Ścieżki pamięci.
Między rokiem 1816 a 1830 wydanych zostało ok. 30 rozporządzeń, które stwarzały rodzinom tkaczy korzystne warunki do osiedlania się na (głównie zachodnich) ziemiach Królestwa Polskiego oraz do zarobkowania. Jedni osiadali w miastach, inni szukali działów ziemi prawem prywatnej własności. W rejonie Częstochowy powstało kilka tkackich społeczności, dodajmy: dość rozwarstwionych. Osiedlali się także pojedynczy rzemieślnicy w koloniach typu rolniczego. Dwa kierunki migracji zostały już dość dobrze rozpoznane: tkacze z Karkonoszy i Gór Orlickich (Kamienica Polska) oraz Morawianie (Huta Stara A).
Wkrótce rozpoznana zostanie migracja „częstochowska", a więc dzieje osiedlania się rzemieślników tkackich (także pończoszników) próbujących swego szczęścia w Starej i Nowej Częstochowie (połączonych w trybie administracyjnym w 1826 r. w jedno miasto) oraz na przedmieściach obu tych miejskich organizmów, np. na Ostatnim Groszu i Rakowie. Wielokrotnie podejmowany był w „Korzeniach" wątek etniczny czy raczej etospołeczny. Z satysfakcją należy odnotować fakt, że spory o to, który z mieszkańców kolonii był bardziej 'słowiański', a który 'niemiecki' (w domyśle: 'hitlerowiec'!), straciły swój podtekst ideologiczny i nacjonalistyczny; można zatem wrócić do rzeczowego, racjonalnego dyskursu, z wykorzystaniem, niedostępnych dla poprzednich pokoleń, źródeł i dokumentów. Punktem wyjścia dla młodszego pokolenia miłośników historii, głównie zaś genealogów, może być w jakimś sensie porządkujący kwestie kierunków migracji artykuł „Kolonie cudzoziemskich tkaczy w rejonie Częstochowy w I. połowie XIX wieku" zamieszczony w „Roczniku Muzeum Częstochowskiego 2011" (Częstochowa 2011, s. 231 — 242) oraz publikowane w ciągu 22 lat istnienia „Korzeni" wszystkie przyczynki, wzmianki, materiały źródłowe i artykuły (m. in. RafałaT. Prinkego, Zbigniewa Tobjańskiego, Janusza Lipca, Aleksandra Radłowskiego, Pawła Najnigiera, Waclava Ptacka, Jaroslava Śuli, Tadeusza Sokali, Piotra Gerascha, Jaroslava Bielobradka). Do zrobienia jest jeszcze bardzo dużo. Zgromadzony materiał merytoryczny (akta metrykalne, notarialne i księgi ludności) nie został jeszcze w całości zaprezentowany w kwartalniku. Nie mówiąc już o jego skomentowaniu i interpretacji. Brakuje wsparcia. Młodych adeptów nauki jakoś nie widać. Niczym w XIX wieku polską kulturą znów muszą zajmować się amatorzy, bo naukowcy zajęci są swoimi projektami i grantami przynoszącymi wymierne korzyści finansowe. Pisać za darmo? Nie, to zbyt poniżające. Niegodne etatowego pracownika goniącego za habilitacją. Wystarczy wszak opublikować dwie książki i biegiem z wnioskiem o dodanie tytułu: hab. Co zatem można podpowiedzieć znakomitemu znawcy średniowiecznej historii - Jackowi Laberschekowi, autorowi 700 publikacji naukowych, który z racji swych cech osobowych (głównie pracowitości i skromności) oraz braku łączności z jakąś uczelnią na habilitację widoków nie ma? Opisanie codziennej egzystencji społeczności lokalnej nie jest łatwe. Trzeba bowiem być specjalistą od wielu dziedzin wiedzy. Ot, choćby z zakresu medycyny. Który z historyków może z ręką na sercu powiedzieć, że ma rzetelne rozeznanie w kwestii panujących w XIX wieku chorób, zna świetnie objawy wówczas występujących schorzeń, doskonale poznał sposoby leczenia? A przecież epidemie nie omijały częstochowskich stron. Z broszury dr. Jana Chądzyńskiego zatytułowanej „Cholera w 1865" wynotowałem objawy tej choroby: „wymioty, żółciowe lub białawe, kurcze (...) ręce i nogi ziembnie-ją, ciało lodowacieje, twarz sinieje, zapadają się policzki, rysy się zmieniają, przybierająwyraz szyderczy, sardoniczny, hipokratesowski, puls maleje, głos słabnieje, albo całkiem milknie, moczu nie ma, chory z całą przytomnością umysłu widzi, jak śmierć się zbliża, wreszcie zchodzi" [pisownia oryginalna-przyp. mój]. Cholera „zawsze wkradała się przez granice" - pisał autor broszurki. I nie mylił się. „Matecznikiem" wywołującego chorobę przecinkowca cholery były Indie. Z Półwyspu Indyjskiego cholera wyruszała na podbój Europy zbierając srogie żniwo. Na teren ziem polskich docierała często wraz z żołnierzami imperium rosyjskiego. Rozsiane do dzisiaj po wielu rejonach Polski miejsca zwane cmentarzami cholerycznymi lub cholernikami są pamiątką ataku przecinkowca. Jeden z cmentarzy cholerycznych znajduje się w samej Częstochowie, na terenie Kawodrzy, w pobliżu jednego z szybów byłej kopalni rudy żelaza „Barbara". Takie choleryczne cmentarze w czasach gwałtownych epidemii miały prawie wszystkie wsie. Znajdowały się poza obrębem samej miejscowości. Nie inaczej było w Zawadzie, Pocześnie, Błesznie, Brzezinach, Koziegłowach. Ludzie odnosili się do tych bezimiennych mogił z szacunkiem ale i lękiem. Stawiano krzyż, rzadziej kapliczkę (z okazji przezwyciężenia morowego powietrza, jak np. na częstochowskim Stradomiu) ale z czasem — jak to zwykle bywa w życiu - zapominano. W przysłanym mi liście pan dr Longin Grabara z Łodzi (rodem z Kawodrzy) skreślił medyczny wizerunek choroby grasującej kilkakrotnie na przestrzeni XIX w. w Częstochowie i jej okolicach. Tak z cholery nie było żartów. Babcia Helenka strofowała mnie i kuzyna Pawła, gdy wyrwało nam się słowo „cholera", albo „do cholery". Uważała to za wielką nieprzyzwoitość. A może znając doświadczenia swych przodków z rejonu Gorzelni, Łojek i Kawodrzy nie chciała kusić licha? Zajmując się życiem ludzi minionych epok nie można używać dzisiejszych klisz, wyjaśniać zjawisk historycznych poprzez współczesne okulary, tzn. poprzez pryzmat naszych przyzwyczajeń, uprzedzeń, albo wygody. Słowem: wyobrażeń o sobie samych. Nasi przodkowie mieszkający na wsi prawie wcale nie znali pojęcia czasu wolnego, którym tak dziś szafujemy. Musieli ciężko, często ponad siły, pracować. Dotyczyło to także dzieci. Odżywiali się zazwyczaj bardzo marnie. Nie mieli prawa do intymności, samotności, podróży, wypoczynku. I tzw. szczęścia. Osobny pokój dla młodego członka rodziny (dziś rzecz oczywista) był w wielu domach w XX wieku tylko marzeniem. Niedostępnym luksusem. Tak jak osobne łóżko. Który z mieszkańców XIX-wiecz-nej i XX-wiecznej podczęstochowskiej wsi mógł w czasie żniw wybrać się z wędką na ryby albo wylegiwać się godzinami w łóżku? Najważniejszą zaletą młodego mężczyzny starającego się o żonę była jego pracowitość. A nie np. ufryzowane na żel włosy, krzykliwy strój (lub jego brak) i skłonność do ekstrawagancji. Moje opisywanie mikroświata Kamienicy Polskiej nie wszystkim musi się podobać. Takie prawo. Nie miejsce tutaj na odwieczny spór o tzw. obiektywizm opisu rzeczywistości. We współczesnym pędzącym do nikąd świecie naukowcy sami decydują, co jest w nauce słuszne, a co nie. Opisanie świata jest zawsze wynikiem sympatii lub antypatii, ulegania modom i koniunkturalizmowi. Zjawiska uważane niegdyś za drugorzędne urastać mogą dziś do rangi niepodważalnych praw. Ideologiczna poprawność sprawia, że wyniki badań zależą od sposobu ich finansowania. Przywilejem akademickiego nauczyciela jest (była?) wolność wypowiedzi i niezawisłość intelektualnego dyskursu. Pisanie o miejscu swego zakorzenienia podobne jest do tworzenia osobistego dokumentu. Wciąż trzeba zadawać sobie pytanie: dlaczego właśnie tu egzystowali moi przodkowie? Na dodatek opcja etnoantropologiczna nakazuje ukazywać ukryte obszary egzystencji wiejskiego mikroświata. To także pewien rodzaj intymności, w opowieść wpisuje się bowiem naoczne świadectwo. Ponieważ nie jest to pisanie do szuflady, trzeba używać strategii literackich, a te mogą podlegać czytelniczym gustom. Na dodatek twór literacki zawiera pewną domieszkę fikcji. Ale tylko po to, by lepiej ukazać ludzkie sądy, przemyślenia, także błędne mniemania. Stąd kaprys zaprezentowania w kwartalniku fragmentów „Geometry", powieści, której bohaterem jest, wykreowany artystycznie, Feliks Chądzyński. Autor musi odwoływać się do konwencji, a opowiadanie musi mieć własny styl. A zatem zza wielu zdań wygląda podmiotowe „ja", Ich-erzahlung, jak mówią Niemcy. Odległe historie opowiadać trzeba pod kątem teraźniejszości, zachowując jednak szacunek dla faktów i dokumentów archiwalnych. Jako dokumentalista wiem, że każdy człowiek godzien jest opisu. Bo godność przysługuje każdemu. Z lapidarnej adnotacji w księdze ludności (górnik, włościanin, rolnik, tkacz, organista) nie powstanie wielka biografia. Wiadomo też, że inaczej pisze się biografie księdza, przemysłowca, artysty a inaczej wiejskiego głupka, ofiary Holocaustu, donosiciela, czy kobiety sprzedajnej. Wiadomo, że określenie 'wyrobnik' odnosi się do człowieka najmującego się do prac. Ba, ale często nie wiadomo jakich. W polu, w cegielni, w fabryce włókienniczej? Postanowiłem zająć się wszystkimi mieszkańcami XIX-wiecznej Kamienicy Polskiej. Bez wyjątku. Zadanie trudne. Kamienica była wsią, miała jednak charakter tkackiej osady. Niby była to formacja przedindustrialna, ale nie pozbawiona silnych elementów kapitalistycznych (nakład), z tą różnicą że wszystko odbywało się w wiejskiej a nie miejskiej scenerii. Zatem inaczej niż w Łodzi, Zgierzu, Kaliszu, Pabianicach, Częstochowie. Inaczej niż w Koziegło-wach, gdzie dominowali sukiennicy. Inaczej niż w Żarkach, słynnych z garbarstwa, jarmarków i ogromnej żydowskiej społeczności.. Miarą człowieczeństwa, przy najmniej od czasów Oświecenia, było podnoszenie ludzi skrzywdzonych, biednych do godności. Godność przysługuje każdemu. W mojej „Księdze metryk", poetyckiej wizji rodzinnej miejscowości, znalazło się miejsce dla położnej Szustrowej, Stefana Jeruszki, Romka Banasiaka, Edka Opiłki, Eugeniusza Holeczka, Stasi Raczek, Helki Hurasowej, pana Sędzickiego, Marychny Szczęsnej. Co ich łączy? Przede wszystkim to, że wszyscy już nie żyją. I to, że ich pamiętam. Wymienialiśmy spojrzenia. W małych społecznościach spojrzenie odgrywa większą rolę niż słowa czy gesty. Antropolodzy kultury mówią o tzw. fiksacji spojrzenia. Zwężenie szpary oka towarzyszy napięciu uwagi, rozszerzenie jest reakcją na nowy bodziec, wytrzeszcz oczu znamionuje zaskoczenie. Różnica między spojrzeniem pogardliwym a ironicznym polega na innym układzie kącików ust: w stanach ironii są wzniesione ku górze, w wyrazie pogardy ku dołowi. Wymiana spojrzeń pozwala szybko zorientować się, z kim mamy do czynienia. Trzeba też obserwować położenie brwi.
Wkrótce rozpoznana zostanie migracja „częstochowska", a więc dzieje osiedlania się rzemieślników tkackich (także pończoszników) próbujących swego szczęścia w Starej i Nowej Częstochowie (połączonych w trybie administracyjnym w 1826 r. w jedno miasto) oraz na przedmieściach obu tych miejskich organizmów, np. na Ostatnim Groszu i Rakowie. Wielokrotnie podejmowany był w „Korzeniach" wątek etniczny czy raczej etospołeczny. Z satysfakcją należy odnotować fakt, że spory o to, który z mieszkańców kolonii był bardziej 'słowiański', a który 'niemiecki' (w domyśle: 'hitlerowiec'!), straciły swój podtekst ideologiczny i nacjonalistyczny; można zatem wrócić do rzeczowego, racjonalnego dyskursu, z wykorzystaniem, niedostępnych dla poprzednich pokoleń, źródeł i dokumentów. Punktem wyjścia dla młodszego pokolenia miłośników historii, głównie zaś genealogów, może być w jakimś sensie porządkujący kwestie kierunków migracji artykuł „Kolonie cudzoziemskich tkaczy w rejonie Częstochowy w I. połowie XIX wieku" zamieszczony w „Roczniku Muzeum Częstochowskiego 2011" (Częstochowa 2011, s. 231 — 242) oraz publikowane w ciągu 22 lat istnienia „Korzeni" wszystkie przyczynki, wzmianki, materiały źródłowe i artykuły (m. in. RafałaT. Prinkego, Zbigniewa Tobjańskiego, Janusza Lipca, Aleksandra Radłowskiego, Pawła Najnigiera, Waclava Ptacka, Jaroslava Śuli, Tadeusza Sokali, Piotra Gerascha, Jaroslava Bielobradka). Do zrobienia jest jeszcze bardzo dużo. Zgromadzony materiał merytoryczny (akta metrykalne, notarialne i księgi ludności) nie został jeszcze w całości zaprezentowany w kwartalniku. Nie mówiąc już o jego skomentowaniu i interpretacji. Brakuje wsparcia. Młodych adeptów nauki jakoś nie widać. Niczym w XIX wieku polską kulturą znów muszą zajmować się amatorzy, bo naukowcy zajęci są swoimi projektami i grantami przynoszącymi wymierne korzyści finansowe. Pisać za darmo? Nie, to zbyt poniżające. Niegodne etatowego pracownika goniącego za habilitacją. Wystarczy wszak opublikować dwie książki i biegiem z wnioskiem o dodanie tytułu: hab. Co zatem można podpowiedzieć znakomitemu znawcy średniowiecznej historii - Jackowi Laberschekowi, autorowi 700 publikacji naukowych, który z racji swych cech osobowych (głównie pracowitości i skromności) oraz braku łączności z jakąś uczelnią na habilitację widoków nie ma? Opisanie codziennej egzystencji społeczności lokalnej nie jest łatwe. Trzeba bowiem być specjalistą od wielu dziedzin wiedzy. Ot, choćby z zakresu medycyny. Który z historyków może z ręką na sercu powiedzieć, że ma rzetelne rozeznanie w kwestii panujących w XIX wieku chorób, zna świetnie objawy wówczas występujących schorzeń, doskonale poznał sposoby leczenia? A przecież epidemie nie omijały częstochowskich stron. Z broszury dr. Jana Chądzyńskiego zatytułowanej „Cholera w 1865" wynotowałem objawy tej choroby: „wymioty, żółciowe lub białawe, kurcze (...) ręce i nogi ziembnie-ją, ciało lodowacieje, twarz sinieje, zapadają się policzki, rysy się zmieniają, przybierająwyraz szyderczy, sardoniczny, hipokratesowski, puls maleje, głos słabnieje, albo całkiem milknie, moczu nie ma, chory z całą przytomnością umysłu widzi, jak śmierć się zbliża, wreszcie zchodzi" [pisownia oryginalna-przyp. mój]. Cholera „zawsze wkradała się przez granice" - pisał autor broszurki. I nie mylił się. „Matecznikiem" wywołującego chorobę przecinkowca cholery były Indie. Z Półwyspu Indyjskiego cholera wyruszała na podbój Europy zbierając srogie żniwo. Na teren ziem polskich docierała często wraz z żołnierzami imperium rosyjskiego. Rozsiane do dzisiaj po wielu rejonach Polski miejsca zwane cmentarzami cholerycznymi lub cholernikami są pamiątką ataku przecinkowca. Jeden z cmentarzy cholerycznych znajduje się w samej Częstochowie, na terenie Kawodrzy, w pobliżu jednego z szybów byłej kopalni rudy żelaza „Barbara". Takie choleryczne cmentarze w czasach gwałtownych epidemii miały prawie wszystkie wsie. Znajdowały się poza obrębem samej miejscowości. Nie inaczej było w Zawadzie, Pocześnie, Błesznie, Brzezinach, Koziegłowach. Ludzie odnosili się do tych bezimiennych mogił z szacunkiem ale i lękiem. Stawiano krzyż, rzadziej kapliczkę (z okazji przezwyciężenia morowego powietrza, jak np. na częstochowskim Stradomiu) ale z czasem — jak to zwykle bywa w życiu - zapominano. W przysłanym mi liście pan dr Longin Grabara z Łodzi (rodem z Kawodrzy) skreślił medyczny wizerunek choroby grasującej kilkakrotnie na przestrzeni XIX w. w Częstochowie i jej okolicach. Tak z cholery nie było żartów. Babcia Helenka strofowała mnie i kuzyna Pawła, gdy wyrwało nam się słowo „cholera", albo „do cholery". Uważała to za wielką nieprzyzwoitość. A może znając doświadczenia swych przodków z rejonu Gorzelni, Łojek i Kawodrzy nie chciała kusić licha? Zajmując się życiem ludzi minionych epok nie można używać dzisiejszych klisz, wyjaśniać zjawisk historycznych poprzez współczesne okulary, tzn. poprzez pryzmat naszych przyzwyczajeń, uprzedzeń, albo wygody. Słowem: wyobrażeń o sobie samych. Nasi przodkowie mieszkający na wsi prawie wcale nie znali pojęcia czasu wolnego, którym tak dziś szafujemy. Musieli ciężko, często ponad siły, pracować. Dotyczyło to także dzieci. Odżywiali się zazwyczaj bardzo marnie. Nie mieli prawa do intymności, samotności, podróży, wypoczynku. I tzw. szczęścia. Osobny pokój dla młodego członka rodziny (dziś rzecz oczywista) był w wielu domach w XX wieku tylko marzeniem. Niedostępnym luksusem. Tak jak osobne łóżko. Który z mieszkańców XIX-wiecz-nej i XX-wiecznej podczęstochowskiej wsi mógł w czasie żniw wybrać się z wędką na ryby albo wylegiwać się godzinami w łóżku? Najważniejszą zaletą młodego mężczyzny starającego się o żonę była jego pracowitość. A nie np. ufryzowane na żel włosy, krzykliwy strój (lub jego brak) i skłonność do ekstrawagancji. Moje opisywanie mikroświata Kamienicy Polskiej nie wszystkim musi się podobać. Takie prawo. Nie miejsce tutaj na odwieczny spór o tzw. obiektywizm opisu rzeczywistości. We współczesnym pędzącym do nikąd świecie naukowcy sami decydują, co jest w nauce słuszne, a co nie. Opisanie świata jest zawsze wynikiem sympatii lub antypatii, ulegania modom i koniunkturalizmowi. Zjawiska uważane niegdyś za drugorzędne urastać mogą dziś do rangi niepodważalnych praw. Ideologiczna poprawność sprawia, że wyniki badań zależą od sposobu ich finansowania. Przywilejem akademickiego nauczyciela jest (była?) wolność wypowiedzi i niezawisłość intelektualnego dyskursu. Pisanie o miejscu swego zakorzenienia podobne jest do tworzenia osobistego dokumentu. Wciąż trzeba zadawać sobie pytanie: dlaczego właśnie tu egzystowali moi przodkowie? Na dodatek opcja etnoantropologiczna nakazuje ukazywać ukryte obszary egzystencji wiejskiego mikroświata. To także pewien rodzaj intymności, w opowieść wpisuje się bowiem naoczne świadectwo. Ponieważ nie jest to pisanie do szuflady, trzeba używać strategii literackich, a te mogą podlegać czytelniczym gustom. Na dodatek twór literacki zawiera pewną domieszkę fikcji. Ale tylko po to, by lepiej ukazać ludzkie sądy, przemyślenia, także błędne mniemania. Stąd kaprys zaprezentowania w kwartalniku fragmentów „Geometry", powieści, której bohaterem jest, wykreowany artystycznie, Feliks Chądzyński. Autor musi odwoływać się do konwencji, a opowiadanie musi mieć własny styl. A zatem zza wielu zdań wygląda podmiotowe „ja", Ich-erzahlung, jak mówią Niemcy. Odległe historie opowiadać trzeba pod kątem teraźniejszości, zachowując jednak szacunek dla faktów i dokumentów archiwalnych. Jako dokumentalista wiem, że każdy człowiek godzien jest opisu. Bo godność przysługuje każdemu. Z lapidarnej adnotacji w księdze ludności (górnik, włościanin, rolnik, tkacz, organista) nie powstanie wielka biografia. Wiadomo też, że inaczej pisze się biografie księdza, przemysłowca, artysty a inaczej wiejskiego głupka, ofiary Holocaustu, donosiciela, czy kobiety sprzedajnej. Wiadomo, że określenie 'wyrobnik' odnosi się do człowieka najmującego się do prac. Ba, ale często nie wiadomo jakich. W polu, w cegielni, w fabryce włókienniczej? Postanowiłem zająć się wszystkimi mieszkańcami XIX-wiecznej Kamienicy Polskiej. Bez wyjątku. Zadanie trudne. Kamienica była wsią, miała jednak charakter tkackiej osady. Niby była to formacja przedindustrialna, ale nie pozbawiona silnych elementów kapitalistycznych (nakład), z tą różnicą że wszystko odbywało się w wiejskiej a nie miejskiej scenerii. Zatem inaczej niż w Łodzi, Zgierzu, Kaliszu, Pabianicach, Częstochowie. Inaczej niż w Koziegło-wach, gdzie dominowali sukiennicy. Inaczej niż w Żarkach, słynnych z garbarstwa, jarmarków i ogromnej żydowskiej społeczności.. Miarą człowieczeństwa, przy najmniej od czasów Oświecenia, było podnoszenie ludzi skrzywdzonych, biednych do godności. Godność przysługuje każdemu. W mojej „Księdze metryk", poetyckiej wizji rodzinnej miejscowości, znalazło się miejsce dla położnej Szustrowej, Stefana Jeruszki, Romka Banasiaka, Edka Opiłki, Eugeniusza Holeczka, Stasi Raczek, Helki Hurasowej, pana Sędzickiego, Marychny Szczęsnej. Co ich łączy? Przede wszystkim to, że wszyscy już nie żyją. I to, że ich pamiętam. Wymienialiśmy spojrzenia. W małych społecznościach spojrzenie odgrywa większą rolę niż słowa czy gesty. Antropolodzy kultury mówią o tzw. fiksacji spojrzenia. Zwężenie szpary oka towarzyszy napięciu uwagi, rozszerzenie jest reakcją na nowy bodziec, wytrzeszcz oczu znamionuje zaskoczenie. Różnica między spojrzeniem pogardliwym a ironicznym polega na innym układzie kącików ust: w stanach ironii są wzniesione ku górze, w wyrazie pogardy ku dołowi. Wymiana spojrzeń pozwala szybko zorientować się, z kim mamy do czynienia. Trzeba też obserwować położenie brwi.
Wymiana spojrzeń to sposób poznania drugiej osoby. Mowę oczu poznajemy w dzieciństwie, szybko pojmujemy, kto jest nam przyjazny, a kto wrogi. Wymieniałem w dzieciństwie spojrzenia z mieszkańcami mojej wsi.
Andrzej Bohdan (Częstochowa) Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr81 , R XXII , 2/2012r
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz