechowywany. Po śniadaniu zakleiłem przebitą dętkę, aby był sprawny na poniedziałek. Całą niedzielę we wsi toczyły się wielkie rozmowy na temat wczorajszej wieczornej strzelaniny. Wszyscy wiedzieli, że strzelali żandarmi, gdyż byli widziani we wsi. Nikt jednak nie znał przyczyny tej strzelaniny. Zaczęły krążyć na ten temat różne domysły i plotki. Ja nie mogłem ani słowem zdradzić tej tajemnicy, gdyż bałem się ciężkiej przeprawy z moją rodziną z powodu swej, jakże wielkiej lekkomyślności. Podczas następnego pobytu żandarmów we wsi pytali oni, czy ktoś z mieszkańców wsi nie widział rannego psa. Mówili, że podczas ich ostatniego pobytu we wsi puścił się on w pogoń za potężnym dzikiem i w łąkach za wsią wywiązała się walka między nimi. Z walki tej pies nie powrócił. Próbowali nawet dojść do przypuszczalnego miejsca tej walki, jednak z powodu bagnistego terenu zaniechali tej próby. Krążyła po wsi wieść, że musiała to być locha, która zwykle wieczorem przeprowadza swoje młode warchlaki z lasów za Grocholką do Boru. Uwierzyli w to żandarmi i uwierzyli w to mieszkańcy wsi. Od tej pory żandarmi nigdy już nie zabierali ze sobą psa chociaż mieli ich na posterunku jeszcze kilka.
Ku wiecznej pamięci moim współtowarzyszom niedoli z Rudnika Małego, którymi byli :
Edward Bakota, Stefan Szyja, Jan Śmietana, Piotr Śmietana, Stefan Mościński, Stanisław Mościński, Franciszek Dziuk, Jan Ziora.
Z nimi to w końcowej fazie koszmarnej okupacji niemieckiej ponad pół roku dzieliłem wspólny, niewolniczy los i legowisko na zapchlonej i zgniłej słomie w klasztorze OO Paulinów w Leśniowie na przymusowych robotach przy tak zwanych „Okopach".
Dla nich to wspomnienie poświęcam.
Józef Bakota Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str.329-336
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz