Łączna liczba wyświetleń

sobota, 17 października 2020

KŁUSOWNICTWO. (Dwudziestolecie międzywojenne. Rudnik Mały)

 


Oprócz gier karcianych, drugim takim powszechnym nałogiem było tutaj kłusownictwo. Kłusownictwem zajmowali się wszyscy mężczyźni od najmłodszych lat. W owym czasie, a zwłaszcza zaraz po pierwszej wojnie światowej, występowały tu dość obficie zwierzęta łowne ponieważ w pasie granicznym kłusownictwo było utrudnione i dzikie zwierzęta miały w tym rejonie duże możliwości rozwoju. Występowały w pobliskich lasach jelenie, sarny i dziki. Na obrzeżach lasu, tak zwanego Boru, żyła obfitość dzikich królików. Na polach żyło bardzo dużo zajęcy. Występowało tu dużo ptactwa łownego, jak bażanty i kuropatwy. W pobliskich lasach utrzymywała się duża ilość cietrzewi. Na terenach zalewowych Odrzywołów było dużo dzikich kaczek Ze zwierząt futerkowych powszechnie występowały tu lisy, borsuki, tchórze, kuny i wydry. Dla ciekawości powiem że na polach i nieużytkach żyło jeszcze za mojej młodości bardzo dużo chomików, a w bagnach i na terenach podmokłych powszechnie występowały żółwie błotne. Prawie w każdym domu we wsi była jakaś strzelba, za pomocą której kłusowano. Były to strzelby różne, niektóre z nich fabryczne ale i również własnej roboty. Wykonanie własnoręcznie takiej strzelby wymagało nie tylko umiejętności, ale także wielkiej ilości czasu. Byli w tej dziedzinie miłośnicy-fanatycy, którzy nawet przez kilka lat, całe zimy poświęcali na wykonanie jednej strzelby. Widziałem jednego takiego fanatyka, który wszystkie zimowe wieczory poświęcał na drążenie otworu lufy w sześciokątnym pełnym pręcie stalowym. Robił to ręcznie, za pomocą specjalnego wiertła, wykonanego przy jego udziale przez kowala Pełkę z Rudnika Wielkiego. Po roku żmudnej pracy okazało się, że takim sposobem wykonanie otworu lufy jest niemożliwe i musiał zaniechać tej pracy. Amunicję do swoich strzelb każdy dorabiał również własnoręcznie. Dla otrzymania prochu strzelniczego, zdobywano lonty od miejscowych nielicznych górników, zatrudnionych w kopalniach. Lonty te rozpruwano, wysypując z nich proch. Korzystano też często z amunicji wojskowej, którą rozbrajano, odzyskując proch. Same pociski rozgrzewano w palenisku kuchni, wytapiając z nich ołów. Drobno posiekany ołów wałkowano okrężnie deską z twardego drewna, w wyniku czego powstawał śrut lub kule na grubszego zwierza z uzyskanego w taki sposób prochu i śrutu, robiono amunicję do strzelb według swoich potrzeb. Każdy we własnym domu zawsze miał zapas prochu strzelniczego i ołowiu, jak również zapas zrobionej przez siebie amunicji. Wszystko to przechowywano przeważnie gdzieś na strychu domu lub w stodole. Były przypadki, że w czasie pożaru tych zabudowań dochodziło do istnej kanonady i wybuchów tej amunicji. Z tego powodu gaszenie pożaru było bardzo niebezpieczne. W okolicy z powodu pazerności panowała taka zasada, że każdy kłusował indywidualnie. W dzień jadąc na pole furmanką lub idąc pieszo, wypatrywano po polach, na łąkach i nieużytkach zajęcy. Jeżeli takowego wypatrzono w legowisku, wówczas strzelano do niego z bliskiej odległości. Jeżeli nie było strzelby, to przebijano go widłami oprawionymi na długim drążku. Widły takie każdy miał przygotowane i schowane na własnym polu. Niezawodnym sposobem upolowania zająca widłami, było użycie do tego celu krowy. Odbywało się to w taki sposób, że jeden prowadził krowę na powrozie obok leżącego zająca, w odległości na długość drążka, a drugi szedł tuż za krową z widłami wyciągniętymi w kierunku zająca. Zając widząc przechodzącego obok człowieka z krową, nie płoszył się, lecz leżał sobie spokojnie w legowisku, bo obecność krowy usypiała jego czujność. Kiedy widły znalazły się tuż nad zającem, wtedy kłusownik błyskawicznym ruchem wbijał je w leżącego zająca. Ten sposób polowania był zawsze niezawodny, ale miał dla kłusownika tę ujemną stronę, że musiał się on podzielić zającem na połowę z tym, który prowadził krowę. Był to bardzo barbarzyński sposób zabijania zajęcy. Często słyszałem ten przeraźliwy krzyk przyduszonego widłami zająca. Krzyk ten był całkowicie podobny do rozpaczliwego krzyku człowieka. Będąc jeszcze małym chłopcem, gdy znalazłem się przypadkowo w pobliżu takiego polowania, panicznie uciekałem jak najdalej od tego miejsca i kładłem się w bruździe albo w jakimś zagłębieniu, zatykając mocno uszy aby nie słyszeć tego krzyku mordowanego zająca. Jeżeli zaś mimo moich wysiłków, nie udało mi się tego uniknąć, byłem tym tak bardzo przejęty, że w nocy dostawałem gorączki i miałem koszmarne sny. Takimi jednak odczuciami nikt tutaj nie zawracał sobie głowy. Najważniejszą sprawą dla kłusowników było zdobycie mięsa. Na zające zastawiano również wnyki, czyli sidła z drutu. Sidła te zastawiano latem w zbożach, gdzie zwykle zające miały wycięte przez siebie ścieżki Zimą zastawiano sidła w lasach lub zaroślach na wydeptanych w śniegu przez nie ścieżkach. Mimo, że sidła te nacierano świeżym igliwiem sosny lub świerka, zające wyczuwały je i omijały niebezpieczeństwo. Rzadko udawało się złapać zająca w sidła zimą. Pewnego razu udało się niechcący upolować zająca nawet i mojej Matce. Zdarzyło się to latem, kiedy wybrała się w pole aby ukopać ziemniaków dla potrzeb kuchennych. Było to w sobotę wczesnym popołudniem przy pięknej słonecznej pogodzie. W polu nie było nikogo, bo ludzie jeszcze obiadowali. Była to pora przed żniwami i wszystkie zboża były już dorośnięte, ale stały jeszcze na pniu. O takiej porze dnia rzadko kto wychodzi w pole, już to z powodu upału, już to z powodu obawy przed południcami. Wczesne ziemniaki wsadzone były w tym roku na odległym polu, za poprzeczną drogą, na tak zwanych „Przyckach". Szła więc superakiem, a później skręciła w prawo wspomnianą poprzeczną drogą, z której aby dojść do pola ziemniaków, trzeba było jeszcze raz skręcić w lewo, w wąską miedzę prowadzącą wśród wysokich zbóż. Szła sobie spokojnie na pełnym luzie, rozmyślając o kłopotach bieżącego dnia, a najbardziej o tym z czego też zrobi w dniu jutrzejszym obiad dla siedmioosobowej rodziny. Na ramieniu niosła złożony worek i solidną kopaczkę, którą w zeszłym roku zrobił jej w prezencie kowal, mąż jej siostry Hanki, Janek Cesarz, z Kozłowca. Kiedy dobrnęła już do miedzy i gdy skręcała w nią robiąc pierwszy krok w lewo, najpierw usłyszała jakiś nagły szoroch traw i w tym samym momencie zobaczyła tuż przed sobą pędzącego wprost na nią zająca. W pierwszej chwili przelękła się tak bardzo, że nawet nie rozpoznała dokładnie co to za zwierzę. Poczuła wielkie zagrożenie dla siebie zwłaszcza, że wiedziała o tym, iż w polu jest sama. Instynktownie ze strachu we własnej obronie, błyskawicznie uderzyła z całej siły kopaczką w wystraszonego nie mniej od niej samej zająca, który nie mógł już w tym pędzie przyhamować ani odskoczyć w bok, aby uniknąć uderzenia. Stało się to wszystko tak nagle, niemal błyskawicznie, a cios był tak silny, że biedny zając padł na miejscu i wyzionął ducha. Dopiero teraz moja Matka uświadomiła sobie, że leży przed nią martwa ofiara pomyłki, tak bardzo pożądana przez wielu kłusowników. Zrobiło jej się ogromnie żal biednego zająca, ale przyszło jej równocześnie na myśl, że jutro niedziela i dzięki temu przypadkowi, obiad dla całej rodziny, który zaprzątał jej jeszcze przed chwilą wszystkie myśli, ma już z głowy. Po wielkim strachu uspokoiła się trochę. Upolowanego zająca włożyła do worka i poszła kopać ziemniaki. Po przyjściu do domu z wielką durną wyciągnęła zająca z worka i pokazała go nam wszystkim. Był to okaz wyjątkowej urody i wielkości. Wszyscy byliśmy nim zachwyceni. Potem opowiedziała nam dokładnie w jaki to sposób go upolowała. Na kolację był apetyczny barszcz z ziemniakami gotowany na podrobach, a w niedzielę uczta dla podniebienia: wyśmienita pieczeń z zająca duszona w śmietanie. Smak tej pieczeni pozostał mi do dziś w pamięci. Na nasze usilne nalegania Matka musiała jeszcze wiele razy opowiedzieć nam, jak to niechcący udało jej się upolować jedynego w swoim życiu zająca. Jesienią, po zasiewie ozimin, powszechnie łapano w sidła kuropatwy. Robiono te sidła z końskiego włosia i zastawiano je w bruzdach, przy miedzach świeżo obsianego pola, gdzie zwykle żerowały te ptaki. Zastawiano je również w kępach krzaków i jeżyn, gdzie kuropatwy chroniły się ucieczką przed jastrzębiem. W tych miejscach kuropatwy bardzo często łapały się w sidła. Na grubszą zwierzynę, jak dziki i sarny, polowano tylko ze strzelbą z zasadzki, przed zmierzchem albo rano o świcie, w miejscach wychodzenia zwierzyny na żer. Miejsca te były dobrze znane kłusownikom. Jak już wspomniałem, na obrzeżach lasu, zwanego Borem, przed pierwszą wojną światową żyła obfitość dzikich królików. Przed zmrokiem wychodziły one masowo na żer, na ciągnące się wzdłuż Boru, łąki. Można było wśród nich zauważyć osobniki nawet o różnym ubarwieniu. Były to krzyżówki dzikich królików z królikami domowymi. W czasie niespełna dziesięciu lat po pierwszej wojnie światowej, króliki te zostały doszczętnie wytępione. W tym samym czasie, a na wet szybciej, zostały wytępione cietrzewie, których ostoją były leśne tereny podmokłe. Dzisiaj nie ma tam już ani jednego królika i ani jednego cietrzewia. Bardzo dobre warunki rozwoju miały we wsi tchórze. Stare zabudowania z drewna, ze słomianymi dachami nie były tak szczelne, aby nie mogły się do nich dostać mniejsze zwierzęta. Tchórze miały swoje kryjówki w stodołach pod zbożem lub pod słomą. Gnieździły się one również w rozlicznych szopach i innych zabudowaniach gospodarczych wypełnionych zapasami siana lub ściółki. Upolowane zwierzęta futerkowe skupowali Żydzi z Koziegłów i płacili za nie dobrze. W czasie zimy, na świeżym śniegu można było wypatrzyć po śladach, jakie dzikie zwierzęta żyją w okolicy. Oczywiście każdy już od lat dziecięcych umiał rozpoznać ślady wszystkich zwierząt. Każdy mieszkaniec wsi umiał też zrobić prostą i bardzo skuteczną pułapkę na tchórza. Pułapki te zastawiano w czasie zimy na noc w obejściach gospodarczych, na ścieżkach, którymi przechodziły nocą te zwierzęta. Pierwszą czynnością rano było sprawdzenie pułapki, czy nie złapał się tchórz. Jeżeli tak, to sprzedawano go Żydowi w całości bez skórowania. Za tchórza płacono cztery do sześciu złotych w zależności od wielkości i jakości futra. Za ustrzeloną kunę płacono od dziesięciu do dwunastu złotych, a za wydrę nawet do dwudziestu złotych. Dla porównania podaję, że w owym czasie jeden kilowam kiełbasy kosztował dwa złote, jeden kilogram cukru-jeden złoty, buty robocze-cztery złote, rower firmy Kamińskiego-120 złotych. Robotnik zatrudniony w kopalni rudy żelaznej koło Częstochowy zarabiał osiemdziesiąt złotych miesięcznie, a górnik tejże kopalni-120 złotych. Taka była relacja cen i zarobków w Polsce przedwojennej do roku 1939. Źródło: ,, Rany i Blizny Małej Ojczyzny” , aut: Józef Bakota, Warszawa 2000r, str. 151-155

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z Kamienicy Polskiej. 1928r