Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 5 października 2020

WĘGLARZE. (Rudnik Mały, Rudnik Wielki, Starcza)

 WĘGLARZE


Przed wojną do 1939 roku niektórzy rolnicy z Rudnika Małego i okolicznych wsi handlowali węglem. Jeździli po niego furmankami bezpośrednio do kopalń śląskich. Tam kupowali i przywozili na miejsce. Później sprzedawali ten węgiel we wsi albo jechali z nim do Częstochowy, gdzie sprzedawali go z zyskiem. Był to bardzo uciążliwy zarobek ponieważ całymi dniami, a nawet nocami furmani byli w podróży na roztrzęsionej chłopskiej furce. Po węgiel wyjeżdżali całą karawaną po południu. Jechali całą noc z przerwą w drodze na popas koni. Przed kopalnią byli już wcześnie rano. Tam ładowano im mechanicznie węgiel na wozy i do Rudnika wracali wieczorem. Po przespaniu nocy w domu i dziennym odpoczynku, drugiego dnia po północy wyjeżdżali do Częstochowy. Tam sprzedawali węgiel i wracali znów wieczorem. W sumie taka operacja trwała trzy dni, w tym prawie dwie noce były nie przespane. Za taki jeden kurs zarabiali około piętnastu złotych. Było to bardzo mało, zważywszy niewspółmiernie wielki wysiłek, jaki trzeba było w to włożyć Zarobkowano jednak w ten sposób, gdyż innych możliwości nie było, a nie wszyscy chcieli zajmować się niebezpiecznym przemytem. Poza tym przywózką węgla zajmowano się o takiej porze roku i w takich dniach, kiedy nie było roboty w polu, a koń musiał zarobić na swoje utrzymanie. W latach po pierwszej wojnie światowej, kraj był bardzo zacofany. Motoryzacji prawie żadnej nie było, a wszelkie prace transportowe odbywały się wozami konnymi. Wszystkie wozy chłopskie miały tradycyjne drewniane koła, okute metalową obręczą. Koła gumowe były wtedy zupełnie nieznane. Wspominam o tym dlatego, że miało to duże znaczenie jeśli chodzi o wielkość ładunku, jak również o komfort jazdy wozem Zdarzyło mi się raz w moim młodzieńczym życiu odbyć jedną i jedyną taką podróż po węgiel do kopalni. Przeżyłem ją bardzo ciężko z tej prostej przyczyny, że wóz taki nie miał żadnej amortyzacji. Jadąc takim wozem po drogach bitych o nawierzchniach kamiennych lub brukowych, odczuwa się każdą nierówność i każdy kamyk na drodze. Objawia się to ustawicznymi wstrząsami bez przerwy i odpoczynku przez cały czas długo trwającej jazdy. W czasie tej podróży miałem uczucie, że mój mózg został całkowicie rozrzedzony i wymieszany, a w żołądku chlupało mi jak w masielnicy przy robieniu masła. Jechaliśmy wtedy jako pasażerowie żądni wrażeń i przygód z moim kuzynem Edkiem, zabrani w tę podróż po wielkich naszych prośbach. Dopiero potem w czasie jazdy przekonaliśmy się o swojej głupocie, że skazaliśmy się dobrowolnie na takie długotrwałe męki. Aby sobie ulżyć w naszej niedoli, złaziliśmy co pewien czas z wozu i szliśmy pieszo za nim. Jak już wspomniałem, furmani jadący po węgiel na Śląsk, grupowali się w zespoły, czyli takie kolumny liczące czasem nawet po kilkanaście wozów. Było to podyktowane własnym bezpieczeństwem, gdyż zdarzało się, że na pojedynczy wóz w czasie nocy napadali złodzieje i zabierali furmanowi pieniądze, przeznaczone na zakup węgla. W zespole mogli się przed złodziejem wspólnie obronić. Drugą korzyścią takiej zespołowej jazdy było to, że część furmanów w czasie podróży nocą spała, a konie same ciągnęły wozy, trzymając się kolumny. Gdyby przypadkowo coś się zdarzyło, to zawsze ktoś by to zauważył i w porę zareagował. Często też kilku furmanów, aby urozmaicić sobie długą jazdę, przenosiło się beztrosko na jeden wóz w celach towarzyskiej pogawędki Wszystkie konie dokładnie znały swoje zadanie i w szczegółach całą trasę. Wiedziały też, że przed każdą karczmą trzeba skręcić na podjazd i zatrzymać się nawet wtedy, kiedy właściciel spał nieprzytomnie na wozie Znały też dokładnie miejsce swojego popasu, który odbywał się zawsze na podjeździe przed karczmą w Żyglinie. Jeżeli właściciel konia mocno spał, to ten go budził głośnym rżeniem, domagając się w ten sposób zadania mu obroku. Byli tacy furmani, którzy nawet przy indywidualnej jeździe, a zwłaszcza w drodze powrotnej po ostatnim popasie, zasypiali beztrosko na wozie i budzili się instynktownie dopiero wtedy, gdy wóz zatrzymał się przed następną karczmą Takich karczem w starym stylu z podjazdami było na trasie trzy : w Żyglinie, w Miotku i w Sośnicy. Od ostatniego postoju przed karczmą w Sośnicy, opiekę nad wozem i właścicielem często przejmował już w pełni tylko sam koń ponieważ właściciel nie był już do niczego zdolny. Zwykle koń wywiązywał się ze swojego obowiązku i przyciągał bezpiecznie wóz wraz z jego właścicielem aż do Rudnika Małego. , Przed samym Rudnikiem Małym, gdzie stoi kapliczka ze Swiętym Jankiem, szosa się kończyła i zaczynała się gruntowa droga, porżnięta głębokimi koleinami od wąskich kół ciężkich wozów. Jeden koń nie mógł uciągnąć załadowanego woni po takiej złej drodze. Tutaj prawie na każdego węglarza oczekiwał umówiony inny rolnik ze swoim koniem i odtąd wóz ciągnęła już para koni. W zagajniku sosnowym, obok kapliczki świętego Jana od zmroku wieczorami oczekiwało co dzień wiele osób ze swoimi szkapami na umówionych węglarzy. Przyjazd tamtych nigdy nie był tak punktualny, gdyż na trzydziestokilometrowej trasie mogło być różnie. Oczekujący w porze letniej i przy dobrej pogodzie, kładli się na trawie i prowadzili pogawędki. W czasie zimy palili ognisko i grzali się przy nim. Gdy słychać było turkot pierwszej furmanki, robili między sobą zakłady, czyja to jest furmanka. W czasie upływu godzin, miejsce biwakowe pustoszało. Luzacy doprzęgali konie do umówionych wozów i pokrzykując na swoje szkapy, odjeżdżali. Byli jednak tacy węglarze, którzy z własnego skąpstwa, a rzadko z innych przyczyn, nie mieli zamówionych koni i nikt na nich nie czekał. Nie byli to furmani z Rudnika Małego. Byli oni powszechnie znani i mógłbym wymienić ich nazwiska, ale nie zrobię tego z zasadniczych przyczyn. Oni to właśnie decydowali się na przejazd dalszego odcinka tej bardzo złej drogi pojedynczym koniem. Był to z reguły odcinek nie mały, bo kilkukilometrowy. Kilkadziesiąt metrów od szosy, za mostkiem był trochę obniżony teren, który potem wznosił się nieznacznie pod górkę. W tym miejscu, na tym obniżeniu, podłoże drogi było tak miękkie, że wozy wrzynały się kołami głęboko w piasek czasem aż po same osie. Ten odcinek tej gruntowej drogi był zawsze zrujnowany i trudno było wydostać się z tego miejsca nawet dwójką koni. Furmani, o których wspomniałem, nie liczyli się z tym, że pojedynczemu koniowi jest za ciężko ciągnąć wóz po takiej drodze i egzekwowali od tych biednych zwierząt wysiłku ponad ich możliwości. Tutaj, w tym miejscu rozgrywały się straszne sceny. Pojedyncze konie nie mogły pokonać tego odcinka drogi. Furmani zmuszali je do tego strasznym biciem. Biedne zwierzęta zaprzęgnięte do ciężkiego wozu miotały się we wszystkie strony oszalałe z bólu i strachu, a woni nie mogły ruszyć. Rozjuszeni furmani, będący często pod wpływem alkoholu, znęcali się nad nimi, czasem godzinami w sadystyczny sposób. Bili je batami, a kiedy roztrzaskali o nie swoje baty łącznie z biczyskami, bili czym popadło: sztachetami wyrwanymi z płotu, żerdziami lub kijami odłamanymi w pobliskich krzakach. Niektóry koń po takim biciu był tak zdesperowany, że mimo zdjęcia z wozu połowy ładunku, nie ruszył już z miejsca. Trzeba go było wyprzęgnąć, zostawić wóz, konia odstawić do stajni i dopiero na drugi dzień przyjechać i przewieźć ładunek na dwa razy. Ludzie miejscowi, nie mogąc znieść tego sadystycznego męczenia zwierzęcia, jeżeli to miało miejsce jeszcze wieczorem, wychodzili z domów na drogę i pomagali wypchnąć wóz z tego najgorszego miejsca. Gorzej było, gdy zdarzyło się to nocą i wszyscy mieszkańcy wsi już spali. Wtedy działy się tutaj dantejskie sceny. Mój dom stał kilkadziesiąt metrów. od tego okropnego, przeklętego miejsca, gdzie tak niemiłosiernie katowano konie. Z tego tez powodu w dzień, czy wieczorem widziałem to na własne oczy, a w nocy często słyszałem rozwścieczone krzyki furmanów i odgłosy bicia tych biednych zwierząt. Sadyzm dochodził aż do tego stopnia, że pewnego wieczoru, kiedy mimo bicia koń nie ruszył z wozem, woźnica wziął naręcze suchej słomy i trawy, położył to na ziemi pod brzuchem konia i podpalił. Koń stanął dęba, zakwiczał rozpaczliwie i runął swoim ciężarem w prawo na dyszel, łamiąc go doszczętnie. Następnie błyskawicznie odwrócił się zadem do swojego złoczyńcy i właściciela, kopiąc na oślep tylnymi łapami. Zahaczył on kopytami o płonące ognisko i rzucił nim wraz z ziemią akurat we właściciela. Ten nie spodziewał się tego, wielce wystraszony, chciał odskoczyć w bok, ale potknął się i upadł do piachu. Nie wiele brakowało, żeby koń dosięgnął go swoimi kopytami, jak również do tego, żeby się zapalił od swojego ogniska. Wybawił go z tej opresji szybki ratunek przygodnego obserwatora, którym był mój kuzyn, Andrzej Bakota. Chwycił on furmana, sadystę za nogę i błyskawicznym szarpnięciem odciągnął go na bezpieczną odległość. Oszalały koń jeszcze raz rzucił się w prawo i przewrócił cały wóz z węglem. Rezultatem tego sadystycznego eksperymentu był połamany wóz i rozsypany węgiel. Gdy wieść o tym zdarzeniu rozeszła się wśród ludności, wszyscy bardzo żałowali, że męczony koń nie roztrzaskał kopytami tego ghipiego łba swojemu właścicielowi. Co najmniej dziwnym wydaje się obecnie, że tylu furmanów prawie z całej parafii przejeżdżało stale tą drogą po węgiel i stale przez okrągłe dwadzieścia lat międzywojennych katowano na niej swoje bezbronne konie, a nikt nie wpadł na ten prosty pomysł, że gdyby każdy z nich chociaż raz w swoim życiu przywiózł jeden wóz żwiru, którego w okolicy było dużo, jadąc po węgiel i rozsypał go w tym najgorszym miejscu, skończyłoby się piekło na tej ziemi. Tak jednak się nie stało. Tuż przy świętym Janku, dawniej drogę przecinał niewielki strumyczek, którym spływały wody z nie meliorowanych w ten czas okolicznych pól. Początkowo na tym strumieniu Me było żadnego mostku i trzeba było przejeżdżać brodem. Stan wody w strumyku był zależny od pory roku i od pogody. Wiosną, w czasie roztopów lub latem po ulewnym deszczu, był na tyle wysoki, że nie dało się przez niego przejechać. Później w ramach szarwarku, zrobiono nasyp i założono na strumyku pojedynczy krąg betonowy o średnicy około jednego metra. Przy pierwszym ulewnym deszczu, woda nie pomieściła się w kręgu, a z powodu nasypu, utworzył się w kotlinie zalew. Wody wciąż przybywało i zaczęła się w końcu przelewać górą przez nasyp. W rezultacie tego cały nasyp rozmyło, rujnując drogę. Ziemią z nasypu zamuliło pobliskie łąki. Przez pewien czas droga była nie przejezdna. Po tym zdarzeniu, ówczesny Urząd Gminy nakazał chłopom założyć podwójny krąg betonowy i doprowadzić nasyp i drogę do pierwotnego stanu. Znowu w ramach szarwarku pracowała cała wieś. Pracę zakończono na jesień; droga była przejezdna i wszyscy byli zadowoleni. W czasie zimy były jednak takie dni, kiedy woda z pól sączyła się po woli i w czasie mrozów, a szczególnie w nocy zamarzała tu i ówdzie do dna Zamarzała ona również do dna w kręgach betonowych Z czasem, pod koniec zimy, lód wypełniał kręgi prawie do połowy, czyli przelot był taki sam, jak pierwotnie przy jednym kręgu. Jako dzieci wchodziliśmy w te betonowe kręgi i po tym gładkim lodzie ślizgaliśmy się w pozycji leżącej na brzuchu, na drugą stronę drogi. Był to rodzaj zawodów, kto szybciej przedostanie się na drugą stronę nasypu. Nastała wiosna. Obfite śniegi zaczęły szybko topnieć. Woda najpierw nieznacznie przybierała i płynęła niewielkim strumieniem, a później któregoś dnia runęła nagle z pól swoim korytem. Przybywało jej szybko i z hukiem wypływała z betonowych kręgów na drugą stronę drogi. Obserwowaliśmy to z wielką ciekawością, nie opuszczając swoich stanowisk. Potem przy wlocie poziom jej podnosił się coraz wyżej. Cała kotlina przy mostku wypełniła się wodą. Wloty były już niewidoczne, a poziom jej bezustannie się podnosił. Dopiero wówczas zauważyli to mieszkańcy wsi Z jednej i drugiej strony mostku ustawiono słomiane wiechy, które miały ostrzegać przejezdnych o niebezpieczeństwie. Pamiętam, że akurat drogą z Rudnika jechał wozem zaprzęgniętym w dwa wspaniałe ogiery znany wszystkim mieszkaniec i sklepikarz ze wsi Własna, inwalida bez jednej nogi, niejaki Bednarczyk. Tu przed mostkiem, zatrzymał go mój stryj, Johan i radził mu zawrócić, gdyż jak pojedzie z powrotem, nasyp już może być przerwany i nie będzie już miał możliwości powrotu. On zlekceważył to ostrzeżenie. Powiedział, że jedzie do młyna i będzie wracał wkrótce. Podciął swoje ogiery i ruszył kłusem z miejsca, przewracając przy okazji ostrzegawcze wiechy. Tymczasem miało się już ku wieczorowi. Wody nadal przybywało w kotlinie przed nasypem. Wypływając z kręgów, huczała ona coraz groźniej i rwała do przodu. Dopiero dalej w łąkach, za wsią, łącząc się z wodami płynącymi głównym nurtem rzeki, tworzyła najpierw wiry, a później stawała się spokojniejsza. Wkrótce smuga łąk za wsią pokryła się rozległym lustrem wody od lasu aż do wsi, zagrażając budynkom gospodarczym niżej położonym. Tymczasem na drodze, jeszcze przed wieczorem woda zaczęła przelewać się przez nasyp. Nie pomogły żadne organizowane naprędce zabiegi i próby uratowania nasypu. Woda zaczęła się przelewać na całej szerokości wału i w końcu sobie nowe, szerokie koryto poza mostkiem od strony Rudnika, rozmywając część nasypu i wyrywając w tym miejscu głęboki i rozległy dół. Woda jakby nieco opadła i płynęła teraz już tylko kręgami betonowymi i tą rozległą wyrwą. Była już dobra szarówka, kiedy z przeciwnej strony nadjechał swoimi ogierami ów Bednarczyk, wracający ze Syna do domu. Na drodze od strony Rudnika czuwała grupa ludzi, aby ostrzegać przejezdnych przed niebezpieczeństwem. Zaczęli oni krzyczeć i machać rękami. Bednarczyk zatrzymał się nawet za mostkiem przed ową wyrwą , lecz mimo ostrzeżeń podciął swoje ogiery, które ruszyły do przodu z kopyta. Będąc trochę z boku, na wyższym miejscu, widziałem dokładnie przebieg tego zdarzenia. Wspaniałe i silne ogiery poderwały się do biegu i z rozpędu wpadły razem z wozem i furmanem w tę głęboką wyrwę kłębiącej się wody. Zobaczyłem tylko błyskawicznie przewracający się wóz z tylnymi kołami do góry i łby ogierów bijących rozpaczliwie przednimi łapami w wodzie, usiłując dopaść brzegu. Cały wóz, ładunek i woźnica zniknęli w rwącej wodzie. Ogiery, zepchnięte przez silny prąd wody nieco w bok, dorwały jednak twardego gruntu, wydostały się w panice na brzeg z połamanym dyszlem i tylko przednim podwoziem. Reszta zniknęła w ryczącej i kotłującej się wodzie. Na brzegu wyrwy, wśród ludzi powstał wielki zamęt. Usiłowano zatrzymać wystraszone konie. Zaczęto krzyczeć, że nie ma furmana, biegać i rozglądać się wkoło. Ktoś zauważył, że na nieznaczne wzniesienie, pod samotnie rosnącą sosną woda wyrzuciła coś ciemnego, jakby worek lub siedzisko z wozu. Ktoś pobiegł w tym kierunku. Przedostał się do tego miejsca przez wodę i okazało się, że był to właśnie ledwie żywy sam właściciel ogierów i wozu, Bednarczyk. Uratował się dzięki temu, że nurt wody skręcając w tym miejscu do swojego właściwego koryta, na zakręcie wyrzucił go sam na to wzniesienie. Człowiek ten był w stanie szoku. Zaniesiono go do domu mojej wujenki, Franciszki, która była jego siostrą i tam dopiero doprowadzono go do siebie. Pozostał on już tutaj kilka dni w łóżku, kurując się po tym incydencie. Ogiery zaś z przednią częścią wozu zatrzymano dalej we wsi i odprowadzono do domu Bednarczyka, powiadamiając jego rodzinę, co się wydarzyło. Na drugi dzień, kiedy woda już opadła, tylną część wozu z kołami znaleziono daleko od drogi w krzakach, gdzie woda ją zaniosła. Deski ze skrzyni wozu przepadły bezpowrotnie . Widocznie odpłynęły z prądem wody. Ładunek, jaki był na wozie, też przepadł. Droga stała się znów na dłuższy okres nieprzejezdna. Sniegi szybko stopniały i lody odpłynęły z wielką wodą, nastała wiosna. Na łąkach wkrótce zazieleniła się trawa. W świeżo wyrwanych przez powódź dołach i dzikich stawach, wypełnionych teraz spokojną i czystą wodą pływały dorodne płocie, liny i okonie. W słońcu pod powierzchnią wody wygrzewały się, stojąc nieruchomo i czyhając na swoje ofiary, potężne szczupaki. Ryby te napłynęły tu, jak co roku pod prąd wielkiej wody na swoje ulubione tarliska. Drzewa i krzewy okryły się jasną zielenią młodych listków, których delikatny, balsamiczny zapach dodawał zdrowia i rześkości wszystkiemu, co żyje. Wysoko w górze nad polami rozdzwoniły się skowronki, a las i zarośla przepełniły się radosnym świergotem skrzydlatej braci, która wróciła tu w swoje rodzinne strony po zimowej wędrówce. Gdzieś z dala ze wsi dolatywało do uszu radosne klekotanie bocianów. One również uradowane wielce, remontowały swoje stare gniazdo na wiązie w zagrodzie Mościńskiego. Wieczorami słychać było donośne koncerty żab, dochodzące z pobliskich rozlewisk i moczarów. Przyszła wiosna. Nastało nowe życie, nowe przygody i nowe zdarzenia. Świat wirował swoją urodą i swoją pięknością i tak bardzo chciało się żyć. Minęło już około sześćdziesięciu lat od czasu tych zdarzeń. Dzisiaj przebiega tam droga asfaltowa. Na strumyku zrobiony jest most betonowy. Wody w strumyku jakoś mało albo nie ma wcale. Nikt z młodych ludzi, żyjących tam obecnie nie uwierzyłby nawet, że w tym miejscu mogły się dziać takie rozliczne zdarzenia. Mnie również wydaje się to dzisiaj snem, ale gdy przechodzę tamtędy, rozpoznaję jeszcze ten pagórek i tę krzywą sosnę, która do dziś stoi na tym samym miejscu, na które skłębiona woda wyrzuciła ledwie żywego Bednarczyka. Nie ma już tego przeklętego miejsca, gdzie tak niemiłosiernie niektórzy furmani katowali swoje konie. Jak to dobrze, że nie ma już tej potwornej katowni biednych, niewinnych zwierząt! Jak to dobrze, że w 1945 roku przyszła władza ludowa, obecnie zwana pogardliwie „komuną", przy której pomocy zostało zlikwidowane na zawsze to małe piekiełko na tej ziemi. Nikt już tutaj nie dręczy koni, a po drodze asfaltowej, równiutkiej jak stół, śmigają kolorowe samochody, w których siedzą wygodnie dobrze ubrani i odżywieni potomkowie tych furmanów, którzy całe dnie i noce ogłupieni z braku snu i niedożywienia trzęśli się na swoich chłopskich furkach, aby zarobić nędzne grosze na swoje przetrwanie. Nie ma już prawie wszystkich uczestników i świadków tych zdarzeń. Tylko prymitywny święty Janek trwa nadal na swoim stanowisku z zadumanym wzrokiem utkwionym w dal, jakby rozmyślał i zastanawiał się nad tym, jak to było możliwe, że w Najjaśniejszej i świętej drugiej Rzeczypospolitej przez okrągłe dwadzieścia lat katowano tu w jego obecności niewinne zwierzęta, grzesząc srodze Dopiero gdy nastała „komuna", położyła temu kres na zawsze. Dla upamiętnienia tego z natury pięknego, a zarazem historycznego miejsca i w hołdzie jedynemu, najstarszemu w tych okolicach reliktowi przeszłości, jakim jest prymitywna kapliczka, a w niej cudem ocalona figura świętego Jana Nepomucena,(...). Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 245-252

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Tkacz" sprzedany na licytacji. 1932r