GNIAZDO SZERSZENI. Wspomnienia.
W połowie października 1944 roku, w miasteczku Żarki koło Częstochowy, pojawiła się nowa nieznana nam jednostka wojsk niemieckich. Byli to przeważnie starsi ludzie ubrani w brunatne mundury i charakterystyczne skośne czapy, które u nas w Polsce nazywano „hitlerówkami". W tych brunatnych mundurach i tych wysokich czapach wyglądali oni groźnie, jak bojówki Hitlera z lat trzydziestych. Zakwaterowano ich w nowej szkole, zlokalizowanej na zachodnim przedmieściu Zarek. Cały teren wokół szkoły ogrodzono gęsto zasiekami z kolczastego drutu. Widzieliśmy ich czasem jak maszerowali w zwartych kolumnach w kierunku swoich koszar. Trzeba powiedzieć, że kolumny te wzbudzały wśród nas, Polaków lęk i grozę bo nie znaliśmy przyczyny, dla której ich tutaj sprowadzono. Krążyły na ich temat różne wiadomości. Jedni mówili, że są to oddziały specjalne do zwalczania polskiej partyzantki w pobliskich lasach. Inni twierdzili, że będą oni wysiedlać polską ludność z tych terenów i wywozić do Niemiec, a jeszcze inni - że są to ochotnicy z partii hitlerowskiej i mają tutaj do spełnienia specjalne zadanie. W każdym bądź razie, wyglądali oni w tych brunatnych mundurach na najwierniejsze wojsko Hitlera, gotowe go bronić aż do samego końca. Koszary, w których kwaterowały te brunatne oddziały nazywane były przez Polaków „Gniazdem Szerszeni". Nazwa ta była w pełni uzasadniona nie tylko z powodu koloru ich mundurów podobnego do tych owadów, ale przede wszystkim z powodu tych negatywnych cech, jakie kojarzą się z tymi niebezpiecznymi i jadowitymi owadami. Bezpośredniej styczności z tymi „szerszeniami" nie mieliśmy, ale od czasu do czasu widywaliśmy ich. To właściwie wszystko, co mógłbym wówczas powiedzieć o tym wojsku, gdyby nie okoliczności, jakie zdarzyły się w czasie mojego pobytu na tej słynnej, a wyłudzonej od Niemców, trzydniowej przepustce. Otóż tam, w moim rodzinnym domu spotkałem daleką krewną, która przyjechała do moich rodziców ze Śląska, a konkretnie z Chorzowa. Była ona żoną Józefa Klyty, dalekiego kuzyna mojego ojca. Ze śląskiej rodziny Klytów wywodziła się bowiem matka mojego ojca, czyli moja babcia, Katarzyna. Mój dziadek, Franciszek Bakota, ożenił się z nią wtedy, kiedy uciekł z zaboru rosyjskiego pod zabór niemiecki, aby uniknąć dwudziestopięcioletniej służby w wojsku carskim. Przed wojną, tej dalekiej rodziny z Chorzowa zupełnie nie znaliśmy. Dopiero teraz, w czasie wojny, a właściwie okupacji niemieckiej, kiedy w miastach, w tym również na Śląsku, nie było co jeść, rodzina ta nawiązała z nami kontakt w celu uzyskania wsparcia żywnościowego ze wsi. Przyjeżdżali oni do nas dość często po żywność, a nawet na kilka dni, aby odetchnąć na wsi świeżym powietrzem. Ja również byłem u nich kilka razy w Chorzowie, mimo że Polakom w czasie okupacji niemieckiej podróżować było niebezpiecznie. Uchodziło mi to na sucho być może dlatego, że miałem wtedy czternaście, a może piętnaście lat, więc byłem jeszcze traktowany jako dziecko. Nawiązały się wówczas między nami stosunki rodzinne. My wspieraliśmy ich produktami żywnościowymi, a oni nas odzieżą, obuwiem i innymi artykułami przemysłowymi, które u nas w Polsce były nieosiągalne. Takie sprawy, że oni tam na Śląsku traktowani byli jako Niemcy, nie odgrywały między nami żadnej roli. Rozmawialiśmy między sobą po polsku i uważaliśmy ich zawsze za Polaków tym bardziej, że rozległa rodzina Klytów po pierwszej wojnie światowej brała aktywny udział we wszystkich powstaniach śląskich na rzecz przyłączenia ziem śląskich do Polski.
Przystanek graniczny przy ul. Myszkowskiej w Żarkach. Archiwum Obywatelskiego Komitetu Pamięci Narodowej.
Sam ów daleki kuzyn mojego ojca, Józef Klyta, a nazywany teraz przez nas „wujkiem Zeflikiem" był zdania, że hitlerowskie Niemcy wojnę przegrają i nie krył się z tym poglądem przed nami. Kiedy byłem u nich w Chorzowie, uczył się skrycie języka rosyjskiego przy pomocy samouczka, a był to czas, kiedy Niemcy na froncie wschodnim osiągali jeszcze sukcesy. Pokazywał mi nawet swoje zeszyty, na których uczył się pisać po rosyjsku. Wyrażał przy tym przekonanie, że przyjdzie taki czas, kiedy Rosjanie będą pędzić Niemców aż do samego Berlina. Oni przyjdą tutaj — mówił — i wtedy język rosyjski będzie potrzebny, aby się z nimi porozumieć. Wujek Zeflik żył dość długo w starokawalerstwie i ożenił się krótko przed wojną, mając powyżej czterdziestu lat z panną o imieniu Marta, też nie młodziutką, bo liczącą sobie również około czterdziestu lat. Wujek Zeflik całe życie był górnikiem, a ciotka Marta przed zamążpójściem — służącą bogatej rodziny żydowskiej Marx i Spencer na Śląsku. W drugim lub trzecim roku okupacji niemieckiej urodził im się syn, któremu dano na imię Herbert. „Bercik", był oczkiem w głowie i jedyną najważniejszą troską obojga zaawansowanych już w latach rodziców. Był dla nich jedyną nadzieją na przyszłość. Otóż ta nasza ciotka, Marta, oznajmiła mi, że jest bardzo zmartwiona ponieważ jej mąż, Zeflik, miesiąc temu został powołany do wojska niemieckiego, do tak zwanych oddziałów Volkssturmu. Obecnie odbywa szkolenie wojskowe w Polsce, w miejscowości Zarki, to jest w odległości najwyżej dwóch kilometrów od Leśniowa, aktualnej miejscowości mojej przymusowej pracy. Dodała przy tym, że jeżeli tam pracuję, to musiałem widzieć to wojsko w rzucających się w oczy brunatny, mundurach. Wiadomością tą zostałem całkowicie porażony, gdyż teraz dopiero uświadomiłem sobie, jaka przepaść dzieli nas między sobą, że niby to jesteśmy rodziną, ale oni służą Hitlerowi, a my jesteśmy przez niego mordowani. Miałem bowiem już w pamięci czterech moich kuzynów zamordowanych w Obozie Zagłady w Oświęcimiu. Uświadomiłem sobie również z jaką nienawiścią my, niewolnicy, patrzyliśmy na te rozśpiewane oddziały, wystrojone w hitlerowskie mundury, kiedy w zwartych kolumnach wracały do koszar. Teraz dowiedziałem się, że wśród nich jest mój daleki wujek, Zeflik. W dalszej rozmowie z ciotką Martą, wyraziłem swoje wielkie zdziwienie, że ludzie w tym wieku, jak wujek Zeflik, pod sam koniec wojny dobrowolnie i ochotniczo wstąpili do armii niemieckiej, aby bronić Hitlera.
Przystanek graniczny przy ul. Koziegłowskiej w Żarkach. Archiwum Obywatelskiego Komitetu Pamięci Narodowej.
Powiedziałem jej również, że tam wśród nas, Polaków, mówi się, że są to oddziały rekrutujące się z samych członków partii hitlerowskiej, o czym świadczą ich mundury koloru brunatnego, takie same, jakie nosiły bojówki hitlerowskie. Ona oburzyła się niezmiernie, a może nawet i przeraziła tym, co powiedziałem i zaraz pośpiesznie zareplikowała, że wszystko to, co powiedziałem, jest nieprawdą. Prawdą natomiast jest, że jej mąż nigdy nie był w żadnej partii hitlerowskiej i do Volksstunnu został wcielony przymusowo, chociaż jest chory na astmę i ona boi się bardzo o stan jego zdrowia. Powiedziała, że cały ten Volkssturm, to stare dziady. a czasem i kaleki, które często nie służyły w ogóle nigdy w wojsku, gdyż się do tego nie nadawały. Powiedziała, że są to ludzie, którzy całe swoje życie przepracowali w kopalniach i hutach śląskich. Tam stracili swoje zdrowie, a teraz na starość przebrano ich w te przeklęte mundury i każe im się udawać wojsko. Nie miałem powodu, aby jej nie wierzyć, więc pomyślałem sobie, że jest to na pewno celowa mistyfikacja. Zdarza się to bowiem niekiedy wśród zwierząt, że ze swojej słabości czyni się grozę, a swoimi jaskrawymi kolorami straszy się przeciwnika. Można powiedzieć, że poniekąd cel taki został osiągnięty, bo dla nas, Polaków, te brunatne mundury oznaczały zagrożenie i budziły rzeczywiście strach. W dalszym ciągu rozmowy z ciotką Martą, dowiedziałem się od niej, że była ona już dwa razy w Żarkach odwiedzić męża. Ostatnio umówiła się z nim, że przyjedzie do niego znów w przyszłą niedzielę, ale uczynić tego nie będzie mogła. W związku z tym prosiła mnie, abym po powrocie do Leśniowa, odwiedził go i przekazał mu tę wiadomość, gdyż w przeciwnym razie będzie się on niepotrzebnie denerwował, czekając na jej przyjazd. Poza tym prosiła o przekazanie mu wiadomości, że na wsi załatwiła wszystkie sprawy żywnościowe, łącznie z kartoflami na zimę. Propozycja ta zaskoczyła mnie i wyraziłem wątpliwość, czy ja jako Polak, mogę tam pójść do koszar niemieckiego wojska. Ona jednak nalegała, że jest to dla niej bardzo ważne, aby mąż jej otrzymał tę wiadomość. Mimo moich obaw i wielkiej niechęci obiecałem jej, że odwiedzę wujka Zeflika i przekażę mu tę wiadomość. Po przyjeździe z przepustki do Leśniowa, zaraz w ten sam dzień, nie bez obaw, poszedłem po południu do szkoły, gdzie kwaterowały wojska Volkssturmu. Przy bramie wejściowej, obok budki wartowniczej stał żołnierz — dziadek w podeszłym wieku, z karabinem na ramieniu, ale ubrany w mundur koloru zielonego, w hełmie na głowie na kształt nocnika i z paskiem pod brodą. Powiedziałem do niego, oczywiście po niemiecku, że przybywam w odwiedziny do mojego wujka, który jest żołnierzem Volkssturmu. Wartownik zapytał jak się nazywa mój wujek i skąd pochodzi Powiedziałem mu, że jest to „Josef Klyta aus Konigshiitte", bo tak się nazywał Chorzów w czasie okupacji. Wartownik uśmiechnął się do mnie przyjaźnie i powiedział, że ma dobrze Zefla, mojego wujka, bo sam jest również z Królewskiej Huty i pracował z nim na kopalni. Powiedział mi, że muszę jednak poczekać, bo Zefel jest na ćwiczeniach w polu i wróci z całą kompanią za pół godziny. Powiedziałem mu, że będę tu gdzieś w pobliżu i przyjdę za pół godziny. Niebawem zobaczyłem, że kompania „Szerszeni" maszeruje drogą w kierunku koszar. Za chwilę podszedłem ponownie do bramy. Wartownik zawołał na przechodzącego żołnierza i polecił mu zaprowadzić mnie do pokoju odwiedzin i przywołać do mnie mojego wujka. W niewielkim pokoju, przy wejściu do szkoły, było kilka stolików z krzesłami. Usiadłam przy jednym z nich. Za chwilę z wielkim rozmachem otwarły się drzwi i zobaczyłem w nich zaskoczonego moją tu obecnością wujka, a za nim dwóch innych żołnierzy. Przyszli oni z nim bo myśleli, że przyjechał ktoś znajomy z Chorzowa. Wujek jakoś się zmieszał, bo bał się, że zacznę mówić do niego po polsku, co w tym miejscu i czasie było nie do pomyślenia. Ja wyczułem to jednak i pośpiesznie powiedziałem do niego: „Guten Tag mein Onkel!" I zacząłem do niego mówić po niemiecku o tym, że byłem wczoraj w domu. Spotkałem tam ciotkę Martę i mam od niej dla niego wiadomości. On zrobił na mnie wielkie oczy, gdyż usłyszał po raz pierwszy moją mowę po niemiecku i mina mu zaraz pojaśniała. Odwrócił się do znajomych, którzy z nim przyszli i powiedział do nich, że ja przyjechałem ze wsi, a nie z Królewskiej Huty. Oni zaczęli żałować, że nie jestem ich wspólnym znajomym i że on to ma zawsze szczęście. Nie mogłem stać milcząco, więc powiedziałem do nich kurtuazyjnie, jak mi się zdawało, literacką niemczyzną: „Ess Tut mir seter lei dass ich bin nicht aus Konigshiitte", po czym przybysze z zawiedzionymi minami odeszli. Teraz zostaliśmy już sami w pokoju. Jeszcze dla popisu powiedziałem do niego : „Firchten Sie nicht und nehmen Sie platz bittel" Usiedliśmy przy stoliku i zaczęliśmy rozmowę przyciszonym głosem po polsku. On był bardzo zadziwiony moim tu przybyciem, a szczególnie moją mową po niemiecku i kiedy usiedliśmy przy stole powiedział: „Pieruchu, kaś ty się tak nauczył po niymiecku godać? Przeca tyś tak rozprawioł z niemi jako byś ze książki czytoł. A jo mioł stracha, że ty zaczniesz po polsku godać." Powiedziałem mu, że to rzeczywiście wyuczyłem się z ksiązki. Teraz przekazałem mu wszystkie wiadomości, jakie poleciła mi ciotka. Powiedziałem mu również, że pracuję tutaj przy okopach w Leśniowie, dwa kilometry stąd i mieszkam w klasztorze OO Paulinów. Do niego nie będę mógł więcej przyjść, bo się boję. Po tej rozmowie wujek odprowadził mnie jeszcze do bramy i tu w obecności wartownika przeszliśmy na język niemiecki. Przy bramie pożegnaliśmy się i to było nasze ostatnie spotkanie w życiu. Wkrótce wypadki potoczyły się bardzo szybko, bo zbliżał się front. Volkssturm opuścił budynek szkolny w Żarkach. Cały oddział został przeniesiony o dziesięć kilometrów dalej na wschód do okopów w rejon miejscowości Podlesice. Armia radziecka pędziła teraz Niemców bardzo szybko na zachód, zdążając uparcie w kierunku Berlina, jak to przewidział dokładnie kilka lat wcześniej mój daleki wujek ze Śląska, Zeflik Klyta, a obecny żołnierz Volkssturmu, mający jej w tym przeszkodzić. Oddziałami Volkssturmu obsadzono okopy, które wybudowano rękami polskiej ludności. Mieli oni stanowić osłonę dróg ewakuacyjnych jednostek Wermachtu w kierunku zachodnim oraz osłonę linii kolejowej Częstochowa —Katowice. Przewidzieć można było, że jednostki te były przeznaczone na całkowite wytracenie. W dniu szesnastego stycznia cała armia niemiecka ewakuowała się na zachód wszystkimi dostępnymi drogami z kierunku Szczekocin na Zawiercie i Zarki, a stąd dalej na Opole. W nocy z szesnastego na siedemnastego stycznia na linii umocnień zostały tylko jednostki Volkssturmu. Była to mroźna i bezksiężycowa noc. W okopach pełniono warty, zabezpieczając linię obrony od wschodu, a żołnierze wolni od służby wypoczywali w baraku pozostawion Po budowniczych umocnień tuż za linią obrony. Tak było w rejonie Podlesic. Wolnych od służby było pięciu żołnierzy; wśród których był również mój wujek Zeflik. Jego specjalnie zwolniono ze służby i odesłano na zaplecze ponieważ jak zwykle o tej porze nocy dostał ataku astmy i nie nadawał się do jej pełnienia. Było mroźno, więc wszyscy siedzieli lub drzemali na drewnianych ławach wokół żelaznego pieca, w którym palili znalezionym drewnem. Zbliżała się godzina czwarta nad ranem. W piecu tliły się resztki drewna. Jeden z wypoczywających żołnierzy w obawie, że w piecu wygaśnie, wyszedł na zewnątrz baraku, aby przynieść nową porcję drewna. W pobliżu baraku drewna nie było, oddalił się więc nieznacznie na zaplecze, gdyż tam widział w dzień stertę połamanych desek i innych odpadów drzewnych. Odnalazł tę stertę, przyklęknął przy niej, aby nawybierać drobniejszych kawałków drewna, nadających się do pieca. Wtedy, właśnie z tej pozycji, zauważył skradające się z pobliskich zarośli do baraku postacie rosyjskich zwiadowców. Było ich kilkunastu. Ubrani byli w maskujące białe kombinezony. Poznał ich, że są Rosjanami po czapkach uszatkach i pepeszach. Przywarł jeszcze bardziej za stertą i chociaż jeden z wywiadowców przebiegł tuż koło niego, jednak go nie zauważył. Skradali się oni od tylu do linii umocnień, a nie z przodu, jak to oczekiwali Niemcy. Po drodze mieli jednak barak. Szybkimi susami doskoczyli do niego. Kilku z nich przyczaiło się pod oknami, jeden otworzył drzwi, a pozostali wpadli do wewnątrz. Rozległy się zduszone krzyki i śmiertelne jęki. Trwało to bardzo krótko, po czym wszystko ucichło, jakby się nic nie stało i nie padł przy tym ani jeden strzał. W taki prozaiczny sposób zginął Bogu ducha winien mój daleki wujek ze Śląska, Zeflik Klyta. Całe swoje życie przepracował na dole w kopalni, a w ostatnich dniach wojny został przebrany w hitlerowski brunatny mundur, aby udawać najwierniejsze wojsko Hitlera, a ze słabości czynić grozę i strach. Dlatego zginąć musiał. Relację z tego zdarzenia owej styczniowej nocy przekazał uratowany przypadkowo ten właśnie żołnierz, który tylko na chwilę wyszedł z baraku, aby przynieść drewna na opał. Nie mógł on nic zrobić w sprawie uratowania swoich kolegów, gdyż z baraku na własne szczęście wyszedł bez broni, ale również na własne nieszczęście, bez płaszcza i czapki, w mroźną noc. Mógł tylko jedno zrobić : uciekać jak najdalej od tego nieszczęsnego miejsca w takim stanie, w jakim był, ratując swoje życie i to mu się udało. Udało mu się to między innymi również dlatego, że natychmiast zrozumiał, iż głównym jego zagrożeniem jest hitlerowski mundur, jaki nosi na sobie. W najbliższej wsi przebrał się w cywilne ubranie i od tej chwili przestał być „najwierniejszym" żołnierzem Hitlera i w takim stroju z odmrożonymi uszami wrócił pieszo do domu po kilku dniach. Ciotka Marta została sama z niespełna dwuletnim dzieckiem, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Nagła śmierć męża była dla niej ogromnym i bardzo bolesnym ciosem. Była ona śmiercią zupełnie niepotrzebną i co gorsza wstyd było, a nawet obawa przyznać się do niej, bo bądź co nie bądź życie to zostało oddane w obronie Hitlera, za przyczyną którego wymordowano miliony niewinnych ludzi w Europie i na świecie. Ciotka Marta musiała sobie jakoś radzić w dalszym życiu, wiedziała bowiem, że obowiązek wychowania syna spadł teraz na nią samą. Była ona prostą kobietą, bez wykształcenia, więc podjęła pracę fizyczną w kopalni na dole, aby więcej zarobić na swoje utrzymanie i wychowanie dziecka. Na kopalni, gdzie poprzednio pracował jej mąż, przepracowała aż do emerytury. Synowi swojemu zmieniła imię z Herberta na Józefa, aby pozbyć się śladu niemieckości, a zarazem upamiętnić imię jego ojca. Syn jej wyrósł na dorodnego mężczyznę i mieszkał cały czas razem z nią w starym mieszkaniu, gdzie przyszedł na świat. (...) Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 377-383
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz