Bronisław Najnigier. Fragment nieopublikowanych dotąd wspomnień.
(...) Późną jesienią, przed wykopkami, raczono się na polu ziemniakami, pieczonymi w skórkach przez pastuchów w popicie ogniska, pełnym jeszcze żaru. Raz albo i dwa razy w tygodniu przybiegali na takie posiłki na pole do Stacha Skowrońskiego, Bogusia Najnigiera lub Jasia Fazana, Hornika, Polaczka ci, którzy nie pasali bydła. Przynosili wiązkę drewek, ściągali naręcza badyli ziemniaczanych czy leżącego na kupkach perzu i dokładali je do ognia tlącego się na sztywnych, suchych krowich „plackach", a podtrzymywanego dla podgrzania zziębniętych rąk i bosych nóg - rozniecając wielki ogień. Gdy to wszystko zamieniło się w żar, układali w popiele podebrane po drodze czy przygotowane już przez kole-gów bulwy, przysypywali je żarem i siadali wokół, podsypując ostrożnie ognisko. Gwarząc i przekomarzając się, obracali „pączki" co jakiś czas patykami, by się nie przypaliły z jednej strony, i pilnowali troskliwie, by się nie zwęgliły zupełnie.
Czekali z niecierpliwością aż ziemniaki dojdą, będą miękkie, sypkie i pachnące. Smakowały wtedy wyśmienicie i miały wielu amatorów zarówno wśród chłopców, jaki dziewcząt. Niekiedy po takiej uczcie zaczynali baraszkować, np. strzelali z proc lub „sznajdrami" do celu o nagrody. Natomiast po Michale - gdy można było pasać po całym już polu bez uznawania i przestrzegania granic, byle tylko bydło nie wchodziło w szkodę i nie niszczyło ozimin - zbierali się w większe paczki. Grali wówczas „w ambasadora" bądź „w ruskę". Gdy się niekiedy poróżnili i mieli ze sobą na pieńku, dzielili się na dwa wrogie obozy i zaczynali bójkę z daleka. Taką „na niby", lecz bywało też (choć rzadziej) że na serio, na kamienie, których pełno leżało na starych hałdach. Ciskanych ręcznie bądź „sznajdrami", czyli łatkami ze skóry, do których przywiązywane były dwa długie, skręcane sznurki: jeden z pętelką na palec prawej ręki, a drugi gładki, dla łatwiejszego wypuszczenia z dłoni po silnym czy wielokrotnym zawirowaniu tkwiącego „w uchu" - skórzanej łatce - kamienia.
Przed tymi pociskami trzeba się było mieć na baczności, bo niosły daleko i leciały z dużą szybkością. Gdy się nabrało wprawy - były nadzwyczaj celne. Trafić nimi w człowieka nie było trudno. Byli i tacy wirtuozi, którzy strącali nimi w locie nieopatrzne ptaki - plądrujące po polach gołębie czy przelatujące zbyt blisko wrony, sroki czy wróble. W czasie takich rozpraw na serio, przeważnie z obcymi, walczyli niekiedy na ręczne katapulty - długie, cienkie i elastyczne leszczynowe kije, rozcinane na jednym kóńcu. Między takie nacięcie, odginane do ułożenia naboju, wkładało się przygotowywane uprzednio, podsuszone kule z ciemnego iłu bądź czerwonawej, rdzawej gliny. Niekiedy zamiast kul z gliny wkładano podstępnie w owo rozszczepienie katapulty zwykły kamień. Dostać nim nie należało do rzeczy przyjemnych ni bezpiecznych, więc oczy trzeba było mieć dobre i bystre.
No i sprytu niemało. Zwłaszcza, gdy dochodziło do większych potyczek - przyjmujących niekiedy nawet postać generalnych batalii -między całymi armiami urwisówu granic wsi: Kamieniczaków z Jastrzębiakami, Osiniakami czy Wanaciakami. Guzów i sińców było wówczas, co niemiara. Obnoszono je dumnie w razie odniesionegó zwycięstwa, a wydrwi-wano - a zatem skrywano i usiłowano przemilczeć - po dotkliwej klęsce, kończącej się z reguły sromotna ucieczką przegywających. Tego rodzaju „wielkie wojny" stawały się jednak, na szczęście, coraz rzadsze i z biegiem czasu ustały zupełnie w miarę, jak dorastali i zżywali się młodzi w wyższych klasach siedmioklasowej szkoły, do której trafiała młodzież z okolicznych wsi po ukończeniu tamtejszych trzy-cztero- czy pięcioklasówek.
Autor: Bronisław Najnigier .Fragment nieopublikowanych dotąd wspomnień. Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr59, R XVI , 4/2006r
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz