STRASZYDŁA I DUCHY
Przez długi okres czasu, kiedy żyli jeszcze świadkowie tamtych lat, w okresie międzywojennym, to jest w latach 1920 - 1939, krążyły wśród nich opowiadania o zakopanym w ziemi złocie. Wskazywano przypuszczalne miejsca, gdzie to mogło być. Takimi nadającymi się do tego schowkami, mogły być jedynie miejsca, które miały stałe punkty odniesienia, takie jak: kapliczki, krzyże przydrożne, wielkie stare dęby lub samotne grusze w polu. Na podstawie tych opowiadań w różnych latach i z różnym nasileniem ludzie miejscowi, a czasem i zamiejscowi prowadzili poszukiwania po nocach ukrytego złota. Robili to często za pomocą specjalnych prętów stalowych, które siłą rąk wciskało się w ziemię, a jeżeli ostrze pręta trafiło na twardy przedmiot, kopało się w tym miejscu dół. Często tym twardym przedmiotem był kamień, a czasem i stara rosyjska butelka, zakopana przez strażnika po wypiciu wódki. Obok kapliczki świętego Janka, który nadal stoi na byłej granicy, wykopano nawet tak zwany szklany gąsiorek o pojemności czterech litrów z całą nienaruszoną zawartością rosyjskiego spirytusu. Wszyscy się o tym zaraz dowiedzieli bo znalazcy urządzili sobie libację i przez kilka dni nie trzeźwieli. Będąc jeszcze małym chłopcem, widziałem często świeżo wykopane doły w pobliżu kapliczki świętego Jana. Był to efekt nocnych poszukiwań złota. Wśród starych ludzi panowało przekonanie, że zakopane w ziemi złoto raz w roku, w niedzielę palmową w samo południe, wydostaje się z ziemi na powierzchnię i przesypuje się w słońcu. W ten sposób oczyszcza się w promieniach słonecznych, po czym wraca na swoje miejsce. Wystarczy wówczas zaobserwować i dobrze zapamiętać to miejsce aby zostać właścicielem skarbu. Nie było to jednak takie proste bowiem pozaziemskie moce powodują że w najważniejszym momencie ogarnia człowieka nieodparty sen. Sam widziałem na własne oczy takie czuwanie koło kapliczki świętego Jana. Stary Skrobek wybrał do tego celu bardzo dogodne i zaciszne miejsce, a mianowicie stertę gałęzi. Położył się na niej wygodnie i intensywnie czuwał. W najważniejszym jednak momencie, rozmarzony promieniami słońca, zasnął. Słysząc brzęk przesypującego się złota, przebudził się nagle. Niestety, było odrobinę za późno. Oczyszczone złoto wsypało się już pod ziemię. Starzec nie mógł tego przeboleć, bo brzęk tego złota był tak piękny i wyraźny, że musiało to być gdzieś w pobliżu. Od tego czasu nie mogąc spokojnie spać, przychodził on tu w nocy z prętem stalowym i próbował nim wymacać w ziemi to brzęczące złoto. Niestety, jak sądzę nie wymacał go, bo zmarł w swojej starej biedzie. Podobno w czasie nocnych poszukiwań tych skarbów, pokazywały się różne przedziwne stwory jak: czarne psy, którym z pysków buchały snopy iskier, końskie łby na kurzych łapkach, białe skaczące kozy, kościotrupy w białych powłóczystych szatach z dzwoniącymi piszczelami. Strachy te nigdy nie pozwoliły na zakończenie poszukiwań. Nie znalazł się też nikt tak odważny aby to wszystko mógł wytrzymać i poszukiwania doprowadzić do końca. Najwięcej tych strachów pokazywało się w nocy w pobliżu kapliczki świętego Jana. Upewniało to tym bardziej poszukiwaczy, że w pobliżu tej kapliczki zakopane jest na pewno to legendarne złoto. Trzeba wyjaśnić, że w pobliżu kapliczki świętego Jana występują duchy nieżyjących już dawno właścicieli zakopanego gdzieś tutaj złota, którymi byli przepuszczający przemytników przez granicę rosyjscy strażnicy, jak również duchy pogrzebanych tu w pobliżu kapliczki zmarłych mieszkańców wsi w czasie epidemii cholery, zwanej „morowym powietrzem". Jako dowód na to, że było tu cmentarzysko w tych zamierzchłych czasach, świadczą o tym takie fakty, jak ten, ze Bronisław Ziora w czasie budowy swojego domu próbował w pobliżu kapliczki kopać piasek do robót murarskich i po wykopaniu dołu o niewielkiej głębokości, natknął się na kości ludzkie .Powoli zaczął odgarniać ziemię i stwierdził, że jest to cały szkielet człowieka. Osobiście widziałem ten szkielet i całą ludzką czaszkę, nawet ze śladami włosów. Po poruszeniu łopatą, kości rozsypywały się w pył. Bronisław Ziora uszanował to miejsce. Zrezygnował z kopania tutaj piasku , a dół zawalił ziemią. Miejsce to było w odległości kilku metrów od rowu granicznego z czasów zaboru po rosyjskiej stronie. Mój ojciec kopał tu karpy po ściętych sosnach. W czasie kopania natknął się też na ludzkie kości, gorzej zachowane ponieważ były one pod korzeniami ściętej sosny, która mogła mieć około osiemdziesięciu lat. Rozpoznać jednak można było szczątki ludzkiej czaszki. Miejsce tego drugiego znaleziska było w niewielkiej odległości od pierwszego, ale jednak z drugiej strony rowu granicznego z czasów zaboru po niemieckiej stronie. Wysnuć z tego można wniosek, że zmarli zostali tu pochowani, kiedy nie było jeszcze granicy, to znaczy przed zaborami. Wszystko to się zgadza bo epidemie cholery panowały w Polsce o wiele wcześniej. Jak łatwo się domyślić, jest wiele powodów, dla których w pobliżu tej kapliczki nocami bywa bardzo niespokojnie. Opowiadano powszechnie, że tutaj w każdą noc o północy spotkać można i dziś pokutujące duchy pod różnymi , a najczęściej pod bardzo odrażającymi postaciami. Często słyszy się tam też dziwne odgłosy, na przemian to beczenie kozy przechodzące w szyderczy śmiech, to dziwne zawodzenia i ciche jęki przechodzące w daleki płacz dziecka, to znów jakieś pobrzękiwania łańcuchów, dochodzące z głębi ziemi. Opowiadał stary Nierada z Pakuł, który przyjaźnił się ze starą Buliną z Rudnika Małego i często przychodził do niej, a czasem zasiedział się u niej przy gorzałce do północy, że pewnego razu wracał właśnie od niej do domu. Była to noc przy pełni księżyca. Kiedy przechodził drogą koło kapliczki i popatrzył się z lękiem w jej kierunku , a widoczność była dość dobra, zobaczył wyraźnie , że od kapliczki zdąża do niego zamaszystym krokiem postać w powłóczystych, białych szatach. Zdjął go wielki strach. Chciał uciekać ale nogi mu się jakoś poplątały, a nawet zesztywniały i nie mógł się ruszyć z miejsca.
Hastermanek. Muzeum Regionalne w Kamienicy Polskiej.
Postać ta zbliżyła się do niego i wtedy zobaczył, że jest to kościotrup, okryty białym całunem, który wyciąga do niego kościste ręce, dzwoniąc piszczelami , jakby chciał się z nim po przyjacielsku przywitać, a może zdradliwie udusić. Stary Nierada, ostatkiem sił i swojej woli odskoczył jakoś w bok, a ponieważ w ręce miał jak zwykle mocną dębową laskę dla obrony przed psami, ze strachu, nie bardo wiedząc co czyni, uderzył z całej siły tą laską w to straszydło. Ozwał się głuchy huk i poczuł straszny ból i zamęt w głowie, jakby to on sam otrzymał mocny cios w głowę od swojej ciężkiej laski. Kiedy się ocknął, szumiało mu w głowie i zobaczył biegającą wokół niego białą kozę. Koza ta z wysokiego brzegu wskoczyła do głębokiego dołu wypełnionego wodą, przepływającego tu strumyka. Ochlapała go obficie tą zimną wodą. Dzięki temu doszedł szybciej do siebie. Wszystko potem nagle ucichło, tylko gdzieś od Boni słychać było dalekie beczenie kozy, przechodzące w ten znajomy wszystkim, dziwny szyderczy śmiech. Wtedy dopiero stary Nierada uświadomił sobie z czym miał do czynienia Zdjął go ponownie jeszcze większy strach i w panice, uciekał na ile tylko mógł, byle dalej od tej nieszczęsnej kapliczki. Od tego czasu stary Nierada już nigdy nie zostawał u Buliny po zmroku, lecz wracał do domu kiedy słońce było jeszcze wysoko albo zostawał już u niej do rana. W miejscu tym dzieją się różne niewytłumaczalne zdarzenia nie tylko w nocy ale i nawet w dzień. Przypominam sobie jeszcze czasy, kiedy na strumyku założono już kręgi betonowe i zrobiono wysoki nasyp w celu wyrównania poziomu drogi. Rowerzyści przejeżdżający tamtędy, bardzo często spadali z tego nasypu bez żadnej przyczyny w głęboki dół wypełniony wodą. Opowiadali później, ze zrzuciły ich z mostka jakieś dziwne siły, którym nie sposób się było oprzeć. Wybieraliśmy potem z wody drobne monety wysypane z kieszeni topiących się rowerzystów. Pewnego razu w swoim dzieciństwie bawił się nad tą wodą mój młodszy brat Lutek. Miał wówczas nie więcej niż dziesięć lat .W pewnej chwili zauważył, że na powierzchni strumyka z prądem wody, płynie mały papierowy zwitek. Zainteresowało go to bardzo, bo zwitek ten cały czas wirował na wodzie, a wirując płynął wprost do niego. Jednak w pewnej odległości od brzegu zatrzymał się, nadal wirując . Wtedy Lutek mając w ręce długą witkę, przygarnął nią ten zwitek do samego brzegu i wyjął go z wody. Po rozwinięciu okazało się, że znajdował się w nim złoty kolczyk, wykonany w kształcie półksiężyca, z wyrzeźbionym na nim roślinnym ornamentem. Wszyscy po tym niezwykłym zdarzeniu zastanawiali się skąd w tym miejscu znalazł się złoty kolczyk, zawinięty w kawałek nie rozmoczonego jeszcze papieru, jakby przed chwilą wrzuconego do wody, kiedy tamtędy w tym momencie nikt nie przechodził ani też nie przejeżdżał. Musiał on przypłynąć z wodą. Woda ta zaś płynie z pól przez łąki, którędy właściwie nikt nie przechodzi, a zwłaszcza wczesną wiosną Moja matka pytała później wszystkie sąsiadki, czy któraś z nich nie zgubiła złotego kolczyka i wszystkie odpowiadały, że nic takiego im się nie przydarzyło. Nie znaleziono też na to pytanie nigdy żadnej logicznej odpowiedzi, jak tylko taką, że siły nieczyste lub duchy pilnujące zakopanego gdzieś tutaj złota, przekuwają go czasem na różne ozdoby zbytku i ludzkiej próżności, prowadzące do grzechu .One to musiały ten kolczyk tutaj zgubić, a może celowo podrzucić .Kolczyk ten przez wiele lat był przechowywany w moim domu. W pobliżu tego miejsca po drugiej wojnie światowej wybudował sobie dom Bronisław Ziora. Pewnej nocy nadciągnęła niewielka burza deszczowa. W czasie tej burzy niespodziewanie uderzył piorun w naroże tego domu . Nie był to zwykły piorun, ale taki, który przeleciał poziomo przez cały dom, z jednej strony na drugą i dopiero tam wpadł w ziemię. Wielki huk i żrący zapach palonej siarki jakby prosto z piekła, napełnił całe domostwo. Przebudził domowników, którzy wyrwani nagle ze snu w panice uciekali na zewnątrz budynku, nie zdając sobie nawet sprawy z tego co się stało. Dopiero rano zobaczyli, że piorun przeleciał pod sufitem wzdłuż budynku, naruszając konstrukcję ścian i stropu. Stało się to mimo tego, że obok domu rosły stare i bardzo wysokie brzozy, które zwykle przyciągały pioruny, kiedy domu w tym miejscu jeszcze nie było. Zastanawiać musi ciągłość tych różnych i bardzo dziwnych zdarzeń w pobliżu tej kapliczki, które obserwuje się na przestrzeni ponad stu lat. Kiedyś przed pierwszą wojną światową, w pobliżu na łące, został zastrzelony przez niemieckiego jegra młody chłopiec. Nawet teraz nie tak dawno zdarzył się tutaj tragiczny wypadek drogowy, w którym zginęły na miejscu dwie osoby. Jadący na motocyklu ze Śląska, wczesnym wieczorem dwaj młodzi chłopcy z Rudnika Wielkiego, zderzyli się z przydrożną wierzbą. Wskutek tego zostali wyrzuceni z wielką siłą z nasypu na niżej położoną łąkę. Był to wypadek bardzo ciężki i obydwaj zginęli na miejscu. Do dziś przypomina o tym okaleczona przez ten wypadek wierzba, która rośnie w tym samym pechowym miejscu, gdzie stary Nierada w dawnych czasach o północy walczył z kościotrupem, który po przyjacielsku chciał się z nim przywitać, a być może zdradliwie udusić. Niewiele brakowało, że ofiarą działających w tym miejscu złych mocy, stałby się też w czasie powodzi ów Bednarczyk z Własny, którego w ostatniej chwili uratowano z topieli .Nikt już na pewno nie pamięta, że nie tak daleko od tej kapliczki, na skraju Boru przed pierwszą wojną światową, został w tajemniczych okolicznościach zastrzelony mieszkaniec Rudnika Małego o nazwisku Józef Planeta. Jak widać z tego nagromadziło się tutaj wokół tej kapliczki wiele zagadkowych i tragicznych zdarzeń, które dają wiele do myślenia i powodują, że cierpnie człowiekowi ze strachu skóra, kiedy trzeba tamtędy przejść nocą. Takich miejsc nawiedzanych w nocy, a nawet w dzień przez duchy w postaci różnych stworów, jest w Rudniku Małym i jego okolicach więcej. Opowiadał mi mój Stryj Jan, którego powszechnie nazywali Johanem, bo urodził się pod zaborem niemieckim, że w narożu granicy, gdzie wpływa na rudnickie łąki od Huty Karola rzeczka, zwykle był głęboki dół. Obok głębiny była szeroka płycizna, przez którą w nocy chciał on przejść przez granicę do Rudnika. Gdy znalazł się na środku płycizny, z głębiny, spod krzaka wierzbowego wybiegł do niego topielec w postaci małego chłopca w kolorowym stroju. Chwycił go za nogi swoimi oślizgłymi żabimi łapami, a siłę miał nadzwyczaj wielką i próbował go wciągnąć na głębinę aby go tam utopić. Stryj jednak ostatkiem sił wyrwał mu się i wyczołgał na piaszczystą, suchą skarpę brzegu. W taki sposób się uratował. Trzeba bowiem wiedzieć, że topielec boi się suchego i sypkiego piasku, dlatego nigdy na niego nie wejdzie. Błądzenie w tym miejscu topielca ma ścisły związek z faktem zastrzelenia w pobliżu na łące młodego chłopaka przez niemieckiego jegra. Strażnik niemiecki znajdował się za rzeką, pod lasem a chłopiec szedł łąką po rosyjskiej stronie. Nowy strażnik niemiecki, nie znający jeszcze topografii terenu, zaczął krzyczeć na chłopaka — „Halt !" Chłopiec, widząc uzbrojonego strażnika, wystraszył się krzyku, nie rozumiejąc o co chodzi. Zaczął ze strachu uciekać do najbliższej zagrody mojego dziadka. Nie zdążył bo został śmiertelnie trafiony pociskiem. Dopiero później Niemiec zorientował się, że chłopiec był po rosyjskiej stronie, z dala od granicy. Zdarzenie to zauważyli strażnicy rosyjscy. Był z tego powodu skandal międzynarodowy i proces połączony z wizją lokalną. Wizji tej dokonywali wysocy rangą oficerowie rosyjscy i niemieccy. Wszystko to odbywało się na pagórku pod brzozami, w tak zwanym „Rogu", czyli w miejscu, gdzie granica skręcała pod kątem prostym na południe w kierunku kapliczki świętego Jana. Mój ojciec, będąc wtedy młodym chłopcem, obserwował dokładnie jak ta wizja lokalna się odbywała. W przeddzień tej wizji na strażnicę w Rudniku Małym, czyli na tak zwany „Post", przyjechało powozami około dziesięciu wysokiej rangi oficerów rosyjskich. Na pagórku. tuż przy samej granicy żołnierze rosyjscy ustawili stoły, ławy i krzesła. Przez rzeczkę zrobiono prowizoryczny mostek z wierzei od stodoły mojego dziadka, aby udostępnić Niemcom przejście na rosyjską stronę. Na drugi dzień rano stoły nakryto obrusami, ustawiono na nich piwo w butelkach i samowary do parzenia herbaty oraz stosy różnych zakąsek, w tym najprzedniejsze rosyjskie kawiory. Wszystko to przygotowywali żołnierze rosyjscy, sprowadzeni specjalnie do obsługi dygnitarzy. Około południa Rosjanie przyjechali powozami ze Strażnicy na samą granicę, w pobliże kapliczki świętego Jana. Stąd do miejsca, gdzie miało się odbyć spotkanie z Niemcami było około stu metrów. Ten odcinek drogi postanowiono przejść pieszo. Wśród wysokich rangą oficerów rosyjskich, jeden z nich o najwyższej randze i najstarszy wiekiem, był tak potężnie gruby jak beczka. Miał trudności przebycia o własnych siłach tego krótkiego odcinka z powodu otyłości. Podtrzymywało go cały czas pod ręce dwóch młodszych oficerów, jego ordynansów. Nastąpiła konsternacja, bo w końcu tej drogi, a przed samym pagórkiem była jakby niecka wypełniona po deszczu wodą. Nie można było tego miejsca obejść bo z jednej strony był rów graniczny, wypełniony też wodą, a z drugiej strony - bardzo podmokłe łąki. Niecka ta była tak wąska, że każdy z oficerów, robiąc dłuższego kroka, mógł ją z łatwością przekroczyć. Bardzo gruby i ciężki dygnitarz nie mógł tego w żaden sposób dokonać. Zrobiło się wielkie zamieszanie. Towarzyszący niedołężnemu grubasowi oficerowie potracili głowy i nie wiedzieli co robić. Nie było też wśród nich tak silnego oficera, który mógłby tak ciężkiego grubasa przenieść przez tę wodną przeszkodę, a tylko to wchodziło w rachubę. Równocześnie każdy z nich bał się w ogóle coś takiego zaproponować wysokiemu rangą zwierzchnikowi z obawy czy nie obrazi to jego godności. Tymczasem z drugiej strony rzeczki, od Huty Karola nadjeżdżały już powozy dostojników delegacji niemieckiej. Widząc bardzo niezręczną sytuację, jeden z młodych żołnierzy, mający obsługiwać gości, podbiegł do owego nieszczęsnego zagłębienia, wypełnionego wodą, wyprostował się na baczność przed grubasem „stuknął obcasami i zameldował: „Izwoltie wasze sijatielstwo", po czym położył się w zagłębieniu z wodą i ciężki, nieudolny grubas przy pomocy ordynansów przeszedł po nim suchą nogą, pokonując tę wodną przeszkodę. Niemcy przeprawili się na rosyjską stronę przez przygotowany mostek i całe towarzystwo zasiadło do obrad. Umyślni, na podstawie zeznań świadków biegali i wbijali tyczki ze słomianymi wiechami w miejscach, skąd strzelał niemiecki strażnik i gdzie padł zastrzelony chłopiec. Mierzono odległości a sekretarze pisali. Dostojnicy popijali piwo i gorący „czaj" z samowarów, jedli przygotowane zakąski. Żartowali ze sobą, a głośne ich śmiechy dolatywały aż do wsi. Jednym słowem był to międzynarodowy piknik na świeżym powietrzu. W godzinach popołudniowych całe towarzystwo się rozjechało. Wszystko to obserwował mój ojciec ze swojego podwórka. Gdy kończyła się wizja lokalna, ojciec mój zabrał ze stodoły wielki snop słomy, zaniósł go na plecach i ułożył we wspomnianej niecce z wodą, po którym w powrotnej drodze ów gruby dygnitarz przeszedł suchą nogą. Ojciec mój zrobił to z własnej inicjatywy bo szkoda mu było żołnierza, który musiałby się ponownie położyć do tej zimnej wody Za tę przysługę, likwidujący obozowisko żołnierze rosyjscy podarowali mojemu ojcu dwie butelki piwa i jedną drewnianą faskę wybornego, czarnego rosyjskiego kawioru. Na tej wizji lokalnej ustalono co było bezsprzeczne, ze winę ponosiła strona niemiecka i zobowiązała się pokryć szkody rodzinie zabitego chłopca. Chłopiec ten nie był mieszkańcem Rudnika Małego, lecz przyjechał w odwiedziny do swojej dalszej rodziny, która tu mieszkała. Tak, czy owak, ślad po tym wypadku został w tym miejscu w postaci topielca, który nadal tu błądzi po nocach, wychodząc czasem po deszczu nawet na łąkę, biega i ślizga się po niej na swych żabich łapach, gdyż po mokrej trawie topielec może wyprawiać takie harce. W ogóle to z różnymi strachami lub duchami trzeba umieć się obchodzić. Dobrze jest wiedzieć, jakie one mają zwyczaje i prawa. Mój stryj Johan opowiedział mi jeszcze o jednym pokutującym duchu, którego można spotkać na drodze, prowadzącej od Pakuł do Młyna. Idąc od Rudnika Małego, we wsi Pakuły, zaraz za mostem w prawo na skos, prowadzi gruntowa stara droga do Młyna. Kawałek dalej, za zabudowaniem Karola Klyty, przy drodze tej rośnie stara grusza, na której zawieszona jest drewniana kapliczka. Właśnie, gdy idzie się tą drogą w nocy, a zwłaszcza gdy zbliża się północ, w pobliżu tej gruszy spotkać można idącego naprzeciwko ciężko sapiącego, wielkiego, kudłatego, czarnego psa, któremu z pyska buchają kłęby dymu i ognia. Aby ujść cało z życiem przed tym strasznym potworem, trzeba szybko zejść ze ścieżki między koleiny, wyjeżdżone na tej drodze przez wozy. Wówczas psisko przejdzie obok, bo nie ma prawa przekroczyć koleiny aby dobrać się do człowieka. Pójdzie ono w swoją stronę, a człowiek w swoją. Pamiętać jednak trzeba o tym, że pod żadnym pozorem nie wolno się oglądać za siebie, choćby tam się działo nie wiadomo co. Kiedyś w zamierzchłych czasach odprawiano tu, pod tą gruszą egzorcyzmy, aby zażegnać ducha i na znak tych egzorcyzmów zawieszono na niej tę małą drewnianą kapliczkę z poświęconym obrazkiem bo wierzono, że to przepędzi ducha. Niestety, pomogło to tylko na jakiś czas. Teraz dowiedziałem się od Klary Musikowej, z którą od czasu do czasu rozmawiam jak tam przyjadę, że znowu w tym miejscu straszy. Jak dawniej znów spotyka się tego strasznego czarnego psa, buchającego kłębami smrodliwego dymu i iskier. Smród ten rozprzestrzenia się czasem na całą okolicę w tym również i na Rudnik Mały, zwłaszcza przy zmianie pogody, gdy wiatr zmienia kierunek na północno-wschodni. Widocznie ziemskie sposoby nie mają takiej mocy, aby mogły zmóc pozaziemskie siły, zwłaszcza te nieczyste. Spotykano czasem w niedzielę przed południem młodą dziewczynę idącą od Rudnika Małego w pole superakiem przy Hurasowiźnie. Przy tej drodze, obok mostku, z lewej strony na tak zwanej Kaczmarce rosła rozłożysta wierzba, a przy niej był zawsze wielki dół, wypełniony wodą. Dziewczyna podchodziła do tej wierzby i rzucała się do wody. Przygodni obserwatorzy biegli w to miejsce aby ją ratować, ale oprócz zamąconej wody nie było tam niczego. Nawet po oczyszczeniu się wody, widać było, że dno jest puste. Dziewczynę tę widziało kilka osób równocześnie. A oto relacja z tego zdarzenia. W pobliżu tego miejsca było stare wyrobisko gliny, obok którego stała szopa, w której kiedyś młodszy brat mojego ojca, a mój wujek Wawrzyniec, magazynował surową cegłę własnego wyrobu. Kiedy zaprzestano wyrobu cegły, magazynowano w tej szopie słomę. Chroniły się w tej szopie na odludziu okoliczne stada wróbli, a czasem nawet zabłąkana sowa. Pewnej niedzieli znudzeni jednostajnością młodzi chłopcy, a byli nimi mój brat Kazik, kuzyni - Janek i Edek oraz Janek Ziora. Wybrali się tam do tej szopy przepędzać wróble dla rozrywki. W pewnej chwili zauważyli, że od Rudnika idzie superakiem w ich kierunku w pole dziewczyna. Wszyscy rozpoznali ją w tym również jej brat, Janek, że jest to Gienka, córka mojego stryja, Johana. Postanowili ją wystraszyć i w tym celu wleźli do szopy, pod dach na słomę. W poszyciu dachu każdy z nich, rozsuwając rękami strzechę, zrobił sobie otwór aby mieć dobre pole obserwacji. Gienka miała przejść przez mostek na strumyku, tuż przy szopie i wtedy chłopcy mieli zacząć straszenie, wydając dzikie pomruki, ryczenia i czyniąc zgiełk. Tymczasem dziewczyna zbliżyła się do mostku, nie weszła na niego, lecz skręciła przed nim w lewo i zza tej wierzby, gdzie było trochę wyżej, z rozmachem wskoczyła do wody. Woda rozbryzgnęła się we wszystkie strony wraz z kawałkami bardzo cienkiego lodu grubości szyby, bo było to w marcu i woda jeszcze w nocy zamarzała. Stało się to na oczach czterech chłopców w wieku od dwunastu do osiemnastu lat, którzy mieli bardzo dobre pole obserwacji z dachu szopy i odległości nie większej niż dwudziestu metrów. Wszyscy bardzo się przestraszyli i natychmiast pobiegli ratować tonącą. Kiedy dobiegli do tego miejsca, woda jeszcze falowała i była mocno zmącona. Po dziewczynie nie było żadnego śladu. Pomyśleli, że leży utopiona na dnie, dołu. Jeden z nich przyniósł ze szopy kawałek żerdzi i zaczęli penetrować dno. Przekonali się, że nie ma tam niczego. Poczekali jeszcze aż woda się oczyściła i stwierdzili, że dno jest puste. Wtedy dopiero zdjął ich wielki strach i w popłochu uciekli do wsi Zaraz też wstąpili do domu stryja, aby dowiedzieć się, gdzie jest Gienka. Jej matka odpowiedziała, że Gienka poszła do kościoła na sumę. Czekali tam przed jej domem bo zobaczyli, że ludzie wracają z kościoła. Po chwili zobaczyli Gienkę, która szła z innymi dziewczynami w tym samym stroju, w jakim wskoczyła do wody. Opowiedzieli o tym wszystkim, co widzieli, a sama Gienka roześmiała się i powiedziała, że to wszystko chyba im się śniło. Natomiast Stryjenka, kobieta bardzo religijna i ascetyczna, zgromiła h chłopców, że w niedzielę, zamiast iść do kościoła, włóczą się po wertepach i grzeszą srodze Z tego powodu pokazują im się różne straszydła. Może bym nigdy o tym nie wspomniał i może uszłoby to mojej uwadze, gdyby nie fakt, że w następnym roku po tym zdarzeniu, Gienka, przechodząc do Młyna ścieżką przy stawie, poślizgnęła się i spadła z grobli do stawu .Cienki jak szyba lód załamał się i wpadła po pachy do zimnej wody .Wygramoliła się stamtąd i całkowicie przemoczona, zziębnięta musiała w takim stanie przebyć ponad kilometr do swojego domu. Było to w marcu przy silnym wietrze i lekkim mrozie. W wyniku tego Gienka przeziębiła się, zachorowała na zapalenie płuc i mimo pomocy lekarskiej zmarła, mając około dwudziestu lat. Za obecnymi zabudowaniami rodziny Władysława Ziory , jest łąka przy Musikowej sośninie, zwanej "Koryciskiem". Zawsze w pogodną i księżycową noc, o północy wybiegają z krzaków na tę łąkę dwa małe, białe kotki. Biegają i bawią się. Gdy ktoś się do nich zbliża, zamieniają się najpierw w białe kłębki mgiełki, unoszą się w górę i znikają. Wokół zaczynają szumieć drzewa i słyszy się dolatujące z góry płaczliwe miauczenie. Jeszcze za zaboru rosyjskiego, pilnujący granicy żołnierz próbował strzelać do tych kotków, repetował karabin kilka razy i każdorazowo był niewypał. Później sprawdzano te naboje i każdorazowo wypalały. Idąc dalej superakiem, po lewej stronie jest pas wysokich sosen nazywany "Kotkową sośniną". W sośninie tej często można było spotkać wisielca zawieszonego na gałęzi lub sęku w czarnym garniturze i czarnym kapeluszu, błagającego o podanie wody. Trzeba mu było zdjąć kapelusz, pobiec do pobliskiego rowu, gdzie zwykle woda była, nabrać jej do kapelusza i napoić wisielca. Potem włożyć mu kapelusz na głowę i zdjąć z jego małego palca u lewej ręki zaplątany na łańcuszku szkaplerz i wypowiedzieć po trzykroć: „ wszelki duch Pana Boga chwali" .Wtedy na jakiś czas wisielec znikał. Był w Rudniku Małym człowiek, którego nazywali Ledwoniem. On zwykle wynajmował się do koszenia u okolicznych gospodarzy Z tego powodu dość często wracał w południe do domu przez tę sośninę. Jemu właśnie zdarzało się czasem poić wodą tego wisielca. Kiedyś przy okazji opowiadał mi o tym, a nawet pokazywał szkaplerz, który zdarzyło mu się zdjąć z jego palca. Radziłem mu aby nie przechodził tamtędy więcej. On jednak przekonywał mnie, że tą drogą ma najbliżej do swojego domu, a ponadto od czasu do czasu trzeba napoić nawet i wisielca, jeżeli dręczy go pragnienie. Przyznałem mu, że ma pod tym względem rację. W polu, na granicy, w pobliżu samotnej zagrody Harasińskiego, w narożu, gdzie kończy się pole niejakiego Nakielskiego z Górali, przed pierwszą wojną światową był gaj brzozowy. W tym gaju został zastrzelony przez niemieckiego jegra, usiłujący przejść przez granicę na rosyjską stronę mieszkaniec wsi Własna, o nazwisku Małota. Zdarzyło się to w takich okolicznościach, że niemiecki jegier, zmęczony długim chodzeniem przy patrolowaniu granicy, wszedł do brzeziny, położył się wśród krzaków i zasnął. Usiłujący przejść przez granicę Małota nie wiedział o tym. Przedzierał się przez dość gęste w tym miejscu krzaki, aby podejść do samej granicy i rozpatrzyć się, czy nie ma w pobliżu rosyjskiego strażnika, gdyż jedynie jego się obawiał. Przedzierając się wśród krzaków, przebudził śpiącego tam jegra. Niemiec nagle rozbudzony ze snu, zobaczył skradającego się człowieka, pomyślał, że chce on zabrać jego karabin, aby go rozbroić. Nie zastanawiając się, chwycił za broń i zastrzelił skTadającego się człowieka. To była wersja, którą opowiedział niemiecki jegier. Innych świadków zdarzenia nie było. Podobno, gdy niemiecki jegier dowiedział się potem, że zabity był bardzo dobrym i spokojnym człowiekiem, a jedyną jego winą było to, że chciał tylko przekroczyć granicę aby pójść do swojego domu, bardzo tego czynu żałował. Do dziś w tym miejscu dzieją się niewytłumaczalne zjawiska. Często latem w południe, przy bezwietrznej pogodzie widuje się nad tym miejscem bardzo wysoko unoszącego się jastrzębia, żałośnie kwilącego, który nagle zamiera w bezruchu, potem z dużej wysokości spada w dól i znika w tym miejscu, gdzie padł zastrzelony. Zaś z tego miejsca podnosi się wysoko w górę, jak ciemny słup wir powietrzny, zwany tutaj „Sralabartkiem" , który wkręca w swoje wnętrze wszystko, co napotka po drodze. Wir ten najpierw tańczy nad tym tragicznym miejscem, później wpada na rosnące w pobliżu osiki, szarpiąc je z przerażającym szumem. Później schodzi w łąki, obok samotnej zarody Harasińskiego, rozrzucając nawet kopy siana i kieruje się na skos przez pola w kierunku wsi Własna Zostawia za sobą smugę splątanych zbóż, jakby znaczył drogę, której nie dokończył zastrzelony Małota. W nocy zaś nad tym miejscem, wysoko w górze słychać przejmujące piski albo zawodzące głosy lelków, jakby żalących się na los, jaki spotkał nieszczęśnika. Jest powszechnie wszystkim wiadomo, że duchy pokutują na ziemi czasem bardzo długo, nawet tysiące lat. Znany jest w Rudniku Małym i okolicy jeden taki może najstarszy duch. Ma on swoją siedzibę w lasach za Grocholką. Trwa to już od zamierzchłych czasów, kiedy jeden chłop z Rudnika Małego, nie pamiętam jego nazwiska, ale mówili o nim, że nie miał głowy do gorzałki, wracał z jarmarku z Koziegłów. Jarmark ten odbywał się zawsze we czwartki. Było to zimą i był tęgi mróz, więc chłop przed powrotem wstąpił do karczmy i pokrzepił się mocno gorzałką Długa, samotna, piesza wędrówka przez Wylągi, po wertepach i bezdrożach, po głębokim śniegu wyczerpała jego siły. Osłabiony, postanowił chociaż na chwilę odpocząć na skraju lasu w pobliżu Rudnika Małego, gdzie droga krzyżuje się ze strumieniem płynącym z dworskich pól przez Hubki. Usiadł sobie w zacisznym miejscu ,na zaspie śniegu, opierając się o pień sosnowy Był to już wieczór i z tego miejsca widać było tez nikłe światełka okien wsi. Miał już do wsi niedaleko. Zmorzył go jednak głęboki sen, z którego już się nie przebudził. Na drugi dzień, około południa znalazł go, spokojnie siedzącego, przygodny furman, jadący saniami z Rudnika Małego do lasu po drzewo.Zatnymał konia i krzyknął do siedzącego: wsiadaj! Myślał, że ów specjalnie czeka na niego. Ponieważ tamten nie dawał odzewu i wyglądało, że przysnął na chwilę, furman podszedł do niego, aby go przebudzić. Chwycił go za kołnierz kożucha, szarpnął i krzyknął: wstawaj!. Siedzący, runął bezwładnie twarzą do śniegu. Okazało się, że śpiący jest już dawno zamarzniętym na kość trupem. Furman zostawił go na razie Załadował trochę drzewa na sanie, aby nie wracać po próżnicy do domu, a wracając, usadził również na saniach zamarzniętego i przywiózł go do wsi. Nikt nawet nie zauważył, że jeden z nich jest martwy. Dopiero dalej we wsi furman narobił alarmu i wszystkim ogłosił kogo ma na swoich saniach. Od tego czasu na tej drodze, która prowadzi przez las od Rudnika Małego do Huciska i Niegolewki od zmroku aż do rana, a czasem nawet w południe spotkać można wysoką postać mężczyzny, ubranego bez względu na porę roku w długi do samej ziemi, poszarpany kożuch. Postać ta jest odrażająca, bo nie ma głowy podobno dlatego, że zamarznięty nie miał głowy do gorzały. Straszydło to budzi grozę bo idzie zawsze naprzeciwko człowieka zamaszystym krokiem, podpierając się grubym, sękatym grabowym kosturem, i nigdy nie ma pewności, czy z kostura tego nie zrobi użytku. Jeśli ktoś tam przejeżdża furmanką w nocy lub nawet w południe, może spotkać idące z naprzeciwka to straszne indywiduum. Trzeba wówczas mocno trzymać konie na wodzy, bo one się panicznie boją tego straszydła Ze strachu mogą ponieść w bok, gdzie popadnie i w ten czas może dojść do nieszczęścia. Zdarzyło mi się widzieć tego okropnego stracha jeszcze przed drugą wojną światową. Wybraliśmy się pewnej niedzieli na ryby i raki do rzeczki tam płynącej pod samym lasem. Obok brodu krzyżującego się z drogą, po której zwykło to straszydło chodzić, był na rzeczce wielki dół pod olchami, w którym zawsze było dużo ryb i raków. W tej okolicy łapano ryby tak jak może nigdzie na świecie. Polegało to na odgrodzeniu dołu od reszty nurtu tamą z darni w formie półkola. To się nazywało „obstawianiem dołu". Kiedy tama była gotowa, z dołu takiego wylewało się wodę wiadrami, uważając aby nie wylać uwięzionych ryb w ogrodzeniu. W trakcie wylewania wody z dołu, ryb w nim było coraz gęściej, a wody coraz mniej. Ryby wybierało się wtedy rękami, a wodę dalej wylewało się już na trawiasty brzeg i tam ryby zbierali do wiader, koledzy Były to przede wszystkim opasłe, grube i śliskie miętusy, płocie, liny i kiełbie. Czasem zdarzył się też dorodny szczupak i okoń. Raków było tam niezliczone ilości, które w miarę ubywania wody wyłaziły spod korzeni i swoich nor. Pracę tę wykonywało kilku chłopaków i połowem dzielono się sprawiedliwie. Właśnie wtedy, w niedzielę „kiedy już wykonaliśmy najtrudniejszą robotę i zaczęły się przy wylewaniu wody pokazywać w wiadrach ryby, nad lasem powstał niesamowity zgiełk. Sfrunęły z drzew w powietrze ze strasznym wrzaskiem, z całej okolicy wszystkie wrony Zaczęły nerwowo krążyć, pikować w dół, to znów wznosić się nagle w górę, czyniąc wielkie zamieszanie w spokojnym do tej pory powietrzu. Do tego rozkrzyczały się jeszcze, znajdujące się w pobliskich zagajnikach sroki. To nagłe, wielkie zamieszanie w otaczającej nas przyrodzie wróżyło coś niedobrego Zwróciło to naszą uwagę na drogę, która więkła przez las i zagajniki w kierunku brodu, przy którym właśnie znajdowaliśmy się. Wtedy zobaczyliśmy w promieniach południowego słońca wychodzącą z lasu i zbliżającą się do nas tę właśnie straszną postać bez głowy, w owym długim do samej ziemi, poszarpanym kożuchu i z tym słynnym, sękatym kosturem. Ogarnął nas wszystkich straszny lęk. W panice uciekaliśmy by 1 e dalej od tego miejsca, porzucając cały sprzęt, a nawet części swojej garderoby. Dopiero po południu przyszliśmy tu ponownie z dorosłymi aby pozbierać porzucone przez nas w panice rzeczy. Zastawa dołu była rozwalona, a wszystkie nasze rzeczy wrzucone do wody. Na piachu zostały odbite przedziwne ślady nie ludzkich stóp, lecz jakby olbrzymich kopyt końskich, z krótkimi i grubymi paluchami. Więcej na ryby tam już nie chodziliśmy i każdy z nas ze strachem omijał zawsze to miejsce. W ogóle to las za Grocholką był powszechnie znany w całej okolicy jako siedlisko duchów, strachów i innych demonów pochodzenia pozaziemskiego. Przede wszystkim takich, które wyprowadzały ludzi na bezdroża i manowce. Las ten obfitował zawsze w jagody, grzyby, a nade wszystko w wielkie urodzaje borówki brusznicy. Obfitość urodzaju kusiła okoliczną ludność i co odważniejsi zapuszczali się w te leśne ostępy. Wchodząc jednak do tego lasu, trzeba się było liczyć z tym, że może się człowiekowi coś przytrafić. Przeważnie większość ludzi wkrótce po wejściu do tego lasu, traciła zupełnie orientację i błądziła całymi godzinami, nie wiedząc, gdzie się znajduje i co dalej z sobą począć. Spotykano tam amatorów grzybobrania całkowicie wyczerpanych wielogodzinnym chodzeniem w kółko na niewielkiej przestrzeni, wystraszonych i ogłupiałych. Opowiadał mi Leon Haczyk, który przez pewien okres był strażnikiem tych lasów, że często spotykał tam takich wystraszonych i odchodzących od zmysłów osobników, którzy na jego widok klękali przed nim, prosząc o ratunek i wyprowadzenie ich na właściwą drogę, zarzekając się przy tym, że nigdy więcej w swoim życiu nie zachce im się grzybów z tego lasu. Największy kłopot miał on z kobietami i dziewczynami z tej okolicy, bo one zupełnie traciły głowę w tym lesie. Ogarnięte paniką i strachem, biegały czasem z wielkim i żałosnym płaczem, że już nigdy nie wydostaną się z tego zaklętego lasu. Strach potęgował się jeszcze bardziej, gdy zbliżał- się wieczór i rysowała się realna perspektywa pozostania w lesie na noc i być może z owym strasznym demonem bez głowy .Na samą myśl o tym odchodziły od zmysłów. Mówił mi Leon, że w takim strasznym stanie spotykał czasem nawet bardzo poważne i rozsądne panny z okolicznych wsi, które na jego widok z radości rzucały mu się na szyję, gdyż jedynie dzięki niemu mogły być uratowane .Tracił on czasem dużo czasu na doprowadzenie ich do normalności i wyprowadzenie z lasu do wsi, której już nie miały nadziei nigdy oglądać. Później unikały nawet przypadkowego spotkania się z nim, wstydząc się swojego zachowania w lesie. Ale była też jedna taka „jucha", której zabłądzenie zdarzało się dość często, a zatem i Leonowi częste jej ratowanie z opresji. Pomyśleć mógłby ktoś niesłusznie o niej, że czyniła to umyślnie. Nie wymienię tu jej nazwiska, bowiem każdy z nas żyjących ma swoje słabości, od których nie ma obrony. Siedliskiem strachów było również znajdujące się za Rudnikiem Duże Bagno. Tam właśnie w ciche i ciepłe noce można było widzieć duchy w postaci błędnych płomyków, pełzających po bagnie. Byli tacy śmiałkowie, którzy próbowali złapać taki pełzający płomyk, ale nigdy im się to nie udało. Płomyk zawsze uciekał na głębokie trzęsawiska, jakby zapraszając śmiałka na środek bagna, skąd na pewno nie byłoby już powrotu. W dzień sprawdzano, czy płomyki te wypaliły suche badyle po swojej drodze i zawsze stwierdzano, że nie było żadnych, najmniejszych śladów palenia. Świadczyło to o tym, że był to ogień z pewnością nie z tej ziemi. Każdy, któremu zależało na życiu, bał się igrać z takim ogniem. Od Bagna tego był wykopany rów na skos przez pola w kierunku Odrzywołów dla odpływu nadmiaru wody. Rów ten krzyżował się z gruntową drogą, prowadzącą wtedy z Rudnika Małego do kościoła w Sta;czy. Na skrzyżowaniu tym, szczególnie o północy spóźnionym przechodniom ukazywały się też te same duszyczki w postaci migających płomyków, biegnące w odwiedziny do swoich bliskich znajomych, mieszkających w bagnach Odrzywołów. Z powodu tych płomieni, miejsce to nazwano „Piekiełkiem". Okoliczni mieszkańcy wiedzieli o tym i nikt nie ryzykował przejeżdżać lub przechodzić tamtędy o północy. Oprócz strachów, różnych stworów i duchów, które miały swoje stałe miejsca występowania, można było jeszcze spotkać w tych stronach straszydła wędrowne, które urządzały, swoje harce po całej okolicy. Takimi wędrownymi straszydłami były Południce. Południce były to stwory rodzaju żeńskiego i spotkać je można było jedynie w południe, zazwyczaj w porze letniej. Postacią swoją przypominały one nimfy lub boginki, z tą różnicą, że były bardzo chude; miały wydłużone wąskie twarze, podobne do pasikoników polnych z wypukłymi zielonymi oczami. Były tak lekkie, że unosiły się nawet nad polarni , dotykając zaledwie kłosów zbóż palcami swoich bosych stóp. Ubrane były zawsze w zwiewne wykonane jakby z pajęczyny, szare szaty i przenosiły się bardzo szybko, z wielką łatwością, z miejsca na miejsce. Budziły one wielki lęk wśród ludzi ponieważ pokazywały się zawsze niespodziewanie, przebiegając polnymi dróżkami lub miedzami wśród zbóż, a czasem nawet nad polarni. Były one bardzo niebezpieczne bo wykradały ludzkie niemowlęta pozostawione bez opieki, podkładając w to miejsce swoje zwane „Podrzutkami". W dawnych czasach kobiety, idąc do pracy w polu, zabierały ze sobą swoje niemowlęta. Tam na miejscu układały takie niemowlę w tak zwanych „kolebakach" i przebywało ono cały czas w pobliżu pracy matki. Trzeba było jednak pamiętać, aby z pola wrócić z niemowlęciem do domu przed południem, gdyż była obawa, że w chwili nieuwagi Południce mogą je zamienić Zamienione dziecko przeważnie było podobne do swojego i w pierwszych dniach trudno było zauważyć, że jest inne. Po kilku jednak dniach różnica była widoczna. Podrzutek był bardzo żarłoczny i domagał się swoim przeraźliwym wrzaskiem częstego karmienia. Poza tym szybko rósł, a mimo tego był lekki jak piórko. Trzeba było szukać pomocy u bab, które miały coś wspólnego z czarami i potrafiły zmusić Południce do oddania ukradzionego dziecka, a zabrania podrzutka. Na szczęście w okolicach można było zawsze znaleźć doświadczoną czarownicę, która za odpowiednim wynagrodzeniem umiała zmusić nawet najbardziej upartą Południcę do oddania porwanego dziecka. Czyniła to przy pomocy jej tylko znanych czarów i ziół, które z domieszką kolców jeża i igieł jałowca gotowała w samo południe na ognisku w tym samym miejscu, gdzie Południca zamieniła dziecko .W nieznacznej odległości od ogniska ustawione były kolebaki z podrzutkiem. Podejrzano i podsłuchano, że w czasie gotowania mikstury w czarnym bą_clowym garnku, nawiedzona po trzykroć posypywała ognisko czarcieńcem, z którego unosił się w górę ostry smrodliwy dym na przemian: w kształcie zwijającej się żmii, to znów żylastego i skręcającego się czarnego diabła z podwiniętym ogonem i końskimi kopytami. Następnie wypowiadała niezrozumiałe zaklęcia i powtarzała też po trzykroć słowa: „niech gotują się na wolnym ogniu kolce jeża i jałowca igły, niech kłują Południc plemię jak widły." Po tych słowach podrzutek wrzeszczał tak przeraźliwie nieludzkim głosem, podobnym do skrzeku żab, że słychać go było daleko w okolicy. Wówczas Południca, nie mogąc znieść kłującego bólu i tego wielkiego bolesnego krzyku swojego dziecka, zjawiała się po chwili z pianą u swego szpetnego pyska i zabierała podrzutka, zostawiając ukradzione ludzkie niemowlę. Po takim zabiegu czarownica musiała szybko zdjąć garnek z ognia i wylać jego zawartość na cztery strony świata, aby nie drażnić bez potrzeby Południcy w obawie przed jej zemstą. Lęk przed Południcami był tutaj tak wielki, że nikt nie odważyłby się w porze południowej pozostać w polu, a zwłaszcza z niemowlęciem. Podobno jeszcze do dziś latem, w południe można spotkać w tych okolicach Południcę, przebiegającą szybko nad polarni w poszukiwaniu niemowląt pozostawionych bez opieki. Zamiany niemowląt jednak zdarzają się już bardzo rzadko ponieważ matki nie zabierają ich w pole, jak to dawniej bywało. Dlatego też obecnie nie ma tam już młodych dziewcząt podobnych swoim wyglądem do Południc, co zauważyć jeszcze można dość często wśród kobiet starszego pokolenia. Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str.58-73
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz