Łączna liczba wyświetleń

piątek, 13 listopada 2020

PAN FREDEK. CZŁOWIEK LEGENDA Rozmowa Stanisława Bryka z Alfredem Wąsowiczem

 PAN FREDEK. CZŁOWIEK LEGENDA Rozmowa Stanisława Bryka z Alfredem Wąsowiczem


– Czy liczył pan, ile dachów jest pana dziełem ?
– Nie liczyłem, ale robiliśmy dachy nie tylko w Kamienicy, ale w bliższej i dalszej okolicy: Poczesnej, Starczy, Koziegłowach, Częstochowie, Myszkowie, Żarkach i dalej na Śląsku, wszystkich nie sposób wymienić. W Kamienicy robiłem dachy nie tylko na domach, ale na przykład na budynku gimnazjum i liceum, po jego podwyższeniu, na urzędzie gminy, przedszkolu, wieży kościelnej, dwóch remizach strażackich, nowej i starej – po pożarze. – Jak to jest, że zna pan tylu ludzi w okolicy, a nawet ich koligacje? Do tego trzeba mieć niezwykłą pamięć.
– Jak się robiło w wielu miejscach, to się poznało dużo ludzi, niestety wielu z nich już nie żyje.




– Skąd pan nabył umiejętności ciesielsko- -stolarskie i nie tylko? Wiem, że boazeria, schody, stolarka budowlana, nie są dla pana straszne – czy to od ojca?
– Nie. Ojciec był rolnikiem, kupił grunt w Kamienicy, ćwierć huby. Zmarł kiedy miałem rok. Gdy podrosłem, chodziłem na roboty z Józefem Nemszem, który był moim ojczymem, matka wyszła drugi raz za mąż. I tak ten fach poznałem. Gdy się już usamodzielniłem, pracowałem długi czas z bratem Mirosławem. – A coś z dawniejszych czasów, na pewno pan pamięta wojnę.
– Gdy wybuchła wojna miałem 7 lat. Uciekliśmy razem z innymi pod Janów, a Mrazka uciekła tylko do naszych lasów i najwcześniej wróciła do domu. Trafiliśmy akurat w rejon, gdzie były walki. Kręciłem się wśród naszych żołnierzy, aż przeciąłem piętę na jakimś szkle. Opatrzyła mi to szmatką ciotka Hajnrychowa, a przy okazji, za to kręcenie się wlała mi, wiadomo w co. Rozeźlony tym postanowiłem, że sam wrócę do domu. Gdy szedłem z Janowa drogą na Częstochowę, dopadł mnie patrol niemiecki na motocyklu. Wskoczyłem w krzaki, ale było już za późno, zatrzymali się. Myśleli pewnie, że to nasz żołnierz, pod bronią wygnali mnie z tych krzaków. Jak się okazało, że to nie żaden żołnierz, a siedmioletni smarkacz, który postanowił udać się do Częstochowy, wsadzili mnie do przyczepki i podwieźli do Częstochowy. Chyba tylko dzięki temu, że jeden z tych żołnierzy, pewnie ze Śląska, mówił po polsku. Nie pamiętam już jak dotarłem do Kamienicy, ale jak wrócili wszyscy, to zastali mnie już w domu, zdziwieni, bo uznali że zaginąłem. Z czasów okupacji przypomniało mi się zdarzenie, jak to Jan Fazan, jeżdżący drezyną na torach kopalnianych, przewoził Niemca z zarządu kopalni. Pewnie był popędzany, szybciej, szybciej, więc na zakręcie drezyna wypadła z torów, a wszyscy, którzy nią jechali, znaleźli się w rowie. Nikomu nic się nie stało, Niemiec trochę poprzeklinał, ale strach był.



– A co było po wojnie? – Różnie bywało. Jeszcze za Stalina, na początku lat pięćdziesiątych, byłem w wojsku w Bydgoszczy, przy lotnisku. Pamiętam, jak pewnego razu dowódca lotniska, pułkownik radziecki Gabryło za twardo osadził samolot na lotnisku i rozwalił samolot IŁ ileś tam. Miał uprawnienia do pilotowania samodzielnie tego typów samolotów i wyszedł z tego bez szwanku. Siedział na pniaku po ściętym drzewie i odprawiał wszystkich, którzy biegli mu na pomoc. Dalszą służbę spędziłem najpierw wWarszawie, w klubach wojskowych, bo dobrze grałem w piłkę, a później w Modlinie, w twierdzy. Po wojsku pracowałem przy wierceniach geologicznych badających pokłady rudy, jako siła napędowa świdra. W jednym miejscu szefowie coś pokręcili w wynikach, tak że po dokopaniu się do złoża wyszło, że pokład ma nie 25 cm, a tylko 15 cm grubości. Pracowałem też pod piecami prażalnymi w Poraju i w warsztatach remontowych w Borku, należącymi do kopalni rudy „Osiny”. Pod piecami był tartak, dwa gatry, jeden większy, drugi mniejszy przy wjeździe na bocznicę kolejową. W Borku była stolarnia, a mnie ciągnęło do drewna. Później poszedłem do fabryki tektury na Klepaczce i tam przerobiłem ponad 40 lat. Nie pracowałem na produkcji, a w warsztacie mechaniczno-remontowym, gdzie musieliśmy dbać, aby wszystko było na chodzie.
– Na pewno trudno jest mówić o smutnym końcu tej fabryki, z którą związany był pan tyle lat. Ja doświadczam tego osobiście na przykładzie budynku dyrekcji Zakładu Budowy Maszyn „Osiny”, gdzie biegałem z taczką przy jego rozbudowie, później były wspaniałe zabawy na dużej sali, bale, na jednym z nich poznałem moją żonę. Z fabryki na Klepaczce nie został dosłownie „kamień na kamieniu”. Powstała w 1870 r, przetrwała dwie wojny światowe, upaństwowienie, a nie wytrzymała prywatyzacji.
– Dostała się w niewłaściwe ręce, szkoda... a może było to z góry zaplanowane?
– Niełatwo teraz odtworzyć wygląd fabryki i rozkład budynków, mało jest fotografii, robienie zdjęć było dawniej zabronione – pod zarzutem szpiegostwa. Pamiętamy na bramach wejściowych tabliczki z przekreślonym aparatem fotograficznym. – Fabryka zajmowała teren na obu brzegach Warty. Pewnie dawno temu, gdy budowano stawidła na Warcie, wykopano odnogę dla odpływu wody. Z czasem ujście odnogi się zamuliło, zarosło i woda była stojąca. Na tej, jak gdyby wyspie, był blok mieszkalny dla pracowników, był też budynek zwany pałacem, gdzie mieszkało kierownictwo. Stała hala, w której była sortownia i rozdrabniacz makulatury. Rozdrobniona masa była tłoczona za pomocą pomp tak zwanego hydropompera rurą na drugi brzeg Warty do końcowej produkcji. Do tego potrzebna była woda i para. Gdy pewnej zimy palacz w nocy zasnął, rurociąg zamarzł. Trzeba było na mrozie zbudować rusztowanie nad nurtem Warty, rozkręcać rurociąg i podgrzewać palnikiem. Były dwa mosty, jeden na tej odnodze – teraz zasypanej – a drugi na Warcie, szczątkowo jeszcze istnieje. Stały one na terenie fabryki, więc nie były ogólnodostępne. Nad tym czuwała straż przemysłowa. Surowiec – masę celulozową drzewną i słomową oraz ścier – dostawaliśmy głównie z Kalet i Myszkowa, makulaturę z Wrzosowej z tak zwanego smotka. Nie mieliśmy, podobnie jak papiernia w Częstochowie, własnych rębaków i młynów do drewna. Fabryka za czasów Hasfelda była filią zakładów w Masłońskich, a po upaństwowieniu podlegała rozmaicie: pod Kalety, Częstochowę, Myszków, nawet pod Krapkowice, a Klepaczką rządził tylko kierownik. Warsztat mechaniczny w którym pracowałem miał za zadanie utrzymywać w ruchu wszystkie maszyny, trzeba było umieć wszystko. Jak na produkcji chcieli trochę odpocząć, a pracowały głównie kobiety, to wrzucały jakąś szmatę i 2-3 godz. był postój, a my mieliśmy brudną robotę przy odtykaniu pompy, najgorzej zimą. Jeden z palaczy, Zenek, przespał raz dopuszczenie wody do kotła i kocioł poszedł na złom, a sprawca na UB. Było zagrożenie wybuchem. W końcu jakoś się wykręcił i siedzieć nie poszedł. Za to na pochodzie pierwszomajowym dostał do niesienia olbrzymią plakietę ze Stalinem i z tego się już nie wykręcił, chociaż próbował komuś ją odstąpić. Siedzieć to poszedł inny – pomińmy nazwisko – za wymalowanie swastyki na ścianie i to wcale nie z sympatii do Adolfa, bo za okupacji dostał od żandarmów straszne bicie, z głupoty, dla żartu. Natomiast ten przepalony kocioł został zastąpiony kotłem z parowozu szerokotorowego. Przed laty maszyny były napędzane z turbiny wodnej i lokomobili parowej poprzez szereg przekładni pasowych. Oświetlenie elektryczne było z własnej prądnicy. Z czasem maszyny wyposażono w silniki elektryczne zasilane z sieci energetycznej. Podwyższaliśmy też fundamenty maszyn i posadzki o 60 cm, aby nie były tak łatwo podtapiane. Fabryka posiadała jeszcze w latach powojennych parę koni do transportu. Jak były konie, to musiał być też furman, a nawet dwóch. Pewnej zimy, jak pojechali eleganckimi saniami, które sami zrobiliśmy, na kulig do Jastrzębia, to wrócili następnego dnia. Kierownik Wajs był zły jak diabli. Fabryka miała też magazyny w Poraju, tam gdzie była masarnia i piekarnia, ta co niedawno spłonęła. Tereny te przejęła gminna spółdzielnia.



– Zapytam teraz o kierownictwo fabryki. – Za Hasfelda długoletnim kierownikiem był Bolesław Fazan, był przed wojną i po wojnie. aż do upaństwowienia fabryki w 1950 roku. Zmieniono wtedy kierownika – poprzedniego w ogóle nie wpuszczono do zakładu. Kierownikiem został Najgebauer. Zginął w fabryce przeskakując przez kanał. Później był Wajs, przyjąłem się do fabryki za niego, jak odszedł do Masłońskich nastał Skoczkowski, ale nie był zbyt długo. Następnie był pan Kocjan, który przyszedł z Krapkowic, po nim Krakowian i to były te dobre lata dla fabryki, która w tym czasie znacznie się rozbudowała, dokupiono kilka maszyn, dobudowano piętro, na które przeniesiono biura, ze starego magazynu makulatury urządzono świetlicę, gdzie odbywały się zebrania, zabawy, przyjeżdżało kino, nawet teatr, istniał chór, który prowadził organista Przygoda zatrudniony w pakowni wyrobów. Po 1990 roku Klepaczkę kupił Leon M. i to był początek jej końca. Nie zrobiono żadnej inwentaryzacji. Popyt na tekturę nawet był, ale nowy właściciel sprzedawał tylko za gotówkę, więc kierowcy odjeżdżali z niczym. Później kombinował coś z produkcją ceramiki do czasu, aż stopił się piec razem z wsadem. Zawiodła automatyka, która miała dawać oszczędności w stosunku do zatrudniania pracownika doglądającego wypalanie. Było nawet obieranie cebuli za 10 zł na dniówkę. Istnienie zakładu dokończył następny właściciel, nazwiska nie znam, który przez jakiś czas przerabiał grafit, mając pozwolenie tylko na wyrób pustaków, a potem był pożar resztek hali. Wszystko, co metalowe i dało się wyrwać, poszło na złom, na którym można było zarobić, maszyny rozeszły się już wcześniej. Zostały gruzy i zarośla.
– A załoga fabryki?
– W tych dobrych latach pracowała nas spora gromada, a przewinęło się dużo więcej. Niektórych wspominam dobrze, jak choćby kierownika Wajsa, Tadeusza Szmidę, Janka Madra, Zygmunta i Tadeusza Prauzów, Królaka z Koziegłów, Knapika z Siedlca. Smykałkę do toczenia miał Zbyszek Majchrzak z Poczesnej. Dobrze się pracowało z takimi, którzy chcieli się czegoś nauczyć. Zarobki były niskie w porównaniu z innymi zakładami, gdy była potrzeba przyjmowano kogokolwiek. Niektórzy przychodzili, aby wyczyścić sobie papiery; przybył z „dyscyplinarką”, popracował trochę i zwalniał się za wypowiedzeniem. Lepkie ręce też mieli, toteż niektóre rzeczy szły na lewo; np. ałun do garbowania skór, preszpan na tyły do portretów i obrazków, stop metalowy używany w fabryce do odlewania panewek zwany kompozycją – na medaliki. Niby świętości, a z kradzionego materiału.
– Przy okazji przypomnijmy sobie modę na robienie portretów ze ślubnych fotografii, które wisiały przeważnie nad łóżkami. Niektóre dochodziły rozmiarem do naturalnych wielkości twarzy, a jakie pani młoda miała czerwone usta i rumieńce, za to pan młody zielonkawe włosy. – Kolorowych zdjęć wtedy nie było – byli za to artyści portreciarze. – Wróćmy do fabryki. Słyszało się dziwne nazwy maszyn, jak holendry, kalander – co to było? – Holendry, to były jak gdyby rozdrabniacze surowca, a kalander służył do wygładzania gotowych arkuszy. Mieliśmy też monitor do czyszczenia rurociągów, czyli pompa wodna o dużej wydajności i ciśnieniu. Pewnego razu zostaliśmy wydelegowani do przetkania kanalizacji w budynku gminy. Rury były żeliwne, porowate, łatwo się zapychały. Jedną nam rozerwało, zatopiliśmy całą piwnicę, ale czego w niej nie było? Wata, opatrunki z przychodni, nawet zęby, pewnie z gabinetu dentystycznego. – A jak to było z kartkami żywnościowymi w latach osiemdziesiątych?
– Przysłano nam niewykorzystane kartki do przemiału, ale trochę tych kartek, zamiast trafić do rozdrabniacza, trafiło na rynek na Zawodziu. Proceder trwał krótko, było śledztwo i sprawca pożegnał się z robotą.
– Kiedy pan odszedł na emeryturę? – Było to w czasach, gdy wystarczyło tylko mieć wypracowane lata, czyli tę wcześniejszą. Jej wysokość wyliczano na podstawie ostatnich zarobków. Zwyczajowo podwyższano wtedy maksymalnie stawkę, aby i emerytura była wyższa. Zwróciłem się o to do właściciela, ale odpowiedział tylko, że jak mi nie pasuje to mogę się zwolnić. Więc to zrobiłem, a emerytury dostałem tylko 80% zarobku – takie było wówczas prawo.
– Niech pan opowie teraz coś o robotach ciesielskich.
– Za czasów, gdy pracowałem w Klepaczce, robiło się ciesielkę w czasie urlopu i po godzinach, wiele zależało od pogody. Prawie co rok wysyłany byłem w czasie dniówki np. do zbudowania trybuny na pochód pierwszomajowy, bo budowa ołtarza na Boże Ciało przed remizą to był jak gdyby strażacki obowiązek. Najbardziej niebezpieczną robotą był remont wieży kościelnej, która ma 35 metrów wysokości. Przy okazji odnowiona została kula i gwiazda na iglicy przez Romana Najnigera. Przy rozbudowie budynku gimnazjum-liceum, trzeba było zbudować pochylnię, po której wynoszono w tragach wszystkie materiały – nie było wyciągarki. Przy budowie budynku gminy wyciągarkę-kołowrót dała kopalnia, ale słupy i okute prowadnice trzeba było wykonać. Do dachu na budynku przedszkola komitet zatrudnił też mnie. Najbardziej o tę budowę zabiegała sołtyska Lucyna Klar i Leon Tajber. Miałem problem z dostaniem urlopu, bo właściciel Klepaczki wyparł się początkowo znajomości z panią Klar, z czasów „Osin”, gdzie razem pracowali, ale w końcu urlop od kierownika warsztatu dostałem. Dach na nowej remizie jest trochę inny, niż wszystkie inne, bo przęsła z desek były zbijane na dole i gotowe wciągane na górę. Nazywa się to wiązba wiązarowa. Z domami było tak: gdy zobaczyłem mury i plan domu, koncepcja jak to zrobić i z czego, rodziła się przeważnie w nocy, nawet w czasie snu. Rano wiedziałem jak się za to zabrać. Poleganie na samym planie raz zawiodło. Drewno zostało zamówione ściśle według projektu, a murarze sobie wymiary budynku przypuścili i okazało się za krótkie. Robiłem podnoszenie dachu w całości na podwyższanym budynku i to tylko za pomocą jednego podnośnika. Takich operacji wykonałem cztery – przy czym jedna nie wyszła, bo właściciel był bardzo niecierpliwy, nie chciał czekać, aż zaprawa dobrze zwiąże i filar się rozjechał.
– Widujemy pana w mundurze strażackim, jeszcze niedawno jako chorążego w poczcie sztandarowym – kiedy pan został strażakiem? – Do straży wstąpiłem za prezesa Leona Tajbra, a jeszcze wcześniej byłem w zakładowej straży pożarnej w Klepaczce. Prezes Tajber rządził twardą ręką, ale o majątek straży dbał i każda złotówka musiała być wydana celowo. Za młodu byłem normalnie w „bojówce”, ale lata lecą i ciężko już wystać przy sztandarze godzinę albo i dłużej. – Mogę zapytać o wiek? – Dwie ósemki (śmiech).
– Ale pan nadal pracuje?.
– Tak, z synem Ryszardem, ale już bardziej jako doradca (śmiech).
– Słyszałem, że raz pękła lina podtrzymująca rusztowanie?
– Skończyło się szczęśliwie. Jestem wierzącym człowiekiem i widocznie opatrzność nade mną czuwa.
– Dziękuję za rozmowę i tyle ciekawych faktów życia. Rozmowę przeprowadziłem za namową Mirosława Nowowiejskiego, miłośnika historii Kamienicy Polskiej, wszelkich pamiątek i staroci. O panu Alfredzie Wąsowiczu mówi się tak: „wszystkie dachy w Kamienicy, to jego robota”. To pewna przesada, ale pomyślmy, ilu mieszkańców ma nad głową zrobiony przez niego dach. Dla starszego pokolenia pan Wąsowicz to po prostu Fredek, tak naprawdę to Jan Alfred Wąsowicz. Syn Jana i Marii z domu Hajnrych. Rozmowa autoryzowana. Autor: Stanisław Bryk
Źródło: Kwartalnik ,, Korzenie” , nr114 , R.: XXX 3/2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz