Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 4 października 2020

ROZMOWA „KORZENI”. UKOCHANE MIEJSCE.

 ROZMOWA „KORZENI”. UKOCHANE MIEJSCE. Z p. Andrzejem Mąkoszą rozmawia p. Andrzej Kuśnierczyk. (rozmowa autoryzowana) Częstochowa, 6,7 grudnia 2011 r.

Gdyby istniała lista osób, o których w Kamienicy Polskiej w okresie międzywojennym i tuż po wojnie mó­wiono z najwyższym szacunkiem, zna­lazłby się na niej - obok ks. Zygmunta Sędzimira, wieloletniego proboszcza parafii Kamienica Polska, Bronisława Bielobradka, aptekarza a zarazem szefa strażaków, Kazimierza Giedryka, leka­rza - Edward Mąkosza, entuzjasta mu­zyki, kompozytor, folklorysta, chórmistrz, dyrygent, pedagog, animator życia muzycznego. Często przyjeżdżał do Kamienicy Polskiej wraz z młodzie­żą do budynku wzniesionego przez Pań­stwowe Gimnazjum im. Henryka Sien­kiewicza w Częstochowie na wzgórzu między Podlesiem a Romanowem, zwa­nego wówczas osiedlem szkolnym, gdzie prowadził swe fascynujące mu­zyczne lekcje.
Rozmawiam z synem Edwarda Mąkoszy, Andrzejem Mąkoszą.

  • Jak pan zapamiętał Kamienicę Polską ?
  • Kamienica Polska to moje ukocha­ne miejsce. Spędzałem tu wiele miesię­cy w roku, gdy jeszcze nie chodziłem do szkoły, przyjeżdżaliśmy w maju, a wracało się do Częstochowy nawet i pod koniec października. Częstochow­ska straż ogniowa udostępniała nam lorę, ojciec zabierał z sobą pianino, w Kamienicy grał i komponował.

  • Przyjeżdżał pan z całą rodziną?
  • Z mamą i siostrami, starszą ode mnie o trzy lata Maryną i o trzy lata ode mnie młodszą Basią. Krótko przed woj­ną zaczął z nami jeździć do Kamienicy pies As, rasy seter. Mieszkaliśmy w nie­istniejącym dziś drewnianym domu pani Szczerbiny, tak się na nią mówiło. Była wdową, mieszkała z dwiema cór­kami, jej syn Zenon, pracował gdzieś na kolei.
  • Co zapamiętał pan z tych pobytów?
  • Czystą rzekę, z żółtym piaskiem na dnie, w wodzie widać było kiełbie, któ­re można było łapać. Kąpielisko urzą­dzone zostało w pobliżu ruin młyna Sit­ka, za kapliczką w Romanowie. Mówi­ło się na niego Sitek „Broda”, z powo­du zarostu. Sienkiewiczacy przywieźli z sobą do Kamienicy kajaki, zrobione w szkole w Częstochowie.
Zimowały u Sitka, albo u Cianciary. Ponieważ miesz­kał na drugim brzegu mówiono o nim: „Cianciara za rzeką”. Pływanie w tym miejscu było możliwie, ponieważ ojciec wystarał się w gminie o pozwolenie na spiętrzenie rzeki. Poziom wody podniósł się o jeden metr. Do budowy użyte zo­stały fragmenty muru starego młyna.

  • Z kim rodzice utrzymywali w Ka­mienicy Polskiej kontakty?
  • Właściwie mieliśmy kontakty ze wszystkimi, ludzie do nas przychodzili. Często byliśmy zapraszani na obiady do Bielobradków, a oni przychodzili do nas.
Pamiętam, że któryś z Bielobradków pięknie śpiewał. Doktor Giedryk także uczestniczył w tych spotkaniach; trzeba dodać, że przede wszystkim nas leczył. Potem naszym śladem zaczęli przy­jeżdżać z Częstochowy państwo Wide- rowie z trzema chłopcami. Mieszkali w Romanowie.
Co oferowała Kamienica poza rzeką Niezapomniane ogniska, na które przychodziło chyba pół wsi. Była mu­zyka i zabawy. Mieszkańcy wsi organi­zowali zabawy w Gmińskim Lesie, z udziałem orkiestry dętej. W tym lesie czasem zatrzymywali się Cyganie. La­tem zbieraliśmy jagody i jeżyny, zwa­ne „dziadami”. Na Kozackich Łąkach rosły piękne rydze. W Kamienicy wszy­scy mnie znali, nazywali „Jureczkiem”, od mojego drugiego imienia. Byłem tro­chę łobuziakiem, ale nikomu nie robi­łem szkody, więc mnie lubili i zapraszali. Pamiętam, że najbardziej smakowały mi placki pieczone na blasze. Chętnie bym dziś takich placków spróbował. Najlep­sze piekła pani Sędziwa, mieszkająca w starym domu po lewej stronie, idąc od strony Romanowa, vis a vis drogi pro­wadzącej na Podlesie - notabene wszy­scy używali nazwy „Zadupie”. Mieli dwie córki, starsza z nich gotowała, bo jej ro­dzice byli już w podeszłym wieku.
Jak oceniał pan mieszkańców?
W Kamienicy Polskiej czułem się jak u siebie.
W porównaniu z innymi wsiami miała wyższy poziom kultury, pewnie z powodu niemiecko - czeskich rodzin. Słynęła z produkcji płócienek, tkacze zajmowali się także ich sprzeda­żą. Niemal w każdym domu pracował warsztat tkacki, stąd „cikata-likata w sobotę wypłata, na cukier na kawę, na portki dziurawe”. Potrafiłem pracować na ręcznym warsztacie, pozwalano mi, miałem jedynie pewne kłopoty z depta­niem. Przypomina mi się nazwisko tka­cza — Holeczek. Zresztą tych nazwisk było więcej, Sędziwy, Dojwa, Piltz, Łe­bek. W Romanowie był sklep Leona Litarskiego, drugi sklep prowadził Leon Blachnicki. Sklep miał także Ksawery Czerny w Kamienicy. Pamiętam kuźnię Ficenesów - naprzeciw Kapuścińskich, jeżdżącego na angielskim motocyklu BSA 250 Józefa Walentę, murarza Hen­ryka Krzechkiego, który miał piękne, zdrowe zęby, potrafił zębami podnieść stół, a nawet, na każde żądanie, prze­gryźć metalowa szpilkę. Mieszkał w drewnianym dużym domu od strony rze­ki. Jego żoną została nasza pomoc do­mowa, ładna blondynka Celina, pocho­dząca z Białej. Poznali się przy budo­wie budynku osiedla szkolnego. Ileż i ja się przy budowie napracowałem, głównie przy noszeniu cegieł.
Dzięki temu Kamienica Polska ma dziś liceum ogólnokształcące.
Pomysł wybudowania osiedla w le­sie był mojego ojca. To on upatrzył so­bie górkę w Romanowie. Przywiózł kie­dyś dyrektora Wacława Płodowskiego i członków komitetu rodzicielskiego. Przekonał do zakupu kawałka ziemi, bo cena była niewielka. Uzyskano na ten cel jakąś kwotę z Warszawy z ministerst­wa.
Najpierw powstał drewniany barak, w którym mieściła się kuchnia i jadal­nia. Wywiercono studnię artezyjską, w połowie wzniesienia, blisko boiska. W jadalni musiałem codziennie ćwi­czyć. Pewnego dnia ojciec przyniósł do domu wiolonczelę i powiedział: „będz­iesz na tym grał”. Pokazał, jak zagrać gamę. Była to jedyna szkoła muzyczna, jaką miałem. W każdą niedzielę w ko­ściele w Kamienicy Polskiej odbywały się koncerty. Ojciec grał na organach. Potrafił zawsze przekonać dyrektora Płodowskiego, że uczniowie grający w orkiestrze szkolnej są mu niezbędnie potrzebni. Nasza szkolna orkiestra gra­ła w podjasnogórskim parku, koncerto­wała w żeńskim Gimnazjum Słowackie­go przy ulicy Kościuszki, prowadzonym przez Zofię Idzikowską. W mieście było takie powiedzenie: częstochowską sztubą kieruje trójca - „Zofia Szalona”, „Wacław Kędzierzawy” i „Dominik Ponury”, a więc Zofia Idzikowska, Wa­cław Płodowski i Dominik Zbierski. Dyrektor Wacław Płodowski bardzowcześnie gdzieś zgubił włosy. Marzył mu się fotel senatorski, ale wybory wy­grał jego konkurent z Gimnazjum Trau­gutta, Dominik Zbierski. Dyrektor Płodowski uchodził za bardzo surowego, owszem, potrafił zrugać, ale był to czło­wiek mądry, pedantyczny, dbał o wzo­rowy porządek w szkole, nie był złośli­wy. W stosunku do nauczycieli był wy­magający, ale sprawiedliwy.
Czy poznał pan także okolice Ka­mienicy Polskiej?
Po pierwsze nie było takiego po­żaru w okolicy, przy którym bym się szybko nie znalazł. Czasem ojciec wiózł mnie rowerem do fryzjera w Koziegło­wach. Pamiętam, że była to droga nie­utwardzona, biała, bez nawierzchni klin­kierowej. Po deszczu pojawiała się bia­ła maź, wszędzie było pełno dziur. Ruch był wówczas niewielki, przejeżdżały czasem furmanki i ciężarówki z węglem. Koziegłowy słynęły z wyrobu koszy­ków i kapeluszy. W okolicach leśni­czówki w Siedlcu Małym zbieraliśmy grzyby, tata znał się z leśniczym. Cho­dziliśmy także przez las do osiedla szkolnego w Olsztynie; ojciec organi­zował także wycieczki z uczniami „Sien­kiewicza” w stronę Śląska, pamiętam wycieczkę do Lubszy, miejscowości, w której mieszkał szanowany nauczyciel Józef Lompa, byliśmy także w Woźni­kach. Zapuszczaliśmy się z kolegami do młyna Własna, ale jego właściciel nas przepędzał. Po drodze do Własny rosły jałowce, zrobiłem kiedyś dla ojca laskę z jałowcowego korzenia i pędu, długo jej używał. Na wzgórzu pod Łyścem pa­lono sobótki, zwyczaj znany także w Ka­mienicy, z kolei do Jastrzębia chodziło się na potańcówki, bo tam były ładne dziewczyny. Trzeba było uważać, bo stosunki między chłopcami z Jastrzębia i z Kamienicy nie należały do najcie­plejszych. Chodziło o dziewczęta - oczy­wiście najładniejsze były w Kamienicy. Mam na zdjęciach długonogą, szczupłą Jadzię, mieszkała w pobliżu kościoła, w domu z gankiem, często przychodziła do moich sióstr.
A jej nazwisko?
Kuśnierczyk.
Zapewne chodzi o „ Wisię”, córkę Józefa, a siostrę Wojciecha i Tadeusza, zamężną Tomzik?
Nie wiem, co się z nią później dzia­ło. We wrześniu 1939 roku byłem już w oddziale zwiadowczym, ale wojna dla mnie zakończyła się bardzo szybko - 4 września pod Seceminem, gdy zostałem ranny.
W 1940 roku ojciec umieścił mnie w Centralnej Szkole Pożarniczej w Warszawie na pierwszym kursie pod­oficerskim, w 1943 musiałem opuścić Warszawę, byłem w komórce legaliza­cyjnej współpracującej z „Marcinem” i „Ponurym”. W czasie okupacji odwie­dziłem Kamienicę tylko raz, zresztą skończyło się to strzelaniną, ale to te­mat na inną rozmowę.
Czy pana rodzice mieli zamiar wy­budować dom w pobliżu osiedla szkol­nego ?
Kamienica Polska była bardzo waż­nym miejscem dla mojego ojca, był tam łubiany. Nabył działkę ziemi, która mia­ła stanowić swego rodzaju wiano dla moich sióstr, zabezpieczenie na cięższe czasy. O budowie domu raczej nie myślał, bo nie mógłby temu podołać finan­sowo. Gdy mama zaczęła chorować, sprzedał ziemię jakiemuś przedsiębior­cy z Romanowa.
Na koniec muszę zapytać o pewien sposób przyrządzanych na ognisku ziemniaków, zwanych przez zwanych przez niektórych pieczonkami lub prażonkami, a w Ka­mienicy...
Dymfowane kartofle i ich nie­powtarzalny smak! Z cebulą, kiełbasą, słoniną, czy boczkiem - bez żadnych wa­rzyw! Na wierzchu liście kapusty, na po­krywie kładło się rozia a na nim kamien­ie. Dymfowanie odbywało się na wzgór­zu, od strony pola Mieczysława Cianciary. Opukiwanie garnka było najlepszym sposobem sprawdzenia, czy kartofle już doszły. Jadało się je z liścia kapusty, naj­częściej rękami. Używano też zaostr­zonych patyczków zwanych „dzidkami”. A najlepsze były te przypieczone, przy­warte do ścianek garnka resztki.
Znajomość receptury zdradza prawdziwego kamieniczanina. Mam nadzieję, że to nasza pierwsza sesja z cyklu rozmów o Kamienicy Polskiej. Dziękuję.
Rozmawiał: Andrzej Kuśnierczyk
(rozmowa autoryzowana) Częstochowa, 6,7 grudnia 2011 r.

Andrzej Mąkosza ur. się 25 X 1919 w Częstochowie, syn Ireny z Nurczyńskich i Edwarda Mąkoszów. W 1939 r. uzyskał maturę w Gimnazjum im. Henryka Sienkie­wicza. Uczestnik kampanii wrześniowej. Po ukończeniu kursu podoficerskiego w Centralnej Szkole Pożarni- czej (w 1943 r.) pracował w II Odziale Straży w Warszawie przy pl. Teatralnym. Zagrożony aresztowaniem przeniósł się do Częstochowy, był szefem straży w Fabryce Papieru na tyłach ul. Krakowskiej (rejon dzisiejszej Galerii Jurajskiej), potem w Drukami Nagłowskiego przy ul. Wilsona. Praca w drukami pozwoliła mu zdobyć papier używany przez okupanta, wykorzystany potem do legalizacji dokumentów strukturom Armii Krajowej.
Po wojnie wyjechał do Wrocławia, gdzie pracował w prywatnej firmie transportowej, po jej likwidacji (w 1951) pracował jako kierownik warsztatów samochodowych w Kielcach. Od 1951 byl członkiem orkiestry symfonicznej w Częstochowie założonej przez Edwarda Makoszę. W1959 r. zdał egzamin i został przyjęty do Państwowej Filhalmonii w Szczecinie. Z orkiestrą tą związany był aż do 1989 r. (pomimo przejście na emeryturę w 1984 r.). Od 2008 r. mieszkał , w rodzinnej Częstochowie. Andrzej Mąkosza ma rozliczne zainteresowania, jest wielkim miłośnikiem lotnictwa i motoryzacji, był j i pilotem w lotnictwie sanitarnym, szczyci się posiadaniem odznaki GOPR-u. Zm. 19 XI 2016 został pochowany w grobie rodzinnym na cmentarzu Kule (kwatera 1, rząd AZ, nr grobu 6).

Żródło: Kwartalnik ,, Korzenie” nr79, RXXI, 4/2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Tkacz" sprzedany na licytacji. 1932r