Łączna liczba wyświetleń

środa, 11 listopada 2020

RYBY. Kamieniczka. (Rudnik Mały)

 RYBY


Do rzeki chodziło się nie tylko aby zażywać kąpieli, ale chodziło się tu przede wszystkim na ryby. Jak już wspomniałem, w rzece tej żyły prawie wszystkie gatunki ryb, ale najwięcej było tu miętusów. Miętus jest rybą drapieżną, podobną do suma i prowadzi nocny tryb życia. W dzień przebywa na głębszej wodzie w ukryciu, w norach pod brzegami, w wymytych przez wodę korzeniach i karpach drzew nadrzecznych, jak olchy i wierzby. Dopiero w nocy wypływa na otwarte wody i tu żeruje. W zamierzchłych czasach, kiedy na rzece w Rudniku Małym nie było jeszcze granicy, polowano na te ryby wieczorami ością przy świetle zapalonych smolnych szczap. Po pierwszej wojnie światowej wieczorami ryb tutaj już nie łowiono. Wymyślono nowy sposób łowienia w dzień przy upalnej pogodzie przez tak zwane „obstawianie dołów" i wylewanie z nich wody wiadrami, jak to opisałem szczegółowo na początku mojego opowiadania. W taki sposób po wylaniu wody z dołu, wybierano wszystkie ryby i raki , jakie tam się schroniły. Obstawianie dołu było pracą zbiorową, wymagającą wielkiego wysiłku i wręcz nie opłacalną. Ja osobiście łowiłem tam w tej rzece miętusy i raki gołą ręką. Przy ciepłej pogodzie latem, kiedy można było zanurzyć się, wchodziłem do wody i w miejscach, gdzie miętusy miały swoje nory pod brzegami, wykrotami wkładałem rękę do nory i gdy namacałem tam miętusa, zręcznie chwytałem go za głowę, wyciągałem z nory i wyrzucałem na brzeg. W taki sposób złowiłem tam wiele miętusów. Tą metodą łowiłem też raki, a nawet płocie spłoszone przedtem i ukryte w tych miejscach. Przy takim połowie ręką, trzeba było zawsze się liczyć z różnymi niespodziankami. Można było bowiem włożyć rękę w norę szczura wodnego, które też miały swoje kryjówki czasem w tych samych miejscach, gdzie miętusy lub raki. Trzeba bowiem wiedzieć, że szczury wodne mają wejścia do swoich nor spod wody. Zdarzyło mi się raz w moim życiu, że przy połowie w taki sposób miętusów złapał mnie w norze za palec szczur wodny. Przeciął mi swoimi ostrymi zębami czubek palca aż do kości. Rana była bardzo bolesna i goiła się bardzo długo. Pewnego zaś razu w norze namacałem nieznaną mi obłą i śliską rybę. Ścisnąłem ją mocno w dłoni, a ona zapiszczała charakterystycznie, okręciła się wokół mojej ręki i mocno mnie ścisnęła, jak zwykł to czynić wąż boa. Ze strachu, szybko, niemal błyskawicznie, wyrzuciłem to obłe świństwo na brzeg, aby się przekonać co to jest ponieważ ciekawość moja była większa od strachu. Okazało się, że był to duży okaz piskorza, którego w tej czystej i zimnej wodzie nie spodziewałem się. Piskorze uważane tu były jako ryby nie jadalne, a wręcz odrażające. Wyławiało się je przypadkowo, czasem koszykiem w bagnistych, stojących albo leniwie płynących wodach i z obrzydzeniem wyrzucało z koszyka. Ten jednak był złowiony w czystej wodzie rzeki i musiał tu przypłynąć z jakiegoś dopływu. Był wyjątkowo dorodny i kolorowy w piękne miedziano - brązowe pasy. Był taki zwinny, że szybko ruchem żmijowym uciekał po trawiastym brzegu z powrotem do rzeki. Nie lada sprytu musiałem użyć, aby go złapać na łące, bo mimo odrazy chciałem mu się dokładnie przyjrzeć. Każdorazowo, kiedy go przydusiłem w trawie i złapałem w rękę, piszczał cieniutkim głosem. Okręcał się mocno wokół mojej ręki, zaciskając silnie i szybko wyślizgiwał się z niej. Im mocniej go ściskałem, tym łatwiej i szybciej się uwalniał. Piskorz jest rybą bez łuski i tak śliską, że nie da jej się w żaden sposób utrzymać w ręce. Jest on też rybą nadzwyczaj zwinną poza wodą i umie się schować nawet w wysokiej trawie na łące lub w kreciej norze.


Opusta w Romanowie .Pozostałość młynu p.Sitka. Połów ryb. Rzeka Kamieniczka.W wodzie stoją p. Marian Gall ,p.Mirosław Łebek. Początek lat 50-tych.Udostępnił p.Michał Gorzelak.


Zawsze bezbłędnie wie w jakim kierunku ma uciekać do wody. Potrafi on również oddychać powietrzem i może dłużej przebywać bez wody. Niektórzy ludzie opowiadali, że widzieli jak kaczka domowa złowiła piskorza, wyskoczyła z nim przezornie na brzeg. Tu go połknęła w całości, a po pewnej chwili piskorz wydostał się z niej odbytem i żwawo po trawie uciekał do wody. W tym czasie złapała go inna kaczka i też połknęła. On po raz drugi wydostał się z niej tym samym sposobem i szybko z-winnym ruchem uciekł do wody. Rzeka Kamieniczka była bardzo urozmaiconą, gdyż po każdej powodzi zmieniała swoje dno, a czasem i koryto. Działo się tak na odcinku od Rudnika Małego do Huty Karola, gdzie nie była ona nigdy regulowana. W czasie powodzi wymywała w swoim dnie różne głębokie doły i wyrwy w brzegach do tego stopnia, że silny prąd wody czasem podmywał nawet wysokie olchy, które zwalały się do wody. Taki stan trwał tylko do następnej powodzi. Przy następnej powodzi niektóre z tych głębokich dołów zostały zamulone piaskiem. Dno było w tym miejscu równiutkie, a woda płytka powyżej kostek. Biegło się czasem korytem rzeki i nagle wpadało się w luźno usypany piasek starego łożyska dołu. Jeżeli stało się to na skraju i zapadło się niezbyt głęboko, wówczas opierając się rękami o dostępne jeszcze twardsze dno, można było o własnych siłach jakoś wyczołgać się z pułapki. Gorzej było, gdy z rozpędu wpadło się na środek zamaskowanego piaskiem starego dołu. Wtedy wpadało się głęboko w luźny piasek, którego mechanizm zachowania się był taki, że przy każdym poruszeniu zapadało się jeszcze głębiej, a wydostać się nie można było, bo nie było twardego oparcia o dno. Nie było mowy o wydostaniu się samodzielnie na powierzchnię z takiego miejsca. Musiał ktoś w tym pomóc. Dlatego trzeba było bardzo uważać, aby nie dostać się na takie miejsce zwłaszcza samotnie. Zjawisko takie nazywa się „ ruchomymi piaskami". Występuje ono sporadycznie na plażach morskich, a u nas w Polsce, nad morzem w miejscowości Łeba. Śmiertelnymi ofiarami takich ruchomych piasków, zwłaszcza na odludziu, są zwierzęta, a czasem i ludzie. Zwykle, gdy znajdę się w towarzystwie wędkarzy, zawsze toczy się między nimi ożywiona rozmowa na temat połowów, a zwłaszcza sukcesów osiągniętych w tej dziedzinie. W konkluzji sprowadza się to zawsze do wyprostowania ręki i obrazowego pokazania drugą ręką : to była taaaka ryba! Rozmowom takim wcale się nie dziwię, ale demonstrowane wielkości pomniejszam zawsze w swoich myślach co najmniej pięć razy i uważam, że wtedy zbliżam się do rzeczywistych rozmiarów sukcesu czyli do prawdy. Obrazowo mówiąc, demonstrowaną wielkość całej ręki aż do ramienia, sprowadzam najwyżej do wielkości dłoni. Dlatego jeżeli opowiem o swoich sukcesach w łowieniu ryb w Rudniku Małym, oczywiście tylko o kilku z nich, bo zapamiętuje się tylko te kilka, które zasługują na uwagę, to proszę nie pomniejszać ich w taki sposób, jak to opisałem powyżej. Pierwszy mój sukces zdarzył mi się bardzo wcześnie, bo może w wieku około siedmiu lat. Pewnego lata spadły bardzo ulewne deszcze. Jak zwykle w takich razach wszystkie, nawet najmniejsze cieki i rowki przepełniły się wodą i zamieniły w rwące potoki. Rzeka jak zwykle wystąpiła ze swoich brzegów i zalała całe łąki. W Rudniku Małym nie było jeszcze drogi bitej, lecz gruntowy gościniec. Z pól rwały bystre potoki w kierunku rzeki, przecinając i rujnując ten gościniec. Była już wtedy zrobiona szosa od Kamienicy Śląskiej do Rudnika Małego. W końcu tej szosy, a ściślej mówiąc około dwustu metrów od jej końca, z południowej strony jest nieznaczny spadek terenu w kierunku rzeki. Kiedy nie było jeszcze szosy, w czasie ulewnych deszczów woda spływała tam z wyżej położonych pól hen aż od zagrody Matusika z Pakuł w kierunku zagrody Górala, przepełniając jego sadzawkę, znajdującą się przy tej zagrodzie. Płynęła dalej niewielkim zarośniętym rowkiem w stronę rzeki. Przecinała pod kątem prostym gruntową drogę i wpływała do rzeki w miejscu mniej więcej, gdzie obecnie znajduje się zagroda Czesława Gasiaka. Potem w miejsce drogi gruntowej zrobiono szosę z dość znacznym nasypem w celu wyrównania poziomów terenu. Budowniczowie szosy jednak zupełnie zapomnieli o zrobieniu dla tej wody przepustu pod szosą, aby mogła ona swobodnie płynąć swoim naturalnym spadkiem do rzeki. Być może, że stało się to dlatego, iż w czasie budowy szosy nie było ulewnych deszczów ani nagłych roztopów i woda wtedy tam nie płynęła. Tak, czy owak po zbudowaniu szosy, właśnie w czasie ulewnych deszczów spływając z tych pól, woda swoim utartym spadkiem napotykała po drodze wysoki nasyp szosy. Tutaj skręcała teraz w prawo i płynęła prosto rowem przydrożnym w kierunku Rudnika Małego. W czasie ulewy był to spory strumień wypełniający prawie połowę rowu przydrożnego. Przed samym Rudnikiem Małym wpadał on do potoku, który płynął z pól i łączył się z wodami głównego nurtu rzeki za wsią. Stan taki był w czasie ulewy i kilka, a nawet kilkanaście godzin po ulewie. Później wszystko cichło, woda szybko się zmniejszała, a rowem szosy przestawała zupełnie płynąć. Na trzeci dzień po ulewnym deszczu pogoda była słoneczna i po powodzi nie było już żadnego śladu. Trawiasty przydrożny rów na początku szosy był suchy i pusty. Szedłem kawałek dalej szosą i przypadkowo spojrzałem w kierunku rowu. Było tam takie wgłębienie w kształcie niecki, o długości może dziesięciu metrów, wypełnione czystą stojącą wodą, która nie zdążyła jeszcze wyparować ani wsiąknąć w podłoże. Dno tej niecki jak i boki porośnięte były krótką zieloną murawą. Na tle tej murawy, w tak małym zbiorniku czystej wody stał sobie wyprostowany jak struna potężny szczupak . Gdyby ktoś nie mający bliżej topografii terenu, przechodził albo przejeżdżał tamtędy i zobaczył w tej scenerii tego szczupaka, musiałby pomyśleć, że spadł on z deszczem z nieba. Byłoby to zgodne z legendarni, jakie krążyły tutaj wśród ludności, że ryby czasem na pewno spadają z chmur na ziemię z ulewnym deszczem. Konkretnie w tym miejscu można się było spodziewać w tym rowie jesienią jedynie dorodnych maślaków, a czasem i jędrnych rydzów, ale nigdy tak wielkiej ryby. Jak sądzę, prawda była taka, że szczupak najprawdopodobniej przypłynął pod prąd wody w czasie powodzi albo też wypłynął na swobodę z Góralowej sadzawki. Nie zdążył on odpłynąć, gdyż wody szybko opadły i został w tej niewielkiej kałuży uwięziony. Zdziwiłem się bardzo, bo szosą przechodzili często ludzie, jeździły furmanki, rowerzyści i nikt z nich przez trzy dni nie zobaczył tego szczupaka, który prezentował się tutaj jak na wystawie. Byłem tu sam i nikogo więcej. Pierwsza myśl moja to była taka, aby powiadomić o tym odkryciu mojego starszego brata, Kazika albo ojca, ale wiedziałem dobrze, że ich nie ma w domu. Bałem się zabierać do ręcznego łowienia tego szczupaka, bo uważałem, że jestem za mały i za słaby do tak wielkiej ryby. Z kolei, gdy podchodziłem bliżej do tej niecki z wodą, szczupak zaczynał wariować: płynął to w tę stronę i z powrotem, czyniąc wiele hałasu, rozpierzchując na wszystkie strony wodę, która w najgłębszym miejscu mogła mi sięgać do kolan. Byłem pewny, że jeżeli ktoś będzie przejeżdżał albo przechodził tą stroną jezdni, szczupak może się spłoszyć, zrobi to samo, z pewnością zostanie odkryty i sprzątnięty mi sprzed nosa. Nie mogłem do tego dopuścić, bo uważałem go już za swojego i nie wyobrażałem sobie, aby mogło być inaczej. Spojrzałem na szosę czy kogoś nie ma w pobliżu. Zauważyłem, że od Pakuł w moim kierunku jedzie ktoś na rowerze i wkrótce będzie tutaj. Nie wiele myśląc, wskoczyłem do wody i mocno ją zamąciłem, aby nie było widać w niej ryby. Szczupak początkowo zaczął się rzucać, ale zaraz się uspokoił i woda też. Wyskoczyłem z rowu i schowałem się za gęstą sosenkę, aby swoją obecnością nie zwracać uwagi na to miejsce. Rowerzysta przejechał akurat tą stroną jezdni, gdzie był mój szczupak. Niczego jednak nie zauważył. Jeszcze nie wyszedłem zza krzaka, kiedy usłyszałem turkot wozu nadjeżdżającego z Rudnika. Znów czekałem w ukryciu. Okazało się, że był to Mościński, jadący wozem swoim ogierem do młyna z workami zboża. Na moje szczęście jechał po tamtej stronie jezdni i niczego nie zauważył. Po przejeździe furmanki, podszedłem do rowu i zobaczyłem już z daleka, że woda się oczyściła i szczupak jest znów widoczny. Wyszedłem na szosę i ujrzałem w dali jadącą od Pakuł furmankę. Jechała wolno, więc miałem trochę czasu, ale za mało, aby się zabierać do łowienia ryby. Odłamałem z sosny dość dużą gałąź, przywlokłem ja do rowu i nakryłem nią częściowo nieckę z wodą. Szczupak zaczął znów się rzucać. Sam zamącił dość skutecznie wodę, ale schował się pod gałąź i nie był widoczny z szosy. Znów czekałem długo aż przejedzie furmanka. Furmanka przejechała i nie słychać już było turkotu z żadnej strony. Wyszedłem ponownie na szosę, rozejrzałem się i stwierdziłem, że wkoło jest pusto i nikt mi nie będzie przeszkadzał. Wiedziałem, że na niczyją pomoc nie mogę liczyć i szczupaka muszę złowić sam. Nabrałem odwagi i wskoczyłem do rowu. Odciągnąłem maskującą gałąź, a szczupak zaczął ponownie szaleć w wodzie. Wszedłem do wody i próbowałem go jakoś przydusić i uchwycić rękami. Był już na płytkiej wodzie, ale wyczuł mój zamiar i błyskawicznie zawrócił. Prześlizgnął się z powrotem szybko obok mnie tak energicznie, że niemal nie zwaliłem się z nóg do wody. Nie udało mi się go nawet dotknąć rękami Zawróciłem z powrotem i stwierdziłem, że woda była już tak zmącona i nic nie było w niej widać Zacząłem w niej wodzić przed sobą rękami, aby namacać szczupaka. Było to nietrudne w wąskiej kałuży, ale liczącej bądź co nie bądź około dziesięciu metrów długości i zajmowało dość dużo czasu. Bawiliśmy się teraz ze szczupakiem w ciuciubabkę. Za moment dotknąłem go delikatnie rękami. Wyczułem jego długość i kiedy się przesunął trochę na płytszą wodę przydusiłem go do dna rękami. On jednak rzucił się tak mocno, że wyrwał mi się z rąk z łatwością. Zrobiłem ponowne podejście i gdy zbliżyłem się do niego, szczupak z wielkim pluskiem zawrócił z płytkiej wody i starym zwyczajem prześlizgnął się obok moich nóg i rąk do tylu na głębszą wodę Zdenerwowałem się tym bardzo, bo uganianie się za szczupakiem w tak małej wodzie trwało już dość długo i co pewien czas ktoś przejeżdżał szosą. Aby nie zdradzić się z tym, robiłem przerwy i chowałem się w krzaki. Siłą rzeczy przyszło mi na myśl, że muszę zastosować inną metodę. Po sprawdzeniu jeszcze raz czy ktoś nie jedzie szosą, wszedłem ponownie do rowu i zobaczyłem po ruchach wody, że szczupak odpłynął w koniec kałuży. Powoli zbliżyłem się do końca tej niecki i tam położyłem się do wody w poprzek rowu, robiąc w ten sposób niejako tamę ze swojego ciała. Utrzymując taką pozycje, przesuwałem się energicznie w kierunku mojego szczupaka. Ten zauważył to i po chwili chciał zawrócić na głębszą wodę Z rozpędu uderzył mnie w bok i znów zawrócił na jeszcze płytszą wodę. Teraz — pomyślałem sobie — jesteś już na pewno mój! Nadal w tej pozycji przesuwałem się do przodu. Szczupak zaczął się gwałtownie rzucać w tej płytkiej wodzie. Po chwili widać mu było już cały grzbiet z wody. Przesuwałem się nadal szybko do przodu i wypchnąłem go rzucającego się na trawę, zagradzając swoim ciałem dostępu do wody. Wreszcie po raz pierwszy chwyciłem go rękami, usiłując opanować jego ruchy. Był bardzo śliski i wyrwał mi się zaraz z rąk, ale wtedy byłem z nim już kilka metrów od wody. Chwyciłem go po raz drugi i wyczołgałem się z nim z rowu na górę, przyciskając go mocno do swojego brzucha. Był ciężki i długi. Nadal rzucał się energicznie. Wyrwał mi się ponownie i nie mogłem sobie z nim poradzić bo był bardzo śliski. To zajmowało mi dużo czasu i nadal obawiałem się, że ktoś mi go odbierze. Chwyciłem go jeszcze raz i szybko uciekłem z nim dalej za moją sosenkę. Tam go rzuciłem i otoczyłem w suchym piasku jak w mące do smażenia. Teraz nie był już śliski. Ponadto był już mniej energiczny bo zmęczony. Ja też byłem zmęczony szamotaniem się z rybą, cały mokry i ubrudzony. Trzeba wiedzieć, że do tego połowu zapomniałem się rozebrać. Byłem w krótkich spodenkach i koszuli. Chwyciłem szczupaka i pędem puściłem się w kierunku domu. Przebiegając przez szosę, byłem tak zafascynowany szczupakiem, że niemal nie wpadłem pod koła roweru przejeżdżającej w tym momencie Pietryny Walentkowej, która nagle przyhamowała i krzyknęła na mnie. Ja ze strachu wypuściłem szczupaka z rąk, który upadł na szosę i zaczął koziołkować. Ona wystraszona moim nagłym pojawieniem się na drodze i rzucającym się szczupakiem, najpierw zamarła z wrażenia, a później jęknęła: „Matko Święta' To jakieś diabły..." Trwało to moment, ponownie chwyciłem szczupaka, przycisnąłem go do brzucha i ruszyłem biegiem przez zagajniki do domu, bo chciałem donieść go żywego. Po chwili byłem już na podwórku. Wpadłem do ogródka, gdzie miałem zawsze ustawioną wielką drewnianą balię z wodą. Wrzuciłem do tej wody rybę i tam powoli szczupak dochodził do siebie. Poruszał energicznie skrzelami i po chwili był już dobry. Wszyscy obecni domownicy zbiegli się oglądać moją zdobycz. Takiej sztuki nikt z nas nigdy nie widział. Dziwili się też wszyscy i ciekawi byli w jaki sposób dokonałem tego. Wieść o moim szczupaku rozniosła się szybko po wsi. Prawie natychmiast dowiedział się o tym od swojej żony właściciel sklepu i stawu rybnego, Piotr Walentek. Przyjechał on na rowerze, obejrzał z wielkim zadziwieniem mojego szczupaka i upad się aby mu go sprzedać. Chęć kupna szczupaka tłumaczył tym, że karpie w jego stawie są leniwe i z tego powodu nawet chorują. Szczupak ten zmusi je do ruchu i będą zdrowsze. Walentek zaproponował mi za niego dwa złote i jeden kilogram kiełbasy żeby zamiast smażonego szczupaka zjeść sobie na kolację tę kiełbasę. Nie targowałem się z nim, a wprost przeciwnie, zgodziłem się chętnie, gdyż szczupak ten był tak piękny, że przywiązałem się już do niego i było mi to bardzo na rękę aby, pozostał przy życiu. Zaraz też przełożyliśmy szczupaka do wiadra z wodą, z którego wystawało go na zewnątrz z połowę. Wsiedliśmy na rowery i odjechali. Z wielkimi trudnościami Walentek dowiózł go na miejsce. Tu włożył go szybko do worka i zważył. Okazało się, że ważył on pięć kilogramów i trzydzieści pięć deko. Pobiegliśmy szybko ze szczupakiem do ogrodu, gdzie był staw i tam Walentek w mojej obecności wpuścił go do wody. Na samym początku szczupak wyłożył się do góry brzuchem, ale wkrótce poczuł głęboką wodę, odwrócił się grzbietem do góry, wyprostował się i szurnął szybkim ruchem do przodu. Ucieszyliśmy się tym obydwaj. Po chwili wróciliśmy do sklepu. Walentek odważył mi jeden kilogram świeżej, pachnącej kiełbasy i wręczył srebrną monetę dwuzłotową z charakterystyczną główką kobiety w czepcu. Przy rozstaniu, widząc moją smutną minę, Walentek powiedział mi, że od czasu do czasu mogę przyjść do niego, to pójdziemy razem nad staw popatrzyć się na szczupaka. Ucieszyłem się z tej propozycji, bo pragnąłem tak bardzo zobaczyć go jeszcze. Niestety nie zdążyłem uczynić tego, gdyż wkrótce nastąpiła druga powódź. Groble Walentkowego stawu w czasie jego nieobecności zostały przerwane i rozmyte przez nagłą nawałnicę wody. Wszystkie karpie wraz z moim szczupakiem popłynęły z wysoką i kłębiącą się wodą w siną dal. Drugim takim niezwykłym sukcesem w moim młodzieńczym życiu było złowienie szczupaka o wielkości też rzadko spotykanej. Zasługuje to na opowiedzenie z powodu niezwykłych okoliczności, w jakich to nastąpiło. Jak zwykle po każdej powodzi, było tak, że spotykało się dużo ryb nawet wielkich w różnych dołach, staro rzeczach i strumykach płynących z pól tylko w czasie powodzi albo krótko po niej. Trafiały się one w takich zbiornikach wodnych, w których przed powodzią ich nie było. Sądzę, że napływały one tutaj pod prąd wody w czasie powodzi z Odrzywołów, a może i z Warty. Dlatego po każdej powodzi wychodziliśmy na przegląd tych miejsc i ewentualny połów. Pewnego razu po takiej ulewie wyszedłem drogą w pole, tak zwanym „superakiem" i tam za mostkiem w łąkach po lewej stronie były dość duże dwie glinianki. Przez te glinianki przepływał strumyczek wody, który płynąc z pól za wsią wpadał do rzeki. Zabrałem ze sobą tyczkę z okiem, którą zawsze miałem przygotowaną i sprawną do użycia. Podszedłem ostrożnie do pierwszej glinianki, ale nie zobaczyłem niczego ponieważ prawie w całości była ona zarośnięta moczarką kanadyjską, rogatkiem sztywnym i innym pływającym zielskiem wodnym. Tutaj czasem łowiło się na wędkę karasie, liny i okonie. W odległości około dziesięciu metrów w górę nurtu ledwie sączącego się strumyka była następna glinianka, zwykle mniej zarośnięta. Zbliżyłem się bardzo ostrożnie do niej i jeszcze z dość dużej odległości zobaczyłem z drugiej strony glinianki stojące dwa duże szczupaki tuż pod lustrem wody. W całej gliniance było wszystko dokładnie widać. Roślinność, jaka tam była, została wymyta z korzeniami przez silny prąd wody w czasie nawałnicy powodziowej. Cała glinianka została pogłębiona, a głębokość jej teraz sięgała około trzech metrów. Trawiasty brzeg, na którym stałem był podmyty i jakby zwisał trochę do wody. Stanąłem tu w pobliżu tego brzegu i gotowałem się do założenia pętli na tego mniejszego szczupaka, gdyż na większego, jak oceniałem, oko było za małe. Przy poruszeniu ryby jednak spłoszyły się; zaczęły nerwowo śmigać od brzegu do brzegu niewielkiej glinianki. Zmąciły tym ruchem przy dnie wodę i schowały się pod nawis brzegu, na którym teraz stałem. Woda oczyściła się po chwili i była przeźroczysta. Dno było puste. Postanowiłem wypłoszyć ryby spod brzegu. Nie liczyłem już, że złowię którąkolwiek na oko, gdyż w tej czystej jak kryształ wodzie i zupełnie pustym dole były one bardzo ostrożne. Miałem jednak nieodpartą chęć zobaczyć je jeszcze. W tym celu, jak to zwykle się robiło, tąpnąłem mocno w brzeg i szczupaki wielce wystraszone wyskoczyły spod brzegu. Jeden z nich, ten większy, nie wyhamował i z rozpędu wyskoczył na przeciwległy brzeg, na łąkę. Tam zaczął się rzucać, koziołkować, usiłując wpaść z powrotem do wody. Szybko pobiegłem na drugą stronę glinianki i złapałem szczupaka na łące. Odniosłem rybę daleko od glinianki, gdzie we wgłębieniu było jeszcze trochę deszczowej wody. Tam ją wpuściłem i poszedłem ponownie do glinianki. Szczupaka nigdzie nie zobaczyłem. Zastosowałem więc ten sam podstęp co poprzednio. Szczupak wyskoczył spod brzegu i śmignął z głębokiego dołu do góry, do ledwie sączącego się strumyka w kierunku drugiej zarośniętej zielskiem glinianki. Prawdopodobnie wiedział o tym, że tam może się ukryć. Szybkim ruchem, rozpierzchując na wszystkie strony płytką wodę, wpadł do głębokiego dołu i zniknął wśród gęstej roślinności. Mimo tego byłem bardzo zadowolony, że w taki nieprofesjonalny i nie zamierzony sposób złowiłem dorodnego szczupaka. Nie udało mi się już nigdy w życiu w taki sposób dokonać tej sztuki. Trzecim moim sukcesem w łowieniu ryb było złapanie w rzece w Rudniku Małym miętusa mojego życia. Było to latem kiedy przyjechałem tam, jak zwykle trochę na wypoczynek, a trochę i po to, aby pomóc przy żniwach moim już starym rodzicom. Przyjechałem tam z.moim synem, Rysiem, który miał wtedy około ośmiu lat i żoną, Heleną. Pewnego słonecznego dnia poszliśmy nad rzeczkę, aby popluskać się trochę w wodzie dla ochłody. Ponieważ przebywanie w jednym miejscu nad rzeką wydawało nam się dość, poszliśmy dnem rzeki do przodu. Ja zająłem się sprawdzaniem brzegów i różnych zakamarków rzeki, czy nie ma gdzieś miętusów. Szedłem dnem rzeki pod prąd wody i penetrowałem, szukając nor miętusich, a Rysio z góry, z brzegu, obserwował moje poczynania. Ponieważ przeszliśmy już dość długi odcinek rzeki w kierunku Huty Karola bez żadnego sukcesu, Rysiowi znudziło się już to moje łażenie po wodzie. Kiedy doszliśmy do takiej piaszczystej skarpy w brzegu, Rysio zaczął tam kopać doły w piasku, bo było to dla niego ciekawsze. Ja natomiast powoli dalej kontynuowałem z nudów swoje zajęcie. Kawałek dalej był tam taki olbrzymi dół wymyty przez prąd wody w czasie powodzi Można tam było nawet pływać. Wyszedłem na brzeg, aby ominąć to miejsce, bo musiałbym go przepłynąć, a woda była tak zimna, że nie miałem na to ochoty. Za tym dołem, a ściślej mówiąc, kilka metrów za nim, zszedłem z powrotem do rzeki. Tu woda była już płytka i nie sięgająca łydki. Dno w tym miejscu było dość szerokie, a przy brzegu zobaczyłem niewielką starą karpę ściętej olchy. Pod tą karpą był wymyty w piasku spory dołek. Podszedłem do tego miejsca, włożyłem rękę pod karpę i namacałem tam coś śliskiego. Początkowo myślałem, że jest to kawałek odgałęzienia tej karpy. Przesunąłem ręką po tej śliskości i skojarzyło mi się to z utopioną i oblezioną już z pierza kurą, przyniesioną przez wodę, bo taką kurę w dawnych latach gdzieś tu w tej rzece widziałem. Brzydziłem się trochę tego, ale chciałem się mimo wszystko upewnić, czy nie jest to przypadkiem wielka ryba. Oczywiście, dołek pod karpą był na tyle duży, że musiałem klęknąć w wodzie i zagłębić tam rękę aż do ramienia. Przesunąłem rękę po tej śliskości jeszcze trochę dalej i stwierdziłem, że przedmiot ten jest o wiele szerszy od mojej dłoni. Przesuwając dłoń do końca, doszedłem do wniosku, że to „coś" przypomina kształt wielkiego łba miętusa. Nie pomyślałem jednak ani przez chwilę, że to może być tak wielka głowa żywego miętusa. Z tego powodu zachowywałem się dość nieostrożnie i bezceremonialnie chciałem już wyjąć rękę spod karpy, przy czym energicznie poruszyłem ten przedmiot. W tym momencie woda pod moją ręką zakotłowała się, a ręka moja została z dużą siłą odrzucona przez nagły zwrot ryby, gotującej się do ucieczki. Wiedziałem już teraz, że jest to na pewno niespotykanej wielkości prawdziwy i żywy miętus. Zaraz też prześlizgnął się on obok moich nóg i wypłynął lukiem na środek otwartej, ale płytkiej jak na taką rybę wody. Zobaczyłem go na środku rzeczki i byłem niemal przerażony jego wielkością. Kierował się ślamazarnie w kierunku tego olbrzymiego dołu, a grzbiet jego niemal wystawał z wody. Do dołu było zaledwie kilka metrów i dzieliły go tylko sekundy od tego, że zniknie w toni tej wielkiej niezgruntowanej głębiny. Nie miałem czasu na myślenie. Skoczyłem w ostatniej chwili i rzuciłem się całym ciałem na tego miętusa. Udało mi się przydusić go do piaskowego dna, ale siłę miał tak wielką, że pojechałem na nim niemal do samej głębiny. Wiedziałem o tym, że mogę go tylko utrzymać przy chwycie oburącz za skrzela i to mi się udało. Nogami byłem już częściowo na głębokiej wodzie. Miętus wyrywał się z wielką siłą. Wiedziałem również, że muszę go natychmiast wyrzucić na brzeg, bowiem zaraz mi się wyrwie i więcej go nie zobaczę. Palce wsadziłem mu mocniej za skrzela i szybkim ruchem wyrzuciłem go na wysoki w tym miejscu brzeg. Grube i tłuste cielsko z głuchym chlapnięciem upadło na trawę. Zawołałem Rysia aby przybiegł do mnie. Zanim wyszedłem z rzeki, Rysio był już przy rzucającej się rybie. Był bardzo niezadowolony, że go nie zawołałem wcześniej, bo chciał widzieć od początku łowienie tego miętusa. Uspokoił się dopiero wtedy, kiedy z kawałka gałęzi olchy zrobiłem hak, zaczepiłem za skrzela miętusa i dałem mu aby go niósł do domu. Wielkość jego była taka, że jak go Rysio niósł na ramieniu, to ogon jego wlókł się po łące. Nie widziałem nigdy w swoim życiu tak wielkiego miętusa. Przyjemnie jest wspominać, a nawet się chwalić swoimi sukcesami, byle nie przesadzać, ale w życiu zdarzają się również, a nawet częściej porażki niż sukcesy. W moim łowieniu ryb miałem właśnie taką jedną porażkę, którą pamiętam dokładnie do dziś. Myślę, że warto o niej opowiedzieć. Miałem wtedy może dwanaście lat. Byłem już doświadczonym i wytrawnym łowcą szczupaków na oko. Pogoda była ładna. Zabrałem swoją tyczkę z okiem i poszedłem nad rzekę. Idąc powoli nad brzegiem, lustrowałem dokładnie wzrokiem miejsca, gdzie można było się spodziewać szczupaka. Doszedłem do rozległego i głębokiego dołu, gdzie wydawało się, że woda w tym miejscu nie płynie, a stoi. Słońce świeciło jaskrawo przez korony drzew i widoczność była bardzo dobra. Ostrożnie zbliżyłem się do wysokiego w tym miejscu brzegu i spojrzałem w dół. Na skraju głębiny zobaczyłem rzadko spotykanej wielkości dorodnego szczupaka. Wymierzyłem sobie w myślach odległość z brzegu do wody i byłem pewny , że dosięgnę go moim „okiem". Szczupak stał spokojnie, jakby celowo czekał na założenie mu pętli. Przesunąłem się jeszcze bliżej krawędzi brzegu, aby mieć tę pewność i aby zająć najdogodniejszą pozycję. Miejsce było ze wszech miar idealne pod każdym względem. Oceniłem również z tyłu za sobą teren i już zaplanowałem w myślach, gdzie wyrzucę szczupaka aby mi nie wpadł z powrotem do wody. Wiatru też nie było żeby zmarszczył wodę, bo wtedy można stracić widoczność. Jednym słowem —panowały najlepsze warunki, jakie można było sobie wymarzyć do złowienia tej ryby. Szczupak nadal stał spokojnie i nic nie wróżyło, że może się coś w tej sytuacji zmienić. Powoli włożyłem z dala od szczupaka tyczkę z okiem do wody. Przesuwałem ją ostrożnie w kierunku jego głowy. Szczupak nadal stał spokojnie. Byłem już przekonany, że za chwilę będę go miał na brzegu. Pomyślałem : taka ładna sztuka, gdzieżeś się ty tutaj tak długo uchował w tej bardzo zimnej, prawie lodowatej wodzie? Powoli i w najwyższym skupieniu nadal przesuwałem pętlę oka w kierunku jego głowy. Miałem duże doświadczenie i wiedziałem, że za parę sekund będzie on mój. Oko było już bardzo blisko przed jego głową. Może dwa, a najwyżej trzy centymetry. Napięcie moje wzrastało i czułem wyraźnie przyspieszony rytm serca. Jeszcze moment, niewielki moment i będę go miał już na brzegu. Pętla była już przed samym pyskiem szczupaka. Powoli przenoszę swój ciężar ciała na prawą nogę, aby umocnić swoją pozycję do wyrzucenia ryby. Czuję, że moja prawa noga zaczyna jakoś dziwnie, ale powoli zapadać się w krawędzi brzegu. Nie zwracam na to uwagi, bo pochłonięty jestem obserwacją ryby i mojej pętli. W tym momencie usłyszałem najpierw nagły plusk wody spowodowany przez upadek oderwanej spod mojej nogi grudy ziemi. Zanim dotarło do mojej świadomości, co się stało, poczułem, że tracę grunt pod nogami i spadam w dół razem z podmytym brzegiem, na którym stałem. Wykonując jakieś nieskoordynowane ruchy w takim stanie zwalam się razem z ziemnym nawisem w głębinę lodowato zimnej wody. Z ogromnym pluskiem wpadłem do wody głową w dół, zanurzając się całkowicie. Z trudem wygramoliłem się z głębiny na płyciznę, a następnie na górę wysokiej skarpy, Spojrzałem w dół. Męty już odpłynęły, a woda stała się czysta, ale po szczupaku nie było już najmniejszego śladu. Spojrzałem jeszcze raz w dół, splunąłem w głębinę i ociekający wodą, strasznie zawiedziony, a nawet zawstydzony powlokłem się w kierunku mojego domu.


Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 186-197

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aleja 16 (Częstochowa)