GARNCARZ. (Rudnik Mały)
GARNCARZ
W okresie międzywojennym do Rudnika Małego przychodził na piechotę z Koziegłów stary Żyd z długą, siwą brodą Zawsze kiedy go spotykałem, przypominał mi on Mojżesza ze szkolnego podręcznika do religii. Żyd ten dostarczał na miejsce wszystkim mieszkańcom wsi po przystępnej cenie mydło własnego wyrobu, szklił okna, lutował blaszane naczynia, kleił i drutował rozbite ceramiczne garnki, którymi również handlował na rynku w Koziegłowach. Z tego też powodu był przez ludność nazywany „Garncarzem". Przychodził on do wsi regularnie raz w tygodniu we wtorki, zawsze o tej samej porze. Jeżeli ktoś miał do niego swoje potrzeby, to czekał na niego w domu w tym dniu i mógł być zawsze pewny, że się z nim spotka. Po wielu latach Żyd ten stał się bliskim znajomym wszystkich ludzi we wsi. Lubili go bardzo wszyscy, bo on często swoje usługi świadczył na kredyt Znał dokładnie wszystkich mieszkańców wsi, a nawet ich dzieci. Wiedział też zawsze komu ma zostawić mydło na parapecie okna albo pod drzwiami, gdy w domu nie było nikogo. Robił też przegląd okien, po którym przychodził za kilka dni z gotowymi przyciętymi szybami i szklił uszkodzone okna. Gospodynie domowe przechowywały mleko w wielkich garnkach ceramicznych, wypalonych z gliny. Aby przedłużyć żywotność tych garnków i zabezpieczyć przed pęknięciem, on drutował je odpowiedniej grubości drutem. Polegało to na oplataniu całego garnka od zewnętrznej strony drutem według bardzo ładnego i dekoracyjnego wzoru. Tak zabezpieczone garnki były bardzo trwałe i nie pękaty. Poza tym, jeżeli garnek gliniany został przypadkowo przez domowników rozbity, zbierało się wszystkie skorupy i Garncarz na miejscu składał je, kleił, cały garnek, drutował i można go było na nowo używać. Dlatego też Żyd ten pełnił tu bardzo pożyteczną rolę i wszystkim był potrzebny. Krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej stary Garncarz zachorował ze starości i przestał przychodzić do wsi. Na jego miejsce zaczął przyjeżdżać na rowerze jego syn, Icek..
Koziegłowy – rynek
Miał on może około osiemnastu lat. Pewnego razu wracałem z rzeczki z połowu z wiadrem, w którym miałem trochę ryb. Icka spotkałem na podwórku Zaczął ze mną rozmowę i zobaczył, że mam w wiadrze ryby Zaproponował mi, abym mu je sprzedał, bo jak stwierdził, jego Mame urnie robić z ryb bardzo pyszną zupę. Zdziwiło mnie to bardzo, gdyż po raz pierwszy usłyszałem, że z ryb można robić zupę. Miałem tych ryb takiej różnej drobnicy, około kilograma i sprzedałem lnu je za dwadzieścia groszy. Icek wysypał ryby do torby i ucieszony tym zakupem, wsiadł na rower i odjechał. Na drugi dzień przyszedłem ze szkoły i zobaczyłem, że Icek siedzi na ławie przed moim domem. Ucieszony, że mnie zobaczył, powiedział, że ma do mnie bardzo ważny interes i w tym celu specjalnie przyjechał z Koziegłów. Oznajmił mi, że jego Mame z ryb, które wczoraj ode mnie kupił, zrobiła dla całej rodziny zupę. Było to coś tak smacznego, że trudno to z czymkolwiek porównać. Jednym słowem — był to wielki cymes. Z powodu tej smacznej rybnej zupy było u nich w domu prawdziwe żydowskie, wielkie święto. Taką dobrą rybną zupę jedli od dłuższego czasu po raz pierwszy, bo w okolicy Koziegłów nie ma żadnych stawów ani rzek i tym samym nie ma świeżych ryb. Mając w pamięci ten wspaniały smak zupy, cała jego rodzina domaga się od niego, aby załatwił ze inną umowę na stałą dostawę ryb raz w tygodniu. On będzie po nie przyjeżdżał osobiście w ustalony dzień tygodnia. Icek powiedział mi również, że mogą to być ryby różnych gatunków i nawet najmniejsze, bo względy kulinarne temu nie przeszkadzają. Muszą to jednak być gatunki ryb z łuską, gdyż tego wymaga religia żydowska. Przystałem na to z ochotą i od tej pory łowiliśmy z moimi młodszymi braćmi. Lutkiem i Marianem, ryby dla Icka, syna Garncarza. W rzece było wtedy dużo kiełbi i płoci. Czasem trafiały się również dzikie karpie japończyki, a w pobliskich bagnach było dużo karasi. Łowiliśmy tę drobnicę koszykiem i jak leci wsypywali do wiadra z wodą. Przynosiliśmy je żywe do domu i umieszczali w specjalnie przygotowanej ażurowej skrzynce, która stała zanurzona w wodzie sadzawki, znajdującej się przy naszej zagrodzie. Ryby przechowywały się tam żywe i czekały czasem na Icka kilka dni. Od tej pory w rodzinie starego Garncarza, Żyda z długą siwą brodą z Koziegłów, podobnego do Mojżesza, było raz w tygodniu wielkie żydowskie święto spożywania tej najsmaczniejszej potrawy, jaką jest zupa rybna.
Dzień targowy (czwartek) na rynku w Koziegłowach
Z lekiem zaprzyjaźniłem się nie tylko dlatego, że kupował ode mnie ryby i nie tylko dlatego, że mieliśmy obydwaj biblijne imiona, ale przede wszystkim dlatego, że zawsze kiedy przyjeżdżał do mnie, mieliśmy sobie bardzo dużo do powiedzenia. Niestety przyjaźń nasza trwała krótko, bo tylko jeden sezon. Znajomość naszą przerwała wojna w 1939 roku. Icek przestał przyjeżdżać do wsi i do mnie po ryby. Zaprzestał też handlu mydłem. Było to już późną jesienią 1939 roku, ale pogoda była jeszcze możliwa. Udało mi się jakoś złowić trochę ryb i postanowiłem osobiście zawieźć je do Koziegłów dla Icka. Ryby przed samym wyjazdem wybrałem z ażurowej skrzynki w sadzawce i żywe włożyłem do torby. Pojechałem z nimi do Koziegłów na rowerze. Zachęcała mnie do tego również moja matka, bo zabrakło mydła w domu. Dom Icka odnalazłem. Był to dość duży parterowy budynek z przelotową sienią na podwórko. W sieni tego domu spotkałem jakąś niską i chudziutką staruszkę, która wskazała mi drzwi do pomieszczenia, gdzie zastanę Icka. Wszedłem do tego pomieszczenia i zobaczyłem Icka przy pracy. Ucieszył się bardzo moim przyjazdem i powiedział mi, że on nie mógł się zjawić we wsi ponieważ Niemcy zakazali wszystkim Żydom pod surowymi karami opuszczania miasta. Zakazali również handlu pod każdą postacią. Rodzina jego znajduje się z tego powodu w trudnej sytuacji materialnej. On sam zajmuje się teraz wyrobem cementowych dachówek z materiału powierzonego i z tego na razie się utrzymują. Powiedziałem mu, że przywiozłem trochę ryb, jakie mi się udało jeszcze o tej porze złowić. Pobiegł szybko do mieszkania i wrócił z miską, do której wyłożyłem ryby. Było wśród nich kilka karasi, które zaczęły się rzucać, pełne wigoru chociaż wyjęte z wody były ponad godzinę temu Zaraz też przybiegła do nas owa mała i chudziuteńka staruszka, którą spotkałem w sieni. Okazało się, że była ona jego matką, gotującą te słynne, najsmaczniejsze zupy rybne. Staruszka bardzo się ucieszyła z prezentu i uważnie mi się przyjrzała. Poszła z rybami do mieszkania i po chwili przyniosła mi kostkę mydła, o którym nawet nie wspomniałem. Prosiła mnie, aby im przywieźć trochę mąki na wymianę za mydło, którego jeszcze trochę mają ze starych zapasów, gdyż pieniędzy nie mają żadnych. Z Ickiem, jak zwykle, długo rozmawiałem. Pokazał mi on swoją maszynę do wyrobu dachówek i demonstrował jak się je produkuje. Obiecał mi również, że jeżeli będą ich wywozić do Niemiec, to maszynę tę mi odstąpi. Po dwóch dniach przywiozłem im pięć kilogramów mąki żytniej i trzy kilogramy pszennej, za którą na wymianę dostałem mydło. Przy odjeździe ustaliliśmy, że na razie nie przyjadę do nich, gdyż jest niebezpiecznie poruszać się po drogach, a poza tym zbliża się zima i nie będzie możliwości. Ustaliliśmy, że wiosną wznowimy kontakty. Do wiosny tak wiele się zmieniło, a Żydów w Koziegłowach już nie było. Zostali wywiezieni do Oświęcimia i tam wszyscy zamordowani. Wtedy, kiedy ostatni raz rozmawiałem z lekiem powiedział mi on, że krążą wśród Żydów pogłoski o przymusowym wysiedleniu ich z Koziegłów do Niemiec, gdzie mają pracować w fabrykach. Nikt z nas, ani on ani ja, nawet nie przypuszczaliśmy wtedy , że taki okrutny los spotka wszystkich Żydów w Polsce. Minęło już około pięćdziesięciu lat od tamtych koszmarnych czasów, jakie zgotował nam okupant niemiecki na ziemiach polskich. Przez te pięćdziesiąt lat nie dotarły do mnie żadne wieści, jakie losy spotkały Icka, mojego żydowskiego przyjaciela. Wydawać by się mogło, że już nigdy niczego o nim nie usłyszę. A jednak los i przypadek sprawił, że w tym roku dotarła do mnie pośrednio aż z dalekiej Ameryki wiadomość, że Icek nie zginął w Oświęcimiu, gdyż w późniejszych latach spotkał go w obozie w Buchenwaldzie Florian Haczyk z Rudnika Małego, były więzień tego obozu, a obecnie zamieszkały na stałe w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Znał on Icka sprzed wojny i udzielał mu w obozie pomocy, a miał taką możliwość spotykania go, gdyż był zatrudniony w obozowym Komandzie Sanitarnym. Niestety oprócz tych skąpych wiadomości, nieznane są mi jego dalsze losy. Kiedy pokazały się w naszym handlu po wojnie zupy rybne w puszkach, najpierw węgierskie, później niemieckie i w końcu rosyjskie, pomny opowiadań Icka, jego pochwał zupy rybnej, zacząłem je kupować i próbować. Były one nie złe, ale niemieckie i węgierskie za ostre na mój gust. Najlepsze z nich były jednak rosyjskie tak zwane „uchy", które trzeba było tylko przyprawić według swojego gustu swieżą włoszczyzną z niewielką ilością ziemniaków. W taki sposób temat zupy rybnej zagościł w naszym domu. Moja żona, Helena, zebrała wszystkie wiadomości z opowiadań i literatury o zupach rybnych i na tej podstawie wymyśliła zupę rybną „cud" o smaku i aromacie tak wspaniałym, o którym się nigdy nie zapomina. Jest ona zawsze podawana w naszym domu przy okazjach najwyższej rangi, a goście, którzy do nas przychodzą są jej smakiem bezgranicznie zachwyceni. Jest to „specialite de la maison". Pewnego razu z jakiejś okazji otrzymałem w prezencie od mojego młodszego syna, Andrzeja, książkę napisaną przez rosyjskiego pisarza Wiktora Astafiewa pod tytułem „ICrólowa Ryb". W języku rosyjskim tytuł ten brzmi „Car Ryba". Jest to przepiękna opowieść oparta na osobistych przeżyciach Autora, o jego przygodach i syberyjskiej przyrodzie, o związkach człowieka z naturą i prawach, które nimi rządzą. Z książki tej, oprócz wielu arcyciekawych i zachwycających wiadomości, dowiedziałem się jak się gotuje prawdziwą rosyjską zupę rybną, tę słynną uchę. Wprawdzie u nas nie ma takich szlachetnych gatunków ryb, jakie żyją na Syberii w Jeniseju, ale są właśnie miętusy, które wybitnie nadają się na zupę. Poza tym zupa może być gotowana jednocześnie z kilku gatunków ryb, ale jedno jest do tego niezbędnie potrzebne, a mianowicie : miętusia wątroba. Miętusia wątroba roztarta z cebulą daje dopiero ten wspaniały aromat, ten wyborny, niezapomniany smak zupy rybnej. W Rudniku Małym, w dawnych latach, przed wojną i kiedy tam przyjeżdżałem po wojnie wyłowiłem wiele miętusów. Zawsze jednak przy obróbce wątrobę miętusią, a tam nazywaną „sadłem miętusim," wyrzucało się wraz z wnętrznościami ryby na śmietnik, którymi zajmowały się już tylko koty. Mięso z miętusa jest delikatne i bardzo smaczne, ale wątroba jego, stanowiąca pokaźną wagę całej ryby jest najwartościowszym surowcem do sporządzenia zupy rybnej. Jest ona również bardzo zdrowym produktem dla organizmu człowieka, szczególnie na oczy, ze względu na dużą zawartość witaminy A i innych czynnych składników. Całe pokolenia w Rudniku Małym łowiły w tamtejszych strumieniach miętusy, ale całe pokolenia wyrzucały to, co jest najwartościowsze w miętusie, a mianowicie: jego wątrobę. Wprawdzie słyszało się tam od starych ludzi, że „miętusie sadło" jest bardzo dobre „na łocy", ale nikt nie powiedział, jak go należy używać. Przejrzałem całą polską literaturę kulinarną i tam też nie znalazłem żadnej wzmianki na ten temat. Dopiero z książki, o której wspomniałem, dowiedziałem się o tym. Dlatego też przy tej okazji wszystkim zainteresowanym oznajmiam, że wątroba albo inaczej nazywana „sadłem miętusim" jest jadalna. Jest ona najwartościowszą częścią miętusa, obfitującą w witaminę A i dlatego bardzo zdrową na oczy. Można ją spożywać smażoną, ale najlepiej sporządzić na niej zupę rybną. (...) Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 198-202
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz