Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 5 października 2020

Oświata. Rudnik Mały, Rudnik Wielki. Wspomnienia.

 Oświata

W czasie zaboru rosyjskiego w Rudniku Małym ani w najbliższej okolicy nie było żadnej szkoły. Podobno przez pewien okres czasu mieszkał w Rudniku u „Siwka" nauczyciel, którego nazywano bakałarzem, ale ponieważ nie było chętnych do nauki, wyprowadził się stąd. Wszyscy mieszkańcy Rudnika Małego zostali nadal analfabetami. Dopiero po pierwszej wojnie światowej przysłano do wsi etatowego nauczyciela. Był nim Piotr Walentek, który uczył chętnych w jednej izbie, wynajmowanej od Krawczyka, nazywanego „Chinem" z tego powodu, że jako kawalerzysta wojsk carskich brał udział w wojnie chińskiej. W owym czasie nauczanie nie było jeszcze obowiązkowe. W związku z tym do tej szkoły chodziło nie wiele osób. Trwało to zresztą bardzo krótko, bo czteroklasowa szkoła powszechna powstała w Rudniku Wielkim dla obydwu wsi. Walentek przestał uczyć. Ożenił się w Rudniku Małym i otworzył sklep kolonialny we wsi. Szkołę w Rudniku Wielkim utworzono na tak zwanej ',Kolonii" w odległości czterech kilometrów od Rudnika Małego. Była to wiejska, drewniana i kryta słomą chata, w której jedną izbę przeznaczono jako salę do nauki, a pozostałe dwa pomieszczenia —na mieszkanie dla nauczyciela. Kierownikiem szkoły, a zarazem nauczycielem był pan Kolasiński. Po jakimś czasie dla potrzeb tej szkoły wynajęto jeszcze dodatkowe pomieszczenie u Sitka na Kozłowcu, gdzie uczył dwie klasy — pierwszą i drugą jeden nauczyciel, pan Langier. Kierownik szkoły, pan Kolasiński, miał Zonę i syna Józefa, którego nazywali Ziutkiem, a pan Langier był samotnym starym kawalerem. Tak w szkole na Kolonii, jak również na Kozłowcu było do nauki tylko po jednej izbie, a klas — po dwie. W związku z tym w każdej z nich odbywały się lekcje dwóch klas jednocześnie w ten sposób, że jedna klasa miała lekcję głośną, a druga — cichą, czyli odrabiała po cichu zadanie. W trzeciej klasie trzeba było obowiązkowo przebywać dwa lata. Na krótko przed drugą wojną światową kierownik szkoły, pan Kolasiński zachorował na gruźlicę i wyprowadził się do Poraju, gdzie wkrótce zmarł. Poziom tej czteroklasowej szkoły był taki, że rzadko który z uczniów po jej ukończeniu umiał biegle czytać lub pisać. Z reguły byli to półanalfabeci. Wielu z nich po kilku latach stawało się analfabetami wtórnymi. Wina za taki niski poziom nauczania w szkole rozkładała się przede wszystkim na nauczyciela i na program nauczania, który z założenia był niski dla szkół wiejskich i zupełnie różny od programu dla szkół miejskich. Ludzie, którzy układali ten program, jak sądzę, nie mieli pojęcia o tym, że dzieci wiejskie z powodu ciężkich i surowych warunków życia dojrzewały o wiele wcześniej psychicznie niż dzieci w mieście. Było tak wskutek tego, że dzieci wiejskie już od najmłodszych lat miały swoje poważne obowiązki w gospodarstwie rolnym.
Na zdjęciu od lewej : kierownik szkoły w Rudniku Wielkim, pan Kolasiński, żona kierownika szkoły w Starczy, pani Łotocka, śpiący Ziutek Kolasiński - (Lutomski) proboszcz parafii Starcza ks. Wacław Kucharski, nieznane małżeństwo z dzieckiem, żona kierownika szkoły w Rudniku Wielkim, pani Kolasińska, kierownik szkoły w Starczy, pan Łotocki ze swoim synem Zygmuntem. Zdjęcie wykonane najprawdopodobniej w 1928 roku.
Były tylko mniej śmiałe niż ich rówieśnicy w mieście. Nieśmiałość ta wynikała po części z używania gwary wiejskiej, podczas gdy nauczyciel wymagał od nich mówienia językiem literackim. Przełamanie tej nieśmiałości zależało od umiejętności nauczyciela. Moi nauczyciele pierwszych lat nauczania zrobić tego nie umieli. Podręczniki były też takie, że nie uwzględniały psychiki dziecka. Ja nie miałem żadnej trudności z nauką i w czasie gdy nauka odbywała się dwóch klas jednocześnie w tym samym pomieszczeniu, zdążyłem odrobić szybko swoje ciche lekcje i nauczyć się równocześnie tego, czego nauczyciel uczył głośno klasę wyższą. Wynikało z tego, że mogłem skończyć w ciągu roku dwie klasy na raz. Miałem jednak pewne bariery natury psychicznej. Buntowałem się w samotności przeciwko różnym opowiadaniom lub wierszykom, które wmawiały dzieciom wiejskim, że winny kochać pracę na roli i życie wiejskie, podczas gdy wszystkie dzieci wiedziały już bardzo dobrze, że jest ona ciężka, znienawidzona przez rodziców i że na wsi żyje się w nędzy. Każde z dzieci marzyło o tym, aby mieć w przyszłości inny zawód niż rolnika. Bunt mój polegał na tym, że na przykład, gdy nauczyciel zadał do nauczenia się na pamięć wierszyka pt. „A gdy ja urosnę, wezmę wołki siwe, będę orał, przeorywał tę pszeniczną niwę", to chociaż ten wierszyk znałem od dawna na pamięć, nie mogły przejść przez moje usta takie słowa. Świadczyłyby one bowiem o moim pragnieniu orania ziemi siwymi wołkami. Ja miałem inne pragnienia, zupełnie odmienne od treści tego głupiego wierszyka. Przede wszystkim we wsi nikt nie orał ziemi wołami. Zapewne wszystkie dzieci, a może nawet i sam nauczyciel, nie mieli pojęcia co to jest wół i jak on wygląda. Ja jednak dzięki przypadkowi widziałem już w tym swoim młodym życiu woly właśnie przy orce ziemi. Było to tak, że pewnego jesiennego dnia mój ojciec miał pojechać rowerem do niezbyt odległej wsi o nazwie Lubsza, bo miał tam do załatwienia sprawę. Uprosiłem go, aby mnie zabrał ze sobą. Posadził mnie więc na ramę roweru i pojechałem z nim. Miałem wówczas może sześć, a może siedem lat. Kiedy zbliżaliśmy się już do Lubszy, spotkaliśmy na drodze znajomego rolnika, który ry jechał wozem na pole. Znajomy miał do mojego ojca sprawę. Zatrzymaliśmy się na drodze i rozmowa między nimi przedłużała się. Zrobiło mi się wtedy bardzo nudno i ojciec widząc to, zaproponował mi, abym poszedł zobaczyć jak orzą ziemię wołami. Obok było bardzo wielkie pole dworskie, na którym odbywała się ta orka zaprzężonymi do pługów wołami Zdziwiłem się bardzo, bo nie tak wyobrażałem sobie woły. Zobaczyłem teraz, że są to potężne i ociężałe buhaje, czyli byki. Oracze ze swoimi wołami zbliżali się do naszej drogi, więc pobiegłem bliżej nich, aby dokładniej zobaczyć woły i jak się odbywa ta orka. Było pięciu poganiaczy i pięć par wołów. Każda para wołów ciągnęła jeden wielki pług i każdym zaprzęgiem kierował jeden poganiacz z pomocnikiem. Orka ta odbywała się bardzo powoli, niemal sennie. Nigdy nie przypuszczałem, że woły są tak ociężałymi zwierzętami. Pługi były na kółkach ustawione na stałą głębokość, o czym ja już wtedy wiedziałem i oracze nie musieli nimi manipulować. Kierowali tylko wołami idąc za nimi obok pluga i co chwilę pokrzykując. Widziałem dokładnie jak zbliżali się kolejno do końca pola i później zawracali każdy swoje woły z powrotem. Trwało to tak bardzo długo i wielce ślamazarnie. Poganiacze byli brudni i tak nędznie ubrani w jakieś podarte, brudne łachmany, że przykro było na nich patrzeć. Poza tym woły te wydalały swoje rzadkie odchody pod ciśnieniem, które rozbryzgiwały się na wszystkie strony, dolatując nawet do poganiaczy. Widziałem jak po takim rozbryzgu jednemu z poganiaczy dostało się nawet na twarz, a może i w oczy, bo wycierał się intensywnie rękawem i dłonią, a twarz miał umazaną tymi odchodami Zrozumiałem wtedy, że są oni tak brudni od tych wydalin i że jest to dla nich normalne. Byłem tym przerażony, a równocześnie pełen litości dla tych ludzi, którzy muszą wykonywać taką okropną pracę Zaraz powiedziałem o tym ojcu, który poinformował mnie, że woły te są nieprawidłowo żywione, na pewno liściami z buraków cukrowych, co daje taki efekt. W taki oto sposób dowiedziałem się jak wyglądają wołki z tego radosnego wierszyka i jak odbywa się nimi orka. Raz w roku do szkoły przyjeżdżał na kontrolę inspektor z kuratorium w Zawierciu. Było to dla szkoły wielkie i bardzo nerwowe wydarzenie, tak dla nauczycieli, jak również dla uczniów. Inspektor był to zawsze dostojny, wygolony pan, elegancko ubrany, obowiązkowo w muszce i sztywnym, błyszczącym kołnierzyku. Każdej klasie poświęcał jedną godzinę lekcyjną. Nauczyciel prowadził lekcję w taki sposób, że przeważnie pytał lepszych uczniów z przerobionego dotychczas materiału, aby wypaść dobrze przed inspektorem. Do tych pytań włączał się też sam pan inspektor, pytając przypadkowych uczniów. Wtedy nauczyciel starał się podpowiadać uczniowi i tak to się odbywało. Pan Langier chcąc się pochwalić swoimi osiągnięciami, upatrzył sobie również mnie, abym powiedział wiersz pt. „A gdy ja urosnę, wezmę wołki siwe, będę orał, przeorywał tę pszeniczną niwę". Wiedział o tym, że wiele innych wierszy umiałem na pamięć i był zupełnie pewny, że go nie zawiodę. Tymczasem ku jego wielkiemu zdziwieniu, ja stanąłem jak słup i nie powiedziałem ani słowa. Zaczął mi po cichu podpowiadać pierwsze słowa wiersza. Ja nadal uparcie milczałem. Bo jakże mogłem deklarować, obiecywać i cieszyć się z tego, że pragnę w swoim dorosłym życiu być poganiaczem wołów, brudnym i zabryzganym ich rzadkimi odchodami, jak to widziałem w Lubszy na własne oczy. Stojąc cały czas, miałem przed oczami te nędzne postacie poganiaczy i woły ociekające śmierdzącymi odchodami. Słowa tego głupio radosnego wierszyka nie mogły mi przejść przez gardło. Po inspekcji miał do mnie pretensje nauczyciel. Mieli do mnie pretensje niektórzy podlizywacze, bo wiedzieli, że umiem go na pamięć, a przede wszystkim miała do mnie pretensje moja kuzynka, Honorata Psonka, starsza ode mnie i najlepsza uczennica starszej klasy. Jej tylko przyznałem się dlaczego nie powiedziałem tego wiersza. Zrobiła na mnie wielkie oczy, co świadczyło o jej ogromnym zadziwieniu, ale nie jestem pewny do dziś, czy zrozumiała mój psychologiczny konflikt. Pierwszą piosenką, jakiej nauczyłem się w szkole, była piosenka zaczynająca się od słów : „Rosną sobie kwiaty na łące, maki, chabry i goździki pachnące..." Było to w drugim dniu, kiedy zacząłem chodzić do szkoły i zdziwiło mnie to bardzo, że piosenka mówi nieprawdę ponieważ chabry nie rosną na łąkach, ale w zbożu, podobnie jak maki. Wynikało z tego, że ten, kto ułożył słowa tej piosenki, nie miał pojęcia o przyrodzie. Odkryłem tę prawdę w drugim dniu mojego pobytu w szkole, mając siedem lat. Uczył nas tej piosenki pan Langier. Pan Langier był już starszym, może około pięćdziesięcioletnim mężczyzną. Grał on na skrzypcach melodię tej piosenki i śpiewał, a my powtarzaliśmy za nim. Robił to jednak z taką miną, że wydawało mi się, iż męczy się przy tym ogromnie. Było mi go bardzo żal, że tak dużo trudu wkłada w to nauczanie nas tej kłamliwej piosenki. Jego wysiłek kontrastował bardzo z tą radosną, kwiecistą i nieprawdziwą łąką, na której według słów tej piosenki, mieliśmy zbierać te maki, chabry i goździki pachnące, których tam na pewno nie było, o czym dokładnie wiedziałem. Lubiłem lekcje śpiewu, ale tylko tych piosenek, które były prawdziwe. Niestety uczono nas też piosenek bardzo głupich, których nie lubiłem i nie śpiewałem. Taką drugą głupią dla mnie piosenką była piosenka zaczynająca się od słów : „Pije Kuba do Jakuba, Jakub do Michała". Mając siedem lat, nie mogłem się pogodzić z takimi słowami jak : „Pijesz ty, piję ja — kompania cała". Widziałem na wsi wielu upitych ludzi i wyglądali oni dla mnie obrzydliwie i odrażająco. Często z powodu swojego opilstwa wszczynali awantury i różne bijatyki, a czasem nawet potwornie wymiotowali. Takich ludzi panicznie się bałem, a tu w szkole kazano mi śpiewać, że ja mam pić razem z nimi, zachęcając, przyzwalając, a nawet zmuszając do picia wódki. Było to dla mnie nie do przyjęcia i dlatego przy śpiewie tej piosenki, stałem oburzony milcząco jak słup, unikając wzroku nauczyciela. Nauczyciel od czasu do czasu czytał nam też różne bajki z wydawnictw dla dzieci Były to czasem bajki pisane wierszem. Lubiłem te bajki o różnych krasnalach, koszałkach — opałkach, ale najbardziej mi utkwił w pamięci i przeraził do głębi wierszyk, zaczynający się od słów : „Wstawajcie z grobów umarli, będziem żywych żarli..." Było to w drugiej klasie. Miałem wtedy osiem lat. Przeraziłem się tym tak bardzo, że w nocy nie mogłem zasnąć i trzęsłem się ze strachu. Wyobrażałem sobie jak to na cmentarzu pęka ziemia na grobach i wyłażą z nich kościotrupy jak grzyby po deszczu. Kościotrupy z pustymi oczodołami i wyszczerzonymi zębami, dzwoniącymi piszczelami —jest ich na cmentarzu bardzo dużo. Robi się tam wielki tumult kościotrupów. Są one bardzo głodne i trzeba im dużo żywych ludzi do pożarcia. Widzę jak rozbiegają się zgłodniałe z cmentarza na wszystkie strony w poszukiwaniu żeni i wkrótce będą w mojej wsi, a na pewno i w moim domu. Z przerażenia i strachu zacząłem krzyczeć i wtedy przebudził mnie ojciec i zaczął mnie uspakajać. A jednak to nie prawda — to mi się tylko śniło — pomyślałem. Jak to dobrze, że był to tylko sen! Są to tylko wyjątki przytoczone przeze mnie, a świadczące o tym jakie to były programy nauczania w szkołach Polski międzywojennej i jakich to mieliśmy specjalistów od układania tych programów i pedagogów, którzy te programy realizowali. Kwalifikacje ich pod niektórymi względami były mniejsze niż ośmioletnich dzieci wiejskich. Chodzenie do szkoły z Rudnika Małego do Rudnika Wielkiego było bardzo uciążliwe szczególnie dla małych dzieci. Była to odległość czterech kilometrów drogą gruntową, a w czasie deszczów zwykle rozmokłą, częściowo odludną wśród zagajników i krzaków. Uciążliwość ta zwiększała się w czasie zimowych mrozów i zawiei śnieżnych. Okoliczna ludność po pierwszej wojnie światowej - to przeważnie już małorolni chłopi, gdyż ziemię dzielono w miarę przyrostu ludności, a zatrudnienie nadmiaru rąk do pracy w przemyśle nie było możliwe z powodu recesji i panującego stale przez dwadzieścia lat bezrobocia. Wszystkie dzieci od wczesnej wiosny, jak tylko stopniał śnieg aż dopóźnej jesieni chodziły do szkoły i kościoła boso. Boso chodzili również dorośli, ale do kościoła wchodzili w trzewikach, które całą drogę nieśli na ramieniu związane sznurowadłem, a dopiero przed samym wejściem do kościoła ubierali je na gołe nogi albo czasem zawinięte w onuce. Coś takiego, jak skarpety było prawie nieznane i nie używane. Po wyjściu z kościoła, zaraz zdejmowało się obuwie, ponownie wiązało sznurowadłem, przerzucało przez ramię i boso wracało się do domu. Podyktowane to było przede wszystkim oszczędnością obuwia, na zakup którego nie było pieniędzy, a częściowo i tym, że boso było wygodniej chodzić po piaszczystych drogach. Z bosymi nogami w szkole nie było tak bardzo źle, bo podłogi były drewniane. Natomiast w kościele trzeba było stać lub klęczeć bosymi nogami na zimnym betonie. Z powodu stałego chodzenia boso, bardzo często na podeszwach nóg tworzyły się u dzieci tak zwane „odbity". Była to znana i bardzo bolesna dolegliwość. Powstawała ona z tego powodu, że w czasie biegania lub chodzenia, przy nagłym i mocnym uderzeniu lub nacisku stopą o wystający kamień lub korzeń, w miejscu tym tworzył się wewnątrz od kości ropień. Ropień taki nie mógł się przebić na zewnątrz ponieważ przez stałe chodzenie boso, na podeszwie stopy tworzyła się bardzo gruba i twarda skóra. Noga puchła. Stan zapalny się powiększał, a ból się potęgował z dnia na dzień. Nie dało się stanąć na nogę, a po nocach nie można było spać z powodu bólu. Trwało to zazwyczaj około tygodnia, a czasem i dłużej aż do przebicia się ropnia na zewnątrz. Z powodu takiej błahej choroby, jak ją w tych okolicach traktowano, nigdy nikomu nawet się nie śniło szukania pomocy u lekarza. Był on resztą daleko i nikogo nie było na to stać. W swoim dzieciństwie przeżyłem wiele takich odbitów i nie przespałem wiele nocy z powodu okropnego bólu. Niektóre z nich dokuczyły mi tak bardzo mocno, że pamiętam je do dnia dzisiejszego. Moi rodzice w takich przypadkach starali się pomóc i ulżyć w cierpieniu. W tym celu moczyło się nogę przed snem w ciepłej wodzie, przykładało na chore miejsce liście babki, olszyny lub lipy Zmiękczało to skórę i pomagało w szybszym przebiciu się ropnia na zewnątrz. Najradykalniejszym jednak sposobem było nacięcie ropnia brzytwą lub przebicie igłą. Następował wtedy natychmiastowy wypływ ropy i ustanie bólu. Mój ojciec stosował ten zabieg często w czasie snu chorego. Nie zawsze się to udawało z powodu przebudzenia się delikwenta. Pamiętam jednakże takie sytuacje, że kładłem się spać ze strasznym bólem nogi, a rano budziłem się zdrów i wesół, gdyż w czasie mojego snu ojciec z matką dokonali swoistej operacji i nawet nie poczułem tego zabiegu. Wielka chwała im za to! Dalsze leczenie było już tylko błahostką. Drugą tak bardzo powszechną dolegliwością u dzieci i młodzieży z powodu chodzenia boso było tak zwane „siekanie się nóg" i podrywanie się palców. Choroba pojawiała się najczęściej w drugiej połowie lata aż do jesieni. Chorowały na nią powszechnie wszystkie dzieci. Polegało to na tym, że przy chodzeniu boso w krótkich spodenkach po mokrych łąkach lub po deszczu, czy rano po rosie albo też brodzeniu po wodzie, nogi kolejno wielokrotnie moczone, wysuszane były przez wiatr. Wówczas to skóra przeważnie na łydkach pękała cieniutkimi kreskami w różnych kierunkach raz przy razie. Wyglądało to tak, jakby ktoś czymś bardzo cieniutkim i ostrym ponacinał ją. Często te pęknięcia krwawiły i było to bardzo bolesne. Ból ten był największy przy wieczornym myciu nóg mydłem, które w moim domu przed snem było obowiązkowe. Z tego samego powodu podrywały się i krwawiły od spodniej strony palce u nóg. Było to również bardzo bolesne i często uniemożliwiało chodzenie. Być może, że przyczyną powstawania takich schorzeń był niedobór witamin i nieprawidłowe odżywianie dzieci. Dzisiaj o takich chorobach w miejscu mojego urodzenia nikt z młodszego pokolenia nawet nie słyszał. Zimą dzieci chodziły nędznie ubrane i obute, gdyż rodziców nie było stać na kupno odzieży i obuwia dla wieloosobowej rodziny. To samo było z odżywianiem dzieci. Było już bardzo dobrze, gdy dziecko idąc do szkoły otrzymywało kawałek suchego chleba. O jakichkolwiek dodatkach do tego chleba lub robieniu kanapek nikt tam w owym czasie nawet nie słyszał. Po prostu wrzucało się ten kawałek chleba do torby uszytej z worka razem z książkami. Niektóre dzieci zamiast chleba otrzymywały placek upieczony z tartych ziemniaków na blasze i zapach tego placka czuło się w całej klasie. W okresie międzywojennym panowała w tych okolicach straszliwa nędza. To prawdą jest, że ludzi nie było stać nawet na kupno zapałek. Jeżeli je już kupiono za dziesięć groszy pudełko, to dzielono je na dwie części, a czasem na cztery. Niedowiarków mogę zapewnić, że jest to możliwe, bo sam to osobiscie robiłem i zawsze też rozpoznawałem która zapałka da się podzielić, a która nie. Często gospodynie z powodu braku zapałek obserwowały u kogo dymi już komin i biegły tam z jakimś naczyniem, aby pożyczyć ognia. Cała polska wieś nie była zelektryfikowana, a podstawowym oświetleniem były lampy naftowe. W wielu domach wiejskich wszystkie prace kończono pośpiesznie przed nastaniem zmroku i kładziono się spać, aby nie zużywać nafty do oświetlenia. Natomiast rano wstawało się razem ze wschodem słońca. Kiedy dzisiaj słyszę głosy i tęsknoty wielu znanych polityków do tych „wspaniałych czasów przedwojennych", napawa mnie to wielką obawą i wątpliwością co do ich poczytalności ponieważ wydaje się, że oni chętnie by nam stworzyli takie warunki nędzy i ubóstwa, jakie panowały przed wojną. Nędza degraduje społeczeństwo. Tam widziałem tę degradację na własne oczy. Jak można było chodzić do szkoły w czasie zimy, kiedy rodziców wielodzietnej rodziny nie było stać na zakup ciepłej odzieży i obuwia dla dzieci. Jak można było odrabiać lekcje i uczyć się w domu, kiedy rodziców nie było stać nawet na zakup nafty do oświetlenia izby. Wyrastały z tego powodu całe pokolenia nowych analfabetów. Za moich czasów, kiedy chodziłem do szkoły powszechnej w Rudniku Wielkim, nauczycielem religii był ksiądz Wacław Kucharski. Jego ulubionymi karami było bicie dzieci po pośladkach specjalną trzciną. Do tego celu trzeba było się położyć na taborecie, wypinając tyłek. Dostawało się zazwyczaj dwa albo trzy siarczyste uderzenia prętem, po których przez tydzień nie można było bez bólu usiąść na tyłku. Ksiądz Kucharski bił również po rękach, czyli po łapach. Trzeba było wyciągnąć rękę i wyprostować dłoń. Nazywało się to „wystawić łapę". Dostawało się wówczas po jednym uderzeniu prętem na każdą dłoń. Najbardziej bolało wtedy, kiedy dziecko próbowało uciec z ręką i otrzymywało cios na końce palców. Ks. Kucharski za różne, nawet błahe przewinienia, kazał klęczeć na podłodze przed tablicą całą godzinę lekcyjną. Uzbierała się czasem nawet spora grupka klęczących nieszczęśników. Był on postrachem dla wszystkich dzieci w parafii i wszyscy uważaliśmy, że jest on diabłem, samym antychrystem, wcielonym w postać księdza. Z powodu tych okrutnych kar cielesnych, dzieci bardziej wrażliwe przeżywały straszne chwile, a zwłaszcza te ambitne, którym się czasem też przydarzało postąpić nie po myśli psychopaty — księdza. Strach przed karami cielesnymi był tak ogromny, że kiedy ksiądz wezwał jedną dziewczynę do ukarania przed tablicę, ta idąc, przez całą klasę sikała po nogach. Ksiądz widział to i rozzłościło go to jeszcze bardziej. Zaś pewnego razu chłopiec idąc do wymierzenia kary, pierdział ze strachu tak głośno i tak długo, że słyszała to cała klasa łącznie z księdzem. Pamiętam te osoby do dzisiaj i mógłbym wymienić ich nazwiska, ale nie mogę tego przecież zrobić, gdyż mógłbym im tym wyrządzić krzywdę, a one żyją do dziś w tamtych okolicach. Takich sytuacji było bardzo dużo i nie było przed tym żadnej obrony. Gdyby te sceny ktoś w owym czasie sfilmował ukrytą kamerą i dzisiaj publicznie wyświetlił w telewizji, zapewne raz na zawsze odechciałoby się wszystkim wprowadzania na nowo religii do szkół publicznych. Uczęszczanie do kościoła na ranną mszę w niedzielę dla dzieci było zbiorowe i przymusowe. Były sprawdzane listy obecności przez nauczycieli dyżurnych i przedkładane proboszczowi w poniedziałek. Pierwszą lekcję religii po niedzieli proboszcz zaczynał zawsze dotkliwymi karami cielesnymi za nieobecność w kościele. W związku z tym niektóre dzieci, które nie były w niedzielę w kościele, uciekały z religii w obawie przed tymi karami. Wśród takich uciekinierów byłem pewnego dnia ja i mój kuzyn, Józek Sirek. Ponieważ ksiądz Kucharski zapowiedział wobec całej klasy, że nas ukarze na następnej lekcji religii, nie przyszliśmy również na nią. Tak zaczęło się nasze opuszczanie lekcji religii przez dłuższy czas. Urządzaliśmy w tym czasie swoje ulubione harce po lasach i Odrzywołach. Ksiądz doszedł do wniosku, że takim sposobem nic nie wskóra. Odwołał czekającą na nas karę, bo nie miał innego wyjścia. Po tym fakcie zaczęliśmy na nowo uczęszczać na religię. Ks. Kucharski przez dłuższy okres jakby nas nie zauważał. Jednak po pewnym czasie, kiedy nas już przyzwyczaił do chodzenia na religię, zaczął nas przepytywać dokładnie z całego materiału. Byliśmy na to przygotowani i uczyliśmy się przedtem intensywnie, wiedząc o tym, że to nastąpić musi. Na wszystkie pytania odpowiadaliśmy celująco i na tym nasza wojna z księdzem Kucharskim się zakończyła. Pamiętam jeszcze te czasy, kiedy chodziłem do szkoły na Kozłowiec. Chodziłem tam przez okres dwóch lat do klasy pierwszej i drugiej. Szło się wówczas drogą przez pastwiska, zarośniętą gdzieniegdzie krzakami i zagajnikami, następnie przez Rudnik Wielki, też częściowo zadrzewiony sosną. Ks. Kucharski ze swojej plebanii też chodził tą samą drogą do szkoły na lekcje religii. Bywało często tak, że kiedy nas zauważył, to za zakrętem schował się za budynek lub w krzakach i czekał na nas, obserwując jak się zachowujemy i podsłuchując o czym rozmawiamy. Takim dogodnym do tego celu było puste miejsce za domem kowala Pełki w Rudniku Wielkim. Na podwórku kowala było zawsze stado indyków, a wśród nich nadęty i kolorowy jak paź z przepięknymi czerwono karminowymi koralami, dorodny indor. Tutaj zwykle, jeżeli wrota na podwórko były zamknięte, drażniliśmy indora. Przez szczeliny między sztachetami machaliśmy jakimś czerwonvm szalikiem lub też specjalnie do tego celu zabraną z domu szmatą, krzycząc : gul! Gul! Gul! W odpowiedzi na to, na podwórku wszczynał się wielki harmider od gulgotania całego stada indyków, zaś indor, nieudzielny książę stada, najpierw się puszył, stroszył pióra, demonstrując nam ostentacyjnie swoje korale, a potem rozwścieczony z wielką złością pędził do nas do płotu aż ziemia dudniła. Wtedy z wielkim strachem uciekaliśmy ile stało nam sił. W trakcie tej ucieczki i strachu przed rozjuszonym indorem, natknęliśmy się niespodziewanie na księdza. Wyskoczył on nagle zza budynku ze swoją nieodłączną trzcinową laską Zagrodził nam drogę i krzyknął : „Mam was wreszcie hultaje, łobuzy i złoczyńcy !" Resztę drogi musieliśmy przebyć razem z nim, najpierw wysłuchując jego długiej reprymendy, pouczeń i uwag, a następnie odpowiadając potulnie na jego rozliczne pytania, co nie należało do przyjemności. Pewnego razu pytał nas ksiądz po kolei kim kto chce być w życiu i dlaczego. Było nas pięciu: Władek Mościński odpowiedział, że chce być piekarzem, bo będzie mógł wtedy jeść dużo bułek. Bronek Jankowski — że chce być masażem, bo będzie mógł jeść dużo kiełbasy. Janek Bakota, że chce być kucharzem i wtedy też będzie mógł jeść ile dusza zapragnie różnych najlepszych rzeczy. Przyszła kolej na mnie. Długo się zastanawiałem, jaki mam wybrać zawód, żeby dogodzić księdzu, ale żeby również mnie odpowiadał. Żaden mi nie przychodził na myśl, a ksiądz dalej nalegał i czekał na moją odpowiedź Powiedziałem mu wreszcie, że chcę być księdzem. Zdziwiony tym bardzo, popatrzył na mnie z zainteresowaniem, a równocześnie z niedowierzaniem. Ocenił mnie wzrokiem od głowy do stóp i zapytał z ciekawością dlaczego chcę być księdzem. Odpowiedziałem mu zwyczajnie i prosto, jak myślałem, że chcę być księdzem dlatego, bo ksiądz nie musi ciężko pracować w polu, jak wszyscy, gdyż za niego robią wszystko parafianie. Co niedzielę ma świeże pieniądze, bo zbiera na tacę. Powodzi mu się bardzo dobrze i jada same dobre rzeczy, gdyż przynoszą mu parafianki na plebanię kury, gęsi i kaczki. Jest wypasiony jak wieprzek. Określenie takie i porównanie do wieprzka, ale nie do świni, w tamtejszych okolicach w rozmowach między ludźmi było raczej komplementem niż obrazą. Ksiądz jednak po mojej wypowiedzi zdenerwował się tak bardzo, że zaczął mnie wyzywać od łobuzów i hultai, a nawet usiłował mnie zdzielić laską. Ja nie rozumiałem dlaczego, bo wydawało mi się, że nic obraźliwego mu nie powiedziałem. Później on to zrozumiał, uspokoił się trochę, pogłaskał się po swoim wypukłym brzuchu, jakby szukając potwierdzenia moich wypowiedzi i zaraz złagodniał. Tłumaczył mi potem bardzo długo, ile to trudu trzeba podżyć, aby zostać księdzem, a następnie być proboszczem. Na koniec tej męczącej rozmowy wyjął z przepastnej kieszeni sutanny tyle niewielkich jabłek, ilu nas było i wielkodusznie rozdał je między nas. Bronek Jankowski jako pierwszy podniósł jabłko do ust i chciał go zjeść. Ksiądz krzyknął na niego ty hultaju, sam chcesz zeżreć to jabłko!? A może byś go zaniósł do domu i podzielił się nim z ojcem i matką!? Może by też twój ojciec spróbował, jakie smaczne są jabłka z księżowskiego sadu i może by też sam wsadził jakieś jabłonie u siebie w ogródku. Była to już bardzo późna jesień i w tej okolicy jabłek już nie było, gdzie moglibyśmy je ukraść, a intensywny zapach kusił nas do ich zjedzenia. Nie mogliśmy tego uczynić, bo ksiądz nam na to nie pozwolił. Zamiast przyjemności, doznaliśmy z powodu tego prezentu tylko męczai ni. Idąc do szkoły, wypatrywaliśmy zawsze czy nie ma przed nami na drodze księdza. Jeżeli był, to unikaliśmy za wszelką cenę spotkania z nim. Często nadrabialiśmy drogi, aby obejść go z daleka niezauważenie po lesie i w ten sposób go wyprzedzić. Zdarzało się, że on często czekał na nas ukryty za krzakiem lub domem nadaremno. Z tego podpatrywania nas przez księdza Kucharskiego wynikła raz przezabawna historia. Latem, w czasie wakacji, w upalne południe poszliśmy całą paczką nad rzeczkę, aby się wykąpać. Było nas pięciu. Po przyjściu nad rzeczkę rozebraliśmy się jak zwykle do naga, ustawiliśmy się rzędem na wysokim brzegu i zaczęliśmy wszyscy z góry siusiać do wody. Był to rodzaj zawodów kto dalej dosiusia. W trakcie tych naszych zawodów nagle zza krzaka kępy olszyn wylazł ksiądz w sutannie, w słomkowym kapeluszu i z laską w ręku gotową do bicia. Zaskoczył nas całkowicie i krzyknął głośno : Ach, wy hultaje! Panu Bogu szczycie w oczy? Ze strachu przerwaliśmy nagle siusianie i wskoczyli jeden za drugim do lodowatej wody, byle dalej od zasięgu księżowskiej laski. Uciekliśmy w krzaki na drugą stronę rzeki. Ksiądz jednak nas wszystkich rozpoznał i zapowiedział rozliczenie się z nami. Jak już wspomniałem, z Rudnika Małego do szkoły w Rudniku wielkim było cztery kilometry. Była to duża odległość do codziennego przebycia pieszo dla małych dzieci szczególnie w okresie zimowym. Mieszkańcy wsi robili starania, aby dzieci z Rudnika Małego przenieść do szkoły w Starczy, która była znacznie bliżej, ale administracyjnie należała do powiatu częstochowskiego, a Rudnik Mały należał do powiatu zawierciańskiego. Dopiero w roku 1936 kuratoria zgodziły się na tę propozycję i wszystkie dzieci z Rudnika Małego zaczęły uczęszczać do szkoły powszechnej w Starczy. Szkoła w Starczy była siedmioklasowa i lepiej zorganizowana. Nie było już tam wspólnych lekcji, dwóch klas jednocześnie w tym samym pomieszczeniu. Nauka w szkole w Starczy odbywała się w kilku budynkach Zasadniczym budynkiem szkolnym był drewniany dom zlokalizowany naprzeciwko kościoła. Znajdowały się w nim dwie sale lekcyjne i mieszkanie dla kierownika szkoły. Było to o wiele za mało miejsca dla naturalnego przyrostu po pierwszej wojnie światowej z roku na rok ilości dzieci. W związku z tym sąsiad plebanii i szkoły o nazwisku Szajer, wybudował pośpiesznie na swojej posesji dwa budynki, w których były cztery sale lekcyjne i jedno mieszkanie nauczycielskie. W taki sposób zaradzono trudnościom związanym z powojennym wyżem demograficznym dzieci w wieku szkolnym i ich obowiązkowym nauczaniem. Szajer, właściciel budynków, od którego wynajmowano sale szkolne, był bardzo pomysłowym rolnikiem. Nie tylko że pobierał roczny czynsz za wynajem budynków, to jeszcze w inny sposób umiał wykorzystać na swoją korzyść każdą okazję. W czasie bezśnieżnej zimy, kiedy mróz utwardził boisko szkolne, wyścielił je łubinem przeznaczonym do młocki i zachęcił wszystkie dzieci, aby na przerwach biegały i skakały po tym łubinie. Cztery klasy dzieci w liczbie około sto dwadzieścia na przerwach wyprawiały na tym łubinie wszelkie harce i było to dla nich wielkim urozmaiceniem i atrakcją, a dla Szajera na koniec dnia dokładnie wymłócony- cały zapas łubinu. Sale lekcyjne u Szajera były duże i spełniały wymagane warunki. Obok było również to obszerne podwórko, o którym wspomniałem, które służyło jako boisko dla zajęć gimnastycznych i zabaw dla dzieci na świeżym powietrzu. Wszystko było ustabilizowane. Zajęcia odbywały się normalnie i wszyscy byli zadowoleni. Pewnego jednak dnia spotkało szkołę wielkie nieszczęście. W czasie zwykłych zajęć w godzinach przedpołudniowych wybuchł pożar w jednym budynku szkolnym, gdzie mieściły się dwie sale lekcyjne i mieszkanie nauczycielki, pani Nowakowej. Zapaliła się ta część budynku, gdzie było mieszkanie nauczycielki. Pożar został zauważony dość późno, kiedy palił się już prawie cały dach nad tym mieszkaniem. W mieszkaniu nauczycielki nie było nikogo ponieważ ona sama prowadziła w szkole lekcje. Wybuchła wielka panika, bo zdarzyło się to w czasie godziny lekcyjnej, kiedy wszystkie dzieci byty w klasach. Zdążyliśmy jednak ewakuować się na zewnątrz budynku przez okna, gdyż korytarz był już zajęty przez ogień i kazano nam iść do domu. Jednakże nie uczyniliśmy tego, lecz zgromadzeni w narożu boiska szkolnego, obserwowaliśmy cały pożar aż do samego końca. Zrozpaczona rodzina Szajerów w desperacki sposób rzuciła się do gaszenia pożaru, ale to nie dawało żadnego rezultatu. Zaraz też zbiegli się sąsiedzi z pobliskich domów i jedni zaczęli czerpać wodę ze studni wiadrami, podając ją dalej, a drudzy wynosili dobytek z mieszkania nauczycielki i klas lekcyjnych, wyrzucając to wszystko przeważnie przez okna. W miarę upływu czasu przybywało coraz więcej ludzi do pomocy. Przybyli również strażacy, ale nie mieli sikawki Zaczęto czerpać wodę z drugiej studni od sąsiada, sklepikarza Pawlika. Straż utworzyła dwie linie z ludzi podających wodę wiadrami. Panował wielki zgiełk. Płomienie buchały wysoko w górę, słychać było krzyki i płacz bab, a szczególnie rozpaczających żony i córki Szajera. Jedna z kobiet krzyknęła : Jezus Maria! Nie ugasita tego ognia! Tylko święty Florian może w tym pomóc! Lećta i przynieśta od księdza albo ze wsi obrazy świętego Floriana! Kilka bab rozbiegło się w różnych kierunkach. Strażacy w błyszczących, mosiężnych hełmach biegali z toporkami po dachu budynku. Wycinali w niektórych miejscach jego poszycie, aby przez te otwory zalać wodą stropy. Inni bosakami rozrywali drewniane konstrukcje, a jeszcze inni odbierali wodę i polewali dach, aby nie dopuścić ognia na dalszą jego część, gdzie znajdowały się sale lekcyjne. Jeden ze strażaków tłumił płomienie zrzuconych na dół palących się szczątków. Czynił to przy pomocy łopaty sztychówki. W tym momencie zdesperowana żona Szajera, nieopatrznie znalazła się w jego zasięgu i ten energicznym zamachem odciął jej ostrzem szpadla ucho. Gdyby ją trafił w głowę, na pewno zginęłaby na miejscu. Szajerka zalała się krwią, a ze zdenerwowania nie wiedząc, co czyni nadal biegała wokół palącego się budynku z krwawiącym uchem. W międzyczasie wróciły kolejno zdyszane baby z trzema obrazami świętego Floriana, ale nie wiedziały, co czynić dalej. Między dwiema z nich zaczęła się gwałtowna kłótnia o to, gdzie ustawić się z tymi obrazami. Do kłótni tej włączyło się wiele innych bab, a nawet jeden mężczyzna. Powstał do rozwiązania zasadniczy problem, czy święty Florian ma wyprowadzać ogień w pole, gdzie nie ma budynków, czy też ma osłaniać zagrożone budynki. Jedne mówiły tak, a inne odwrotnie i nie mogły w żaden sposób dojść do porozumienia między sobą. Dopiero ktoś rozsądniejszy podał myśl, że o rozstrzygnięcie tej sprawy trzeba się zwrócić do księdza proboszcza. „Gdzie jego teraz szukać?" — wtrąciła swoje trzy grosze trzecia baba z obrazem, która do tej pory nie włączała się do kłótni, bo była pracowicie zajęta. Mianowicie : obraz, który trzymała w rękach był zakurzony i gęsto upstrzony przez muchy. Baba cały czas pluła na niego i pracowicie wycierała szybę z muszych pstrzyn skrajem fartucha. Na samym początku zainteresowało mnie to bardzo, a nawet do głębi oburzyło, że baba tak zapamiętale pluje na świętego Floriana. Podszedłem do niej bliżej i dopiero teraz przekonałem się, że chce ona oczyścić pole widzenia świętemu. Nie jestem jednak pewny czy ten jej wysiłek dużo pomógł, bo zauważyłem przy tej okazji, że święty Florian na tym obrazku był jednooki. Drugie oko miał wygryzione przez mole, czy też inne robactwo. „Jest, jest proboszcz ! Patrzcie stoi przy płocie w swoim ogrodzie 1" — krzyknął biorący udział w sporze jedyny mężczyzna. Wszyscy skierowali swój wzrok w kierunku płotu odgradzającego ogród i plebanię od terenu szkolnego. Ksiądz proboszcz bardzo zdenerwowany stał rzeczywiście przy płocie, obawiając się czy aby pożar nie przeniesie się na plebanię i jego stodoły, stajnie i obory,gdyż w tym kierunku wiatr przenosił iskry oraz szczątki palących się w powietrzu lotnych śmieci. Kłótnie ustały i dla dodania sobie odwagi wszystkie trzy baby naraz ze świętymi Florianami pobiegły do płotu, aby zapytać proboszcza, gdzie mają się ustawić z obrazami. Ksiądz zadecydował natychmiast, że dwie mają się ustawić przy płocie jego ogrodu twarzami i obliczami świętego Floriana w kierunku pożaru, aby stworzyć w ten sposób zaporę przed ogniem i nie dopuścić go na plebanię. Natomiast jedna z nich ma osłaniać dom mieszkalny Szajera. Baby z obrazami rozbiegły się na stanowiska wyznaczone im przez księdza. Dołączyły się do nich pozostałe, uklękły tam wszystkie i w wielkim uniesieniu i z poczuciem pełnionego obowiązku zaczęły bardzo głośno odmawiać litanię, powtarzając raz po raz refren : „Od powietrza, głodu, ognia i wojny — wybaw nas Panie! Wybaw nas Panie, Wybaw nas Panie! Tymczasem cały dach budynku szkolnego nad mieszkaniem nauczycielki spłonął całkowicie, a palący się strop drewniany załamał się i runął do środka, gdzie było już łatwiej strażakom ugasić palące się szczątki. Okna i drzwi mieszkania nauczycielki zostały wypalone albo wyrwane bosakami w czasie pożaru. Zostały tylko okopcone ściany i sterczący komin. Dalsze części budynku zostały jednak uratowane. Ogień nie przerzucił się na budynek mieszkalny Szajera ani na dobra plebanii; widocznie pomogły w tym trzy obrazy świętego Floriana. Kierownikiem szkoły w Starczy był pan Łotocki. Nauczycielkami były panie : Marszałkówna, Grzebieniówna, Korzeniowska, Strzelecka, Nowakowa i Kucharczykowa oraz panowie:Hrebień, Muśkiewicz i Zagórski. Taki stan osobowy nauczycieli był do chwili wybuchu wojny w 1939 roku. Po wybuchu wojny wszyscy nauczyciele, łącznie z kierownikiem szkoły, rozjechali się w nieznanych kierunkach i żaden z nich nie powrócił już tutaj po wojnie. Po wyzwoleniu w 1946 roku, kiedy byłem w szkole średniej w Raciborzu, jadąc pociągiem w kierunku Piotrowic, leżących na granicy polsko-czeskiej, spotkałem w wagonie przedwojennego kierownika szkoły powszechnej w Starczy, pana Łotockiego. Wszedłem do przedziału, w którym siedział i przedstawiłem się, że jestem jego byłym uczniem ze szkoły w Starczy. Ogromnie się zadziwił i równocześnie się ucieszył. Powiedział mi, że po raz pierwszy po wojnie spotyka kogoś z tamtych okolic i zaczął mnie pośpiesznie wypytywać jak przeżyliśmy wojnę i niemiecką okupację. Pytał o rodzinę Hofmanów ze Starczy i Własnej, o rodzinę Pruszyńskich z Własnej, o organistę Władysława Kucharczyka i o przedwojennych nauczycieli, czy któryś z nich wrócił po wojnie do Starczy. Wszystko to szybko mu opowiedziałem, bo miał wysiadać na następnej stacji. Powiedział że jest nauczycielem wraz ze swoją żoną, a moją byłą wychowawczynią w szkole w Marcinkowicach i zaprosił mnie do ich odwiedzenia. Nosiłem się z tym zamiarem, ale jakoś się nie układało i wizyty tej nie spełniłem, czego bardzo żałuję ponieważ moją wychowawczynię bardzo lubiłem i chciałem się z nią zobaczyć. Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 87-101

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Tkacz" sprzedany na licytacji. 1932r