SZEWC JAN BAKOTA. (Rudnik Mały)
SZEWC JAN BAKOTA
Chociaż nazwisko takie samo jak moje i zapewne rodzina ta dawniej w przeszłości wywodziła się z tego samego pnia, to jednak obecnie nie uważała się już za spokrewnioną. Ze związków rodzinnych pozostały już tylko wzajemny szacunek i to samo nazwisko. Szewc Jan Bakota był znanym w Rudniku Małym z tego, że był właśnie we wsi jedynym szewcem. Nie robił on nowych butów, ale zajmował się wyłącznie naprawą starych. Zawód ten w owych przedwojennych czasach był bardzo potrzebny i wielce ceniony, bowiem biedoty wiejskiej nie było stać na częsty zakup nowego obuwia. Reperowano więc stare, jakie kto miał, aż do ostatecznego i całkowitego ich zużycia. Były to takie strasznie biedne czasy, że jeżeli we wsi kupił ktoś nowe buty, to było to wydarzeniem, o którym prawie wszyscy wiedzieli i przy najbliższej okazji, przeważnie właśnie u szewca Jana, wszyscy je oglądali, oceniali, a przede wszystkim oceniał je sam mistrz. Orzekał, czy podeszwa zrobiona jest ze skóry, czy też z tektury. Szewc Jan znał obuwie prawie wszystkich mieszkańców wsi i wiedział dość dokładnie, kiedy ma się spodziewać przyniesienia butów do podzelowania od poszczególnych mieszkańców, a nawet od ich dzieci Zawsze też miał przygotowane zapasy skóry, kołków i innych materiałów, służących do naprawy. Dom szewca Jana stał przy drodze, mniej więcej naprzeciwko Bagna Gasiakowego. Był on drewniany, jak zresztą wszystkie domy w Rudniku Małym. Różnił się tylko tym, że nie stał frontem, a ścianą szczytową do drogi. Były w tym domu dwa pomieszczenia. W pierwszym pomieszczeniu była urządzona jego pracownia szewska, zaś drugie pomieszczenie to była tak zwana wielka izba. W pracowni szewskiej pod oknem stał drewniany warsztat z półkami i szufladami, przy którym zawsze siedział szewc Jan i naprawiał obuwie. Obok warsztatu z prawej strony na półkach ściennych stały rzędem ułożone rozmiarami różnorakie kopyta drewniane, a z lewej strony ułożone były różne buty do naprawy lub zelowania. Wśród nich widać było wiele butów weteranów szczerzących swoje zęby na kształt krokodylich paszczy. One to już nie pierwszy raz odwiedziły szewca. Na podłodze obok warsztatu stał zawsze niewielki drewniany cebrzyk z wodą, w której moczyły się kawałki zelówek i różnej skóry, mających służyć do naprawy. Na warsztacie leżały równiutko poukładane papierowe tuby z kołkami drewnianymi, które w owych latach używane były powszechnie do przybijania podeszew i zelówek. Podstawowym narzędziem i najważniejszym ze wszystkich było słynne i wszystkim znane szydło szewskie, które dorabiał sobie osobiście sam mistrz. Do przycierania przechodzących do wewnątrz obuwia kołków, służyła specjalnie wygięta, z ostrymi ząbkami, raszpla szewska. Na naczelnym miejscu i zawsze pod ręką leżał szewski młotek. Kompletu tych akcesoriów dopełniały : mydło, czarna smoła szewska i motek dratwy, w który wbita była i dobrze widoczna stalowa iglica. Przy pomocy tych narzędzi, czarodziej szewc Jan przywracał dawną świetność, a co najmniej przedłużał żywot najbardziej zniszczonym i sfatygowanym butom. Mawiał zawsze, że jeżeli wierzch, czyli cholewka jest dobra, to nie ma zmartwienia. Tak istotnie było. Do szewca Jana ciągnęli ludzie nawet z najbardziej zniszczonym obuwiem z nadzieją, że on przywróci mu swoją funkcjonalność.
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/4/4f/Shoemakers%27_HH_ubt.jpeg/1200px-Shoemakers%27_HH_ubt.jpeg
Z reguły tak było, bo szewc Jan miał do tego talent i nigdy nie szczędził swojego wysiłku, aby doprowadzić każdy, nawet bardzo zużyty but do stanu jego używalności. Trzeba powiedzieć, że szewc Jan traktował to swoje zajęcie jako przyjacielski obowiązek wobec mieszkańców wsi, a opłaty za te usługi pobierał często niemal na poziomie kosztów własnych. Wczuwał się też bardzo w sytuację osób, a szczególnie dzieci chodzących do szkoły. W okresie zimy obuwie dla dzieci naprawiał na poczekaniu i często bezpłatnie. Wiedział bowiem o tym, że jeżeli tych jedynych butów nie naprawi, to dziecko nie pójdzie do szkoły. Latem szewc Jan nie miał dużo roboty, gdyż cała ludność chodziła boso i zdzierała jedynie podeszwy własnych stóp. Najważniejszą porą, kiedy szewc Jan miał najwięcej roboty, była zima. Wówczas całe długie wieczory siedział na małym stołeczku przy swoim warsztacie, dokonując wielu skomplikowanych wyczynów na powierzonym mu obuwiu, przy pomocy tych prostych narzędzi: szydła, młotka, iglicy i dratwy. W okresie długich zimowych wieczorów, kiedy cała wieś zasypana była głębokim śniegiem, a mróz był tak wielki, że zamarzało w nosie przy oddychaniu, u szewca Jana świeciła się zawsze lampa naftowa, a żelazny piecyk buchał przyjemnym ciepłem. Ciągnęli wtedy do tego domu bliscy sąsiedzi i dalsi mieszkańcy wsi na pogawędki wieczorne. Co wieczór tek spotkać tam można było stałych bywalców. Często cała izba wypełniona była przybyłymi. Siedzieli oni na prostych ławach pod ścianami, a gdy tam nie było już miejsca, to nawet na podłodze. W narożu pomieszczenia stało zawsze wiadro ze świeżo przyniesioną ze studni wodą i zawieszoną na nim chochlą, aby każdy, kto miał pragnienie, mógł je ugasić. Niektórzy chętnie z tego korzystali nawet kilka razy w czasie wieczoru, chwaląc smak tej czystej, studziennej wody. Biesiadnicy częstowali się nawzajem tanią machorką lub czarnym, bardzo mocnym „prestabalciem", własnoręcznie krojonym, z którego robiono skręty w bibułkach Herbewo lub Solali. Było to jakby misterium dawnej wspólnoty ludzkiej, które łączyło tu wszystkich bardzo silnymi więzami. Wśród oparów ostrego tytoniowego dymu snuły się tutaj różne opowieści. Najpierw o tym, co wydarzyło się w minionym dniu we wsi i okolicy, o tym, co kto robił przez cały miniony dzień i o własnych bieżących kłopotach. Później dopiero, kiedy jakby pod wpływem tytoniowego dymu wytwarzał się specyficzny nastrój, zaczynano wspominać dawne, zamierzchłe czasy. Wspominano lata zaboru rosyjskiego, kiedy wieś przylegała do granicy rosyjsko-niemieckiej, a w Rudniku w owym czasie była strażnica graniczna wojsk rosyjskich. Starzy ludzie, którzy pamiętali te czasy, opowiadali o różnych ciekawych zdarzeniach, jakie miały miejsce w tamtych latach. Wspominali przeważnie o przemycie, którym trudnili się tutaj prawie wszyscy mieszkańcy wsi, o przemyślnie chytrych sposobach przejścia przez granicę pod nosem strażników. Opowiadano o zakopanym złocie gdzieś w pobliżu kapliczki świętego Jana i sposobach, w jakie najskuteczniej można by było je odnaleźć. Kiedy ten temat wyczerpał się, a godzina była już dość późna, jakoś samoistnie włączał się temat nie z tej Ziemi. Najpierw opowiadano o zmarłych mieszkańcach wsi, o marnościach tego świata, o przemijaniu wszystkich i wszystkiego, o tym, że tylko duchy zmarłych są jedynie trwałymi postaciami i zawsze o północy przychodzą w rodzinne strony, aby odwiedzić swoje ulubione za życia miejsca. Mówili, że niektóre z nich często przychodzą z zaświatów tu na Ziemię, aby odpokutować swoje grzechy i złe uczynki popełnione w minionym swoim ziemskim życiu. Opowiadano szczegółowo gdzie we wsi i okolicy najczęściej spotkać można takie duchy, straszydła i pod jakimi postaciami. Można było się tu dowiedzieć, co należy robić, gdy się spotka takiego ducha i jakie zaklęcia należy wymienić aby duch zniknął. Niektórzy z biesiadników zwierzali się z tego, jak to do nich w nocy w czasie snu przychodzi Zmora pod postacią chudej i kościstej baby lub kudłatego stwora na kształt niedźwiedzia; siada im na klatce piersiowej i dusi ich zapamiętale. Mówili, że najgorszym z tego wszystkiego jest to, że człowiek nie może się obronić przed tą Zmorą, bo jest przez nią tak sparaliżowany, że nie może się nawet poruszyć. Nieszczęśnicy nawiedzani przez Zmorę, dowiadywali się tutaj, co należy uczynić aby pozbyć się jej natręctwa. Tutaj zawsze który już miał ze Zmorą do znalazł się ktoś bardziej doświadczony, czynienia i pozbył się jej w prosty sposób. Radził, że nie ma nic skuteczniejszego na Zmorę niż odwrócona miotła ustawiona na noc w kącie izby przy drzwiach, na którą trzeba koniecznie nadziać baranią czapkę odwróconą kożuchem na zewnątrz. Zmora boi się tak przebranej miotły, bo myśli, że to pilnujący na nią człowiek. Inny- radził znów, że dobrze jest też zatkać dziurkę od klucza w drzwiach woskiem z poświęconej gromnicy, bo Zmory potrafią się zmienić w nitkę lub słomkę i przez dziurkę od klucza z łatwością przedostają się do mieszkania. Zabiegi takie przeważnie pomagał na jakiś czas udręczonym przez Zmory ludziom. Niektórzy z biesiadników byli jednak innego zdania i uważali, Ze Zmory trzeba się pozbyć raz na zawsze. Dlatego nie należy zatykać dziurki od klucza woskiem z poświęconej gromnicy, ale zapilnować się przy niej z nożycami i wtedy, kiedy Zmora pod postacią słoniki lub nitki, a nawet włochatej gąsienicy, będzie się przedostawała do izby, trzeba ją szybko przeciąć. Wtedy zakończy się żywot Zmory- i będzie spokój. Ktoś bardziej rozsądny ostrzegał jednak przed takim postępkiem, gdyż zdarzyło się to już kiedyś na Wylągach, że jeden chłop, któremu Zmora dokuczała, uwziął się na nią, upilnował ją i kiedy zobaczył tę słomkę wysuwającą się z dziurki od klucza, przeciął ją szybko nożycami, po czym zadowolony poszedł spać. Rano, kiedy się przebudził i chciał wyjść z domu, zobaczył, że w izbie na podłodze pod drzwiami leży połowa uciętej baby z rękami i głową, a w sieni za drzwiami, jej dalsza część z nogami. Przy bliższych oględzinach okazało się, że jest to jego sąsiadka. Chłop przeraził się tym tak bardzo, że ze strachu zmarł na atak serca. Zastanawiano się też tutaj i próbowano odgadnąć która z kobiet w Rudniku może być Zmorą. Wymieniano nazwiska i imiona bab o to posądzanych, ale ponieważ były to tylko podejrzenia, dlatego nie będę ich wymieniał. Inni biesiadnicy narzekali też, że wiele złego czynią we wsi czarownice. Odbierają one mleko cudzym krowom. Mówiono, że jest w Rudniku Małym czarownica, która dla niepoznaki hoduje tylko jedną krowę, a masła sprzedaje tyle, co od pięciu krów. Wszystkie garnki ma zawsze wypełnione mlekiem, a śmietana na nim grubaśna na dłoń, podczas gdy u jej sąsiadów mleka tyle, co kot napłakał, a śmietana tak cieniuśka, niemal jak bibułka Herbewo. Ma ona w domu czarodziejskie zioła, a nawet żywe rośliny, kształtem podobne do człowieka, które pomagają jej w czarach. Podejrzano ją kiedyś przez okienko piwniczne jak o wschodzie słońca doiła mleko z zawieszonego tam na haku kawałka powroza, przemawiając do niego słowami : „Kidać, kidać, póki nie widać" Z powroza tego mleko waliło się grubym strumieniem do wielkiej bani aż się pieniło. Ostrzegano przed tą babą, aby pilnować przed nią swoich powrozów, na których wiąże się krowy, a zwłaszcza w wigilię Bożego Narodzenia, bo ona w ten dzień musi ukraść kawałek takiego powroza, aby odebrać krowie mleko. Wtedy nie ma już żadnego ratunku dla krowy, gdyż nadmiernym dojeniem tego ukradzionego powroza może ją nawet ususzyć. Po tych końcowych rozważaniach o duchach, straszydłach, Zmorach i czarownicach, biesiadnicy z dreszczykiem emocji i strachu pojedynczo, chyłkiem lub po kilka osób naraz dla własnego bezpieczeństwa w milczeniu opuszczali gościnny dom szewca, Jana Bakoty. Spieszyli się, aby dotrzeć do swojego domostwa przed północą, kiedy to zaczną przybywać z zaświatów w swoje ulubione miejsca, duchy. Biesiady takie u szewca Jana odbywały się każdego zimowego wieczoru i były jedyną rozrywką w jednostajnym i bardzo nudnym życiu wsi. W latach dwudziestych po pierwszej wojnie światowej, nie było radia ani telewizji Z powodu pełnego analfabetyzmu, jaki zostawił zabór rosyjski na tej ziemi, nikt tu nie czytał prasy ani żadnych książek Dom szewca Jana Bakoty zaspakajał ciekawość i duchowe potrzeby społeczności wsi, a nade wszystko zbliżał i łączył silnymi więzami tę społeczność. W taki sposób, jak opisałem, kończył się zawsze zimowy dzień w cichej, zagubionej i zasypanej głębokim śniegiem wsi. Zbliżała się północ. Tylko podwórkowe psy szczekały jeszcze przez chwilę na powracających z biesiady. Potem wszystko ucichało. Od czasu do czasu ciszę tę przerywał donośny huk niosący się od Boru, huk pękających sosen na tęgim mrozie. Wieś pogrążała się już w głębokim śnie. Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 235-239
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz