Grunty Rudnika Małego od południowej strony graniczyły z majątkiem dworskim o nazwie Czarny Las, Przed pierwszą wojną światową dzieliła je granica rosyjsko-niemiecka, a po pierwszej wojnie światowej już tylko sam rów graniczny. Taki obraz tych ziem i jego granic ukształtował się w świadomości współcześnie żyjących tam ludzi. Tymczasem przypomnieć należy, że ziemie Czarnego Lasu od najdawniejszych zamierzchłych czasów zawsze należały do Polski. W czasach historycznych były zawsze w Księstwie Siewierskim i nie należały do Śląska. Właścicielami Czarnego Lasu byli mieszkańcy wsi Gniazdów i częściowo mieszkańcy Mzyk. Granica między Śląskiem a Polską w tym rejonie przebiegała zupełnie inaczej, a mianowicie : od punktu, gdzie stykają się ziemie obecnych Górali, Czarnego Lasu i Rudnika Małego; przebiegała ona na wprost w kierunku południowym obok wsi Górale i dalej w kierunku Woźnik. Cały teren Czarnego Lasu był rzeczywiście przepięknym naturalnym lasem iglastym, a w wyższych partiach mieszanym, gdzie występował buk i dąb. Z lasu tego korzystali prawowici właściciele, mieszkańcy Gniazdowa i w niewielkiej części mieszkańcy Mzyk. Ze względu na bliskie położenie tego lasu od Rudnika Małego i Kozłowca, mieszkańcy tych wsi również od wieków korzystali z dobrodziejstw tego lasu. Zaopatrywano się tu w drewno opałowe, zbierano runo leśne i nawet kłusowano na obficie występującą tu zwierzynę, jak sarny, dziki i jelenie. W czasie zaboru ziem polskich po powstaniu listopadowym, Gniazdowianie zostali pozbawieni praw własności do Czarnego Lasu. Dokonały tego władze carskie za karę z powodu uczestnictwa w tym powstaniu ochotników z Gniazdowa. Po upadku powstania władze carskie nałożyły na Gniazdów wysoką kontrybucję. Mieszkańcy Gniazdowa odmówili zapłaty tej kontrybucji. Wobec tego rząd carski skonfiskował i sprzedał Czarny Las niemieckiemu Żydowi, Joachimowi Kempnerowi za sumę 126000 złotych polskich. Nowy właściciel Czarnego Lasu sprowadził swoich robotników i natychmiast przystąpił do wyrębu. Gniazdowianie zbuntowali się przeciwko grabieży swojej własności. Przybyli całą gromadą do lasu uzbrojeni w siekiery, widły, kosy i cepy. Pracowników Kempnera mocno poturbowali i wypędzili z lasu. ścięte drzewo wywieźli do Gniazdowa i podzielili się nim między sobą. Kempner złożył zażalenie do władz niemieckich w Berlinie, które przez swoich dyplomatów w Petersburgu zażądał- od rządu rosyjskiego opieki nad nowym właścicielem Czarnego Lasu Kempnerem. Na skutek tego przysłano do Gniazdowa z Olkusza oddział kozaków, który dokonał kilku egzekucji. Mimo tych represji opór Gniazdowian powtarzał się nadal. W związku z tym władze carskie w 1835 roku nakazały przenieść granicę i Czarny Las włączyć do Prus. Od tej pory granica między zaborem pruskim i rosyjskim w tym rejonie została wytyczona w prostej linii wzdłuż gruntów Rudnika Małego, aż do posiadłości Matyja na Hucisku. Szczegółowy opis tego rozgraniczenia podaje „Ostateczny traktat względem ustalenia granicy pomiędzy Państwem Królestwa Pruskiego, a Królestwem Polskim, wolnego miasta Krakowa" z 4 marca (20 marca ) 1835 roku, którego kserokopię załączam na końcu tego rozdziału. Przypomnieć również należ) , że i Koziegłowy zostały ukarane przez rząd carski z powodu uczestnictwa mieszkańców tego miasteczka w powstaniach, listopadowym i styczniowym. Dla poniżenia Koziegłów władze carskie w 1870 roku pozbawiły Koziegłowy praw miejskich i włączono je do gminy Rudnik Wielki. Od tego czasu Koziegłowy traktowane były jako podrzędna wieś i podlegały władzom gminy Rudnik Wielki, aż do końca pierwszej wojny światowej 1918 roku. Po włączeniu 2361 morgi magdeburskich Czarneeo Lasu do Prus, mieszkańcom Gniazdowa pozostał już niewielki skrawek lasu w rejonie Huciska, Kozłowca i Grocholek. Obszar ten był teraz dla Gniazdowa trudno dostępny ponieważ był oddzielony nowoutworzonymi granicami państwowymi. Do dzisiaj ta niewielka część lasu jest własnością mieszkańców Gniazdowa. Niektóre działki tego lasu zostały sprzedane przez właścicieli mieszkańcom Rudnika Małego. Joachim Kempner w krótkim czasie dokonał całkowitego wyrębu starodrzewia. a po ,czarnym lesie" została tylko nazwa i gołe ugory. W takim stanie w 1853 roku tereny te odkupił od Kempnera Ludwik Lilienthal za sumę 9000 talarów i założył tu osadę. Zbudował dwór i gorzelnię, a wykarczowane tereny przez Kempnera zamienił na pola uprawne. Za zgodą Królewskiej Rejencji w Opolu w 1861 roku, osadę tę nazwał „Helenenthal" na cześć swojej małżonki Heleny. W późniejszym czasie majątek ten znów zmienił właściciela. W posiadanie jego weszła znana rodzina polskiej szlachty — Rogowskich. W takim stanie własnościowym dwór Czarny Las przetrwał, aż do parcelacji w 1937 roku. Co najmniej dziwnym się wydaje, że mieszkańcy Gniazdowa jako pełnoprawni właściciele Czarnego Lasu nie odebrali swojej własności po odzyskaniu przez Polskę niepodległości po pierwszej wojnie światowej, o którą walczyli z caratem i przecież z powodu tej ich walki za karę zostali pozbawieni swojej własności. Przykro pomyśleć o tym, że sprawiedliwości nie stało się za dość, a wyzwolona również przy ich wydatnym udziale ojczyzna, stała się dla nich przysłowiową macochą. Być może, że zadecydowały o tym jakieś inne bardzo ważne dla Państwa okoliczności, ale ta rażąca niesprawiedliwość woła o pomstę do nieba. Dopiero teraz, po pierwszej wojnie światowej i w wyniku powstań śląskich, kiedy Polska odzyskała swoje ziemie górnośląskie, ponownie nastąpiły związki między wsią Rudnik Mały, a Czarnym Lasem. Związki te polegały na tym, że dwór Czarny Las zatrudniał część młodych ludzi z Rudnika Małego do sezonowych prac rolnych. Najwięcej pracowało tu młodych dziewcząt, które w domu były zbędne, a innego zatrudnienia dla nich w okolicach nie było. Mężczyzn z Rudnika Małego pracowało tu nie wielu i z reguły na krótkie okresy przy najcięższych pracach, jak: żniwa, młocki i czasem przy melioracjach. We dworze pracowało się od świtu aż do zmroku z dwugodzinną przerwą na obiad. Za tę pracę dziewczęta otrzymywały zapłatę za jeden dzień w wysokości półtora złotego, co dawało około czterdziestu złotych miesięcznie. Mężczyźni natomiast zarabiali dwa złote za jeden dzień i zarobek ich kształtował się około pięćdziesięciu złotych miesięcznie. Oprócz dorosłych, zatrudniano tu w okresie wakacji dzieci do pielenia upraw rolnych z chwastów i płacono im pięćdziesiąt groszy za dzień pracy. Mając wtedy może dziewięć lat, zatrudniłem się wraz z innymi kolegami do tej pracy i z ledwością przepracowałem jeden dzień. Wróciłem do domu tak sfatygowany, że rodzice zakazali mi tej pracy. Zarobiłem zatem we dworze w moim życiu jedyne pięćdziesiąt groszy. Była to wartość pół kilograma cukru albo też pięciu pudełek zapałek. Prace we dworze zaczynano od godziny szóstej rano. Wszyscy pracownicy dworscy, jak i robotnicy najemni na sygnał dzwonka zbierali się o godzinie szóstej na placu dworskim, pod rozłożystym dębem, na wprost pałacyku. Tu otrzymywali przydział pracy od zarządcy i zabierani byli przez „stojaków", czyli nadzorców do pracy w polu. O godzinie trzynastej następowała przerwa i pracownicy dworscy szli do swoich czworaków na obiad, a robotnicy najemni na drogę kasztanową, która prowadziła ze dworu w kierunku Rudnika Małego. Tutąj na rowie przydrożnym, w cieniu kasztanów, oczekiwali na obiad, który był im przynoszony przez kogoś z własnego domu. Po obiedzie mieli jeszcze około godziny na wypoczynek. Kładli się więc na trawie w cieniu i zasypiali twardym snem. Rytm życia rodzin, z których ktoś pracował we dworze, był regulowany potrzebą przygotowania w porę i zaniesienia do dworu obiadu Dlatego matki pracujących we dworze osób kończyły prace u siebie w polu o godzinie jedenastej i spieszyły do domu, aby przygotować obiad. Jeden z członków rodziny zanosił ten obiad na ową drogę kasztanową. O tej porze zaobserwować można było jak przez pola ścieżkami i polnymi drogami spieszyli ludzie, a przeważnie młodzież z batikami lub innymi naczyniami w kierunku dworu w Czarnym Lesie. Każdy z nich niósł również ze sobą zwiniętą płachtę lub worek, do których to w drodze powrotnej, przechodząc obok pańskiej łąki, rwało się rękami co dorodniejszą trawę i przynosiło w tobołach na plecach do domu dla bydła. Z powodu tej kradzieży pańskiej trawy nikt nie odczuwał żadnych skrupułów albo, co gorzej grzechu, z którego by trzeba się spowiadać. Była to niby zapłata za drogę, jaką trzeba było przebyć podczas największego skwaru w sarno południe, zanosząc obiad do dworu Zdarzało się czasem, że rządca, który jeździł na koniu lub ktoś z personelu dworskiego, odkrył wygryzione kawałki łąki przez intruzów. Wówczas wysyłano w to miejsce w porze obiadowej specjalnego „stojaka" ze strzelbą do pilnowania tej łąki. Taki stojak siedział gdzieś w ukryciu, w krzakach i kiedy amatorzy pańskiej trawki zaczęli napełniać swoje płachty i wory, wyskakiwał on z krzaków z wielkim krzykiem i brzydkimi wyzwiskami, strzelając z dubeltówki w powietrze dla postrachu. Przerażeni intruzi, wystraszeni znienacka krzykiem i strzałami, uciekali w popłochu, porzucając swoje toboły, a często i gubiąc w panice naczynia, w których przynieśli obiad. Takie widowiska odbywały się na szczęście dość rzadko i potem wracało wszystko do starej utartej normy. Będąc jeszcze małym chłopcem, towarzyszyłem kilka razy mojemu koledze, Władkowi Mościńskiemu, przy zanoszeniu obiadu na tę słynną drogę kasztanową dla jego starszych sióstr, które pracowały we dworze. Zanoszenie tego obiadu było jego stałym obowiązkiem. Kiedy przychodziliśmy na tę drogę, to dziewczyny, którym już przyniesiono obiad, spożywały go, a te, którym jeszcze nie przyniesiono spały w trawie w cieniu kasztanów twardym snem. Trzeba je było budzić do obiadu. Wszystkie były potwornie zmęczone, a z powodu pracy na otwartej przestrzeni w polu, twarze ich były spalone przez słońce. Wygląd tych zmęczonych dziewcząt robił na mnie bardzo duże wrażenie. Było mi ich bardzo żal i ogarniało mnie na ich widok uczucie wielkiej litości. W pobliżu drogi kasztanowej był dość duży staw, w którym przed odejściem do domu, kąpaliśmy się z Włodkiem dla ochłody. Było to dla nas wielką atrakcją i to nas w głównej mierze ciągnęło zawsze do Czarnego Lasu. Dziewczyny, pracujące we dworze, wracały z pracy do domu całą gromadą dopiero wtedy, kiedy zaczynało już zmierzchać. Wracały one do domu wielce utrudzone po całym bardzo długim dniu pracy. Jednak zawsze przez całą powrotną drogę śpiewały najróżniejsze, stare piosenki. Starały się popisać swoimi głosami przed całą wsią, a w szczególności przed swoimi kawalerami. Przy bezwietrznej i czystej pogodzie letnich wieczorów, melodie te niosły się nad polarni do wsi i okolicy, wzmacniając się odbitym echem od Boru. Spracowani i wypaleni przez upały słoneczne starsi mieszkańcy wsi, wychodzili teraz z domów, aby odetchnąć chłodniejszym powietrzem. W ciszy i skupieniu słuchali tych starych melodii, które przypominały im dawne czasy i ich młodość. Słuchały tych melodii z przejęciem również dzieci i młodzież. W śpiewie tym wprawne ucho miejscowych ludzi rozpoznawało głosy poszczególnych dziewcząt: matki — głosy swoich córek, a bracia swoich sióstr, Na tej podstawie z łatwością ustalić można było skład zespołu. Na tle tych wszystkich wspaniałych głosów, jeden z nich wyróżniał się swoją siłą i oryginalnością. Był to niespotykany, bardzo oryginalny głęboki alt Bronki Mościńskiej, który przydawał całemu zespołowi tę jedyną i niepowtarzalną cechę wspaniałej harmonii. Obecnie, kiedy słucham koncertów słynnej francuskiej piosenkarki Edith Piaf, zawsze przypomina mi ona tak swoim głosem, jak i nawet postacią Bronkę Mościńską. Jestem pewien, że gdyby ten głos Bronki był szkolony od wczesnej młodości, byłaby ona znaną śpiewaczką szerokiej publiczności, jak Edith Piaf. Znojny, pracowity i upalny letni dzień kończył się zawsze tymi koncertami śpiewaczymi dziewcząt wracających z pracy we dworze. Był to koncert nad koncertami, jakby na pożegnanie każdego letniego dnia. Później następowała cisza, bo dziewczyny, będąc już w pobliżu wsi, rozchodziły się ścieżkami, każda w kierunku swojego domu. Jeszcze tylko niektóre podwórkowe psy wyły żałośnie, jakby z tęsknoty i żalu za tymi pięknymi melodiami, które rozpłynęły się w ciszy nadchodzącej nocy. Jak już wspomniałem, dziewczyny z Rudnika zatrudniane były we dworze sezonowo. Sezon ten kończył się wykopkami ziemniaków, których we dworze uprawiano olbrzymi szmat pola. Część tych ziemniaków przerabiano w miejscowej gorzelni na spirytus. Często ziemniaki te sadzono na polu graniczącym z gruntami Rudnika Małego. Kopanie ziemniaków odbywało się maszynowo kopaczką ronzutową, ciągnioną przez traktor. W owym czasie nie było jeszcze nowocześniejszych maszyn do zbioru ziemniaków. Praca dziewcząt polegała na zbieraniu wykopanych przez maszynę ziemniaków, zanoszeniu napełnionych koszy i wysypywaniu ich na rozstawione wozy konne. Pracę tę wykonywało się parami. Każda para dziewcząt miała odmierzony odcinek do wyzbierania wykopanych i rozrzuconych przez maszynę ziemniaków. Odcinek ten był tak wymierzony, że trzeba było się spieszyć, aby wyzbierać wszystkie ziemniaki przed ponownym nadjechaniem maszyny, Była to bardzo ciężka praca. Przez cały dzień wykonywało się ją w pozycji pochylonej i bardzo bolał przy tym kręgosłup. Poza tym trzeba było odnosić napełnione koszyki na dość znaczną odległość do ustawionych wozów. Ten, kto chociaż raz w swoim życiu przepracował jeden dzień przy zbieraniu za maszyną wykopanych ziemniaków, wie jak bardzo ciężka jest to praca. Kopanie ziemniaków nadzorował jeden „stojak", przechodząc z jednej na drugą stronę pola, bowiem nie było pustych przelotów i maszyna kopała ziemniaki jadąc w obydwie strony. Zawsze korzystniej było dla zbierających, kiedy urodzaj ziemniaków był mniejszy. Była to typowa sprzeczność interesów między właścicielem majątku, czyli dziedzicem, a jego najemnymi pracownikami. Sprzeczność ta miała swoje konsekwencje w co najmniej niedbałym wyzbierywaniu ziemniaków, a nawet w celowym wdeptywaniu ich w rozpulchnioną kopaczką ziemię, maskując jednocześnie, aby ich nie było widać Zdarzało się nawet wysypywanie nazbieranych już ziemniaków z kosza w jakiś dołek utworzony czasem przypadkowo przez maszynę i dyskretne zasypanie ich ziemią oraz oznaczenie tego miejsca znanym sobie tylko kodem. Później po wykopaniu całego pola ziemniaków, kiedy nikogo już tam nie było, odszukiwno te miejsca i zabierano ziemniaki dla siebie. Kradzieży pańskich ziemniaków nie traktowano również jako grzechu. Stojak pilnujący dokładnego zbierania ziemniaków, orientował się, że takie sytuacje mogą mieć miejsce, dlatego starał się zapobiec temu, sprawdzając dokładność zbierania poszczególnych par. Jeżeli złapano, że któraś z par zasypała celowo ziemniaki, to bezapelacyjnie wyrzucano ją z pracy. Dopilnować tego było jednak bardzo trudno ponieważ pole było bardzo długie i stojak nie mógł kontrolować jednocześnie całego odcinka. Zdarzało się czasem, że na zakończenie dnia pracy zarządzający dla własnej przyjemności lub fantazji, zezwalał każdej dziewczynie na zabranie dla siebie ziemniaków, ile tylko może unieść. Działo się to wyłącznie w jego obecności, przy czym nikt nie mógł w tym pomagać. Każda dziewczyna zwykle miała ze sobą worek i starała się zabrać jak najwięcej. Był to swego rodzaju konkurs. Rekordzistką była zawsze najmniejsza ze wszystkich dziewcząt, ale bardzo silna Bronka Mościńska. Brała ona cały worek, równający się prawie jej wysokości i z tym ciężkim workiem, napełnionym ziemniakami potrafiła przejść po miękkim kartoflisku kilkaset metrów aż do rowu granicznego, gdzie w ukryciu oczekiwała pomoc rodzinna. Po wykopaniu całego pola dworskich ziemniaków, ludność wsi Rudnika Małego rzucała się na kartoflisko i ręcznie ponownie je przekopywała, wiedząc o tym, że dużo ziemniaków zostało jeszcze w ziemi. Rzeczywiście tak było i rodzina składająca się z kilku osób mogła w ciągu dnia ukopać cały wóz ziemniaków. Wykopane ziemniaki na pańskim kartoflisku odnoszono zaraz na pola rudnickie, gdzie były już pewne, skąd dopiero wieczorem przewożono je do domów. Bywało, że gdy zarządca dworu zauważył masowe przekopywanie kartofliska, wtedy wysyłał tam swojego dworskiego pracownika ze strzelbą i psem, który przepędzał intruzów. Ale bywało również i tak, że zarządca zezwalał na przekopywanie kartofliska za odpowiednią opłatą. Sezon pracy we dworze dla pracowników najemnych zwykle kończył się po zbiorze ziemniaków i buraków cukrowych. Dla rudnickich dziewcząt oznaczało to wielomiesięczne bezrobocie i taka sytuacja powtarzała się co roku.. Na dwa lata przed drugą wojną światową, o ile pamiętam, w 1937 roku, dwór Czarny Las rozparcelowano. Właściciel majątku, Rogowski, którego tutaj nigdy nie było, przed sprzedażą majątku kazał jeszcze zrobić wiercenia geologiczne. Chciał on bowiem sprawdzić, czy w tej ziemi nie ma skarbów w postaci węgla kamiennego lub rudy żelaza ponieważ w tych okolicach koło Częstochowy były czynne kopalnie rudy. Widocznie takich złóż nie było, bo ziemię i wszystkie budynki sprzedano chętnym miejscowym, jak i przyjezdnym nabywcom. Z wierceń geologicznych był tylko taki niezamierzony pożytek, że w miejscach tych powstały Źródełka, z których potem przez całe lata wypływała woda. Miały tutaj swoje stałe wodopoje dzikie zwierzęta i ptaki żyjące w okolicy, a czasem i spragniony człowiek, pracujący w polu a czasie letnich upałów. Woda w takim źródełku była tak bardzo zimna, że żaden robak nie utrzymał się w niej. Dlatego była ona krystalicznie czysta, smaczna i można nią było doskonale gasić pragnienie bez żadnych obaw. Graniczące ziemie z gruntami Rudnika Małego zakupili niektórzy mieszkańcy wsi i zaczęli na nich gospodarować. Trwało to krótko, gdyż po wybuchu w 1939 roku drugiej wojny światowej i okupacji ziem polskich przez hitlerowskie Niemcy, dwór Czarny Las, a teraz na nowo o nazwie Helenenthal, przywrócono do poprzedniego stanu. Ludność Czarnego Lasu przymusowo zatrzymano jako robotników dworskich. Do dworu włączono również tereny sąsiedniej polskiej wsi o nazwie Niegolewka, a ludność tej wsi wypędzono. Domy mieszkalne i budynki gospodarcze Niegolewki zburzono, wykorzystując materiały budowlane dla potrzeb dworu. Po sromotnej klęsce hitlerowskich Niemiec w 1945 roku, każdy z właścicieli, jeżeli przeżył wojnę, wrócił na swoją ziemię i do dziś gospodaruje na niej. Z wieloletnich związków łączących mieszkańców Rudnika Małego z dworem w Czarnym Lesie pozostały już teraz normalne stosunki sąsiedzkie obydwu wsi. Czasem zdarzały się nawet związki, ale małżeńskie odmiennych płci z tych miejscowości. Ostatni raz w Czarnym Lesie byłem zaraz po wojnie w 1945 roku. Spotkałem tam Stanisława Haczyka ze Starczy, zwanego „Kotuśniakiem", z którym całą okupację przepracowałem w kamieniołomach u niemieckiego „Treuchandera" Assmana w Lubszy. Wciągnął on mnie tam do jego dobrego znajomego z dawnych czasów przedwojennych, niejakiego Krawczyka, zwanego „Lejdą". Spotkanie towarzyskie odbywało się w nastroju patriotycznym z okazji zakończenia drugiej wojny światowej i wyzwolenia kraju spod okupacji niemieckiej. Odbywało się to w atmosferze radości, że mimo wszystkich okropności, jakie przeżyliśmy, jesteśmy uratowani i żyjemy. Gospodarze domu byli niezwykle gościnni i przyjacielscy. Atmosfera stworzona przez nich, a zwłaszcza przez gospodynię domu, była wspaniała. Jak to zwykle bywa przy okazji takich rzadkich, przyjacielskich spotkań, bardzo trudno było się rozstać. Spotkanie przeciągnęło się aż do późnych godzin nocnych. Było to w połowie czerwca. Wracaliśmy obydwaj ze Staszkiem z tej gościny pieszo do Rudnika Małego. Było już dobrze po północy. Staszek, na przyjęciu nie zostawał w tyle w piciu alkoholu i chociaż był na niego niezwykle odporny, teraz był w stanie więcej niż chwiejnym. Gdy znaleźliśmy się na drodze kasztanowej, zaczął mnie molestować, aby mu dać coś do picia, gdyż ma takie stężenie alkoholu w organikinie, że może się on w nim zapalić. „Ratuj, kochany przyjacielu, spragnionego bliźniego, a będzie ci to policzone" — powtarzał mi to cały czas, chociaż wiedział, że nie ma możliwości zaspokojenia jego próśb w szczerym polu. Do Rudnika Małego było jeszcze około dwóch kilometrów, co na nasze możliwości w tym stanie było ogromną odległością. W tym nagle zajaśniała mi myśl, jak Mojżeszowi na Pustyni Synaj, ze w pobliżu na łące jest właśnie to znane mi źródełko, powstałe po wierceniach geologicznych, z którego już kiedyś piłem wodę, kiedy tu zabłądziłem. Starym zwyczajem, z rosnącego obok żyta wyciąłem scyzorykiem kilka słomek, usiedliśmy przy źródełku na trawie i piliśmy przez nie długo aż do całkowitego zaspokojenia pragnienia. Woda z tego źródełka oraz to miejsce, w którym ono się znajdowało, przypadły nam tak do gustu, ze zaczęliśmy je wychwalać najpierw pieśnią: „Chwalcie łąki umajone...", intonując szczególnie jej słowa „cieniste gaiki, źródła i kręte strumyki"; następnie piosenką, zaczynającą się słowami : „Głęboka studzienka..." i „Dudni woda dudni w cembrowanej studni..." Trzeba w tym miejscu wspomnieć, że Stasio Haczyk był człowiekiem muzykalnym. Przed wojną był członkiem orkiestry w Rudniku Małym i miał bardzo dobry głos. Ja również nie mogłem narzekać na swoje struny głosowe, więc wyobrazić sobie można, że duet ten był na pewno wielce artystyczny i niósł się swoim donośnym echem tak do Czarnego Lasu, jak i do Rudnika Małego. Było to w pewnym sensie nasze pierwsze odreagowanie koszmarnej okupacji niemieckiej ze wszystkimi jej zakazami i okropnościami. Było to nasze pierwsze bycie na wolności i swobodzie po pięcioletniej niewoli. Na delektowanie się czystą źródlaną wodą i na koncert jej chwalenia pieśnią, straciliśmy dużo czasu. Noc zaczęła już ustępować, a od wschodu, gdzieś nad Wylągami, niebo zapaliło się malinową smugą. Robiło się powoli jasno. W pobliżu na łące, wśród porannej mgły zaczęły się odsłaniać przed nami wielkie kopy siana. Po całej nieprzespanej nocy nie mieliśmy już sił ani też ochoty na dalszą wędrówkę, a zwłaszcza nie chcieliśmy się zbytnio oddalać od tego ożywczego wodopoju. Dowlekliśmy się do pierwszej kopy siana i zwalili się w nią bezwładnie jak w puch. Zasnęliśmy obydwaj kamiennym snem. Takiego królewskiego łoża i takiego wspaniałego snu nie zaznałem już nigdy w życiu. Przebudziliśmy się, kiedy słońce stało już dość wysoko na niebie ponad Czarnym Lasem. Wokół czyste powietrze wibrowało dzwoneczkami wysoko zawieszonych na niebie skowronków, ale nie jestem pewien tego, czy to była rzeczywistość, czy też mi tylko tak się zdawało.
Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 263-272
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz