Wspomnienia. Edward Szulc (Warszawa)
Mój dziadek Franciszek Szulc i jego żona Krystyna z domu Nuc zmarli na grypę zwaną „hiszpanką" w roku 1914. Na tą samą grypę chorował również ich syn Antoni. Był odporniejszy i przeżył, ale „hiszpanka" mu nie podarowała i objawiła się powikłaniem w postaci choroby Parkinsona. Szulcowie pozostawili sześcioro synów i dwie córki. Najstarszy Franciszek w 1914 r został powołany przez władze carskie do obycia służby wojskowej, którą ukończył dwanaście lat później. Ojciec mój, Leon, te ciężkie czasy zawsze wspominał wyrażając dużą wdzięczność sąsiadom, którzy jak mogli tak pomagali. (...) Wiosną tego feralnego roku przetoczyła się niby olbrzymi walec ze wschodu na zachód carska armia niszcząc po drodze wszelkie zasiewy. Zniszczenia musiały być duże skoro zaborca obiecał odszkodowanie, którego zresztą nigdy nie wypłacił. W połowie lata armia kajzera przeszła z zachodu na wschód wieńcząc dzieło poprzedników. Krajowi groził wielki głód. Zlitowała się nawet Francja, odruch rzadki. Podpisano porozumienie w sprawie pomocy żywnościowej Niestety, zajęci wojną Francuzi też mieli kłopoty. Brak środków transportowych opóźnił dostawę. Wreszcie na przedwiośniu roku następnego przybył długo oczekiwany transport. Po otwarciu wagonów okazało się, że zamiast mąki wysłano kwiat mimozy, cytrynę i ostrygi. Widać transport przygotowało Lazurowe Wybrzeże (inni byli zajęci wojną).
Był deser, ale nie było dania głównego. W tej sytuacji miska strawy od życzliwych sąsiadów dla osieroconych dzieci była na wagę złota. Mimo takiego losu ojciec zdobył obowiązujące wówczas wykształcenie. W 1924 r został powołany do wojska. Po ukończeniu szkoły podoficerskiej został przydzielony do Korpusu Ochrony Pogranicza, co odbijało mu się czkawką w czasach PRL-u. Na przełomie lat trzydziestych, po poślubieniu Heleny Mańczyk z Rudnika Wielkiego, ojciec udał się ze swoim bratem Aleksandrem w poszuiwaniu pracy do Francji. Aleksander wkrótce poślubił pannę spod Krakowa - Józefę Czajkowską. Mieli troje dzieci: Stanisławę, Czesława i Aleksandra. Niestety, osierocił ich bardzo wcześnie: zginął w katastrofie górniczej w połowie lutego 1939 r. Przygnębienie rodziny było duże, zwłaszcza, że prawie w tym samym okresie zginął w kopalni szwagier mojej matki, Ludwik Walentek z Rudnika Wielkiego. Po wkroczeniu Niemców do Francji pierwszą ich czynnością było wyszukiwanie w większych skupiskach ludzkich rodzin o niemieckich nazwiskach. Szybko nas odnaleźli. Na szczęście oj-ciec wyjechał z domu „w nieznane". Po powrocie ocenił sytuację, w jakiej się znalazł. Już wtedy wiedział o rozstrzelaniu w Romanowie jego brata Bronisława. Podjął decyzję o wyprowadzeniu się z kolonii, w której mieszkaliśmy i przeniesieniu się w rejon wiejski, co dla nas dzieci było wielką frajdą. Tak oto wydarzenia w Kamienicy wpłynęły na nasz byt. Potomstwo Leona to: Jan, Edward, Tadeusz i Helena. Po powrocie do kraju wszyscy zdobyli wykształcenie i zawody, w których pracowali do emerytury. Ojciec, dla którego Kamienica znaczyła bardzo dużo, robił wszystko, by znaleźć się jak najbliżej tego miejsca. Po kilku latach pracy na Górnym Śląsku postanowił przenieść się do rud żelaza, w których kiedyś pracował.
W taki to sposób rodzina osiedliła się w Rudniku Wielkim, a ja miałem sposobność latem 1952 r. poznania Kamienicy Polskiej. Wszystko co tu spotkałem, sprawiało mi dużą radość. Liczne grono kuzynek i kuzynów, życie kulturalne, zresztą dokładnie takie, jak to przed-stawiają mieszkańcy Kamienicy w swoich wspomnieniach. Osobiście miałem szczęście w tym życiu uczestniczyć. Obejrzałem spektakl teatralny. Sztuka była niebagatelna: był to Molier, „Chory z urojenia". Prawdziwy teatr. Ponadto potańcówki, spotkania i wszystko, co młodym ludziom jest potrzebne. Niestety, dla mnie był to tylko jeden krótki sezon. Trzeba było jechać do swojego nowego zakładu pracy. Wyjechałem mając w uszach uroczy śpiew warsztatów tkackich. Szczególny urok miały one, kiedy wkraczało się do Kamienicy od strony Romanowa. Najpierw były ciche głosy pojedynczych warsztatów, a potem było już coraz głośniej i głośniej. To już był chór. Po dojściu do celu śpiewał solo mój wuj Franciszek Sirek, który tak bardzo mi się kojarzył z warsztatem tkackim, że nie pamiętam, czy kiedykolwiek widziałem go poza warsztatem.
Autor: Edward Szulc (Warszawa) Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr56 , R.: XVI 1/2006
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz