Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 26 kwietnia 2021

NOSTALGIA> ZAPACH ZIEMI. Pamięci Kryspiny Gruszkowej

 NOSTALGIA> ZAPACH ZIEMI. Pamięci Kryspiny Gruszkowej

Nie potrafię zabrać się do napisania książki o rodzinnej miejscowości. Pisanie wspomnień wymaga odwagi, samoorganizacji i uporządkowania. Chaos obrazów i myśli trzeba przetrans-formować w regularne układy zdań. Dynamiczny i pulsujący rytm pamięci zamienić w liniowość a więc w coś, co specjaliści od wszechświata nazywają strzałką czasu.

Nie wystarczy się urodzić. Nie wystarczy być. Trzeba umiejętnie opowiadać. Rozpocząć książkę pięknym zdaniem. Takim, które pozwoli otworzyć bramę do minionego świata. Czy można zacząć od opisu pokrzyw rosnących w zacienionej części ogrodu sąsiadów? Od sztachet pokrytych srebrno-zieloną warstwą mchu? Od olszyn nad rzeką? Od płynącego z nurtem rzeki konaru wierzby, butelki pa lemoniadzie, a może plastikowej lalki?





Dom p.Szejn lata 70-te.Z albumu p.Walenty

Co może być skrótem, metaforą dzieciństwa spędzonego nad Kamieniczką? Dlaczego wspinanie się po drzewach, nasza wielka pasja, jest dziś całkowicie zapomnianą dyscypliną? Że to mało ekologiczne? Żaden z nas nie słyszał wówczas o tak dziś modnych parkach linowych. Drzewa stojące nad brzegiem rzeki były w naszej wyobraźni żaglowcami i okrętami. Nadawaliśmy im nazwy znanych statków, z „Batorym" na czele... Dzięki małpopodobnym wspinaczkom można było nabyć praktycznej wiedzy, np. dowiedzieć się jak pachnie kora, a jak liście. Czarne szyszki olszyn są mniej interesujące niż żołędzie dębów posadzonych przez niemieckiego lokatora domu babci Bronisławy. Nie poznałem babci Bronisławy, bo zmarła w czasie okupacji, zanim pojawiłem się na świecie.



Rzeka Kamieniczka (most na Wanaty).Widok rzeki w kierunku (Kamienicy p.Bielobradka).Lata 70-te.Z albumu p.Marii Pala

Czy rzeka w czasach młodości babci albo, dajmy na to, mojego pradziada -wyglądała tak samo? Czy była tak samo atrakcyjna, jak dla wyżowego, powojennego pokolenia? Czy pradziad próbował łowić ryby ręcznikiem ? Czy w tym samym miejscu palił ognisko, by w żeliwnym garnku udusić ziemniaki z boczkiem i cebulą? Czynność ta tylko w naszej wiosce zwana była, z niemiecka albo czeska, dymfowaniem. W końcu tymi dwoma językami posługiwali się koloniści, którzy niemal dwa wieki temu postanowili w tym zakątku królestwa zapuścić korzenie.



Bagna lata 70-te .(Z albumu p.Zajdel.)

Zapach wilgoci był w dzieciństwie dominujący. Rzeka, jej zakola, bagna za rzeką, zapadliska na podmokłych polach nad Czarką porosłe trzciną, strumyki ożywiające się po ulewach i roztopach, wszechobecne na ilastym gruncie kałuże. Za rzeką i za bagnami leżała egzotyczna dla nas wieś Wanaty, jej mieszkańców nazywano „wanocokami". Z drugiej strony naszego świata, za polami, zaczynało się Jastrzębie. Równie tajemnicze i groźne. Choćby z racji bójek naszych starszych kolegów z krzepkimi przedstawicielami tamtych plemion. Zazwyczaj podczas wiejskich zabaw. Nie warto było ryzykować wycieczek na tzw. Warszawkę, w stronę Warty. Królował tam niejaki Worczyński. Bajka o „czerwonych płuckach", których baliśmy się porządnie, w porównaniu z czarną legendą Worczyńskiego to dobranocka dla grzecznych dzieci.

Przez mostek „za pomnikiem", gdzie grasował hastermanek, zapewne taki sam jako pod mostem Puszą, dochodziło się do piaszczystej ścieżki wiodącej przez Zawadę na boisko zwane smugą i do szosy zwanej klinkierówką. Za cmentarzem i Oskami egzystowała fabryka tektury a za nią wieś Osiny. Po co przywołujemy we wspomnieniach topograficzne nazwy? Gwoli prawdy, ale i po części dla uzyskania kolorytu, by nie powiedzieć magii. W dzieciństwie wszystko jest magiczne. Sad Szejna, stodoły pachnąca słomą, kwiczące przeraźliwie wieprze prowadzone na rzeź, bezzębna Helka, co mieszkała w polu z kozami w skleconym z desek i papy domku, hałda (a właściwie hołda) po nieczynnej kopalni rudy żelaza, żyjąca w rzecznym piasku rzetelnica (naukowo nazwana minogiem), odgłos syreny oznajmującej pożar w którejś z sąsiednich wiosek, mecz piłkarski na smudze, skrzynki z lemoniadą, łyżwy przykręcane do butów kluczykiem, karasie w bagiennych rozlewiskach otoczonych białymi brzozami.



Biura GS ,sklep żelazny , Restauracja (Bar) ,,Kamieniczanka" lata 60-te.Z albumu p.Henryki Mader .Udostępniła p. Wiesława Polaczkówna.

No i samochody: chevrolet smotka skupującego szmaty i butelki, strażacka „dodżka" (od marki Dogde), star Jacka Machury zaopatrujący okoliczne sklepy GS, w tym także ten najbliższy tzw., jedynka". Zakupy dla dziadków robiło się w „ósemce", koło gospody. W gospodzie przesiadywali furmani. Na zewnątrz czekały cierpliwie konie, z filozoficzną zadumą trwały, bez względu na pogodę, przy furmankach wypełnionych węglem, cementem, albo superfosfatem.

W naszym dzieciństwie dokonało się pożegnanie kilku, wydawałoby się odwiecznych, rytuałów. Na naszych oczach zanikały: gra w palanta, podchody i loteryjka. No i przebierańcy w ostatki. Pozostała jedynie tradycja dyngusowania, ale już bez sudeckich winowaciek z wikliny.

Większość z nas wyruszyła na studia. Podczas kolejnych wizyt w rodzinnych stronach mogliśmy zaobserwować kolejne odejścia. Gdzieś w połowie Gierka zapadł wyrok na konne zaprzęgi. Zniknęli furmani a wraz z nimi gieesowska knajpa, zwana „Kamieniczanką", w której ciż furmani (zwani gdzie indziej wozakami) pokrzepiali się czystą wódką. Nazwę knajpy kilku jełopów (niech mi będzie mi wybaczony epitet) przypisało przepływającej przez wieś rzece. O święta ignorancjo!



Ulica M.Konopnickiej w kierunku cmentarza .Lata 70-te.Po lewej dom p .Giedryk dziś apteka. Z albumu p.Marii Pala

Na uroczystościach co prawda nadal grała orkiestra strażacka, ale w remizie zaczęli królować diskdżokeje i dyskotekowe rytmy. Odeszły w zapomnienie wielopokoleniowe zabawy taneczne z nieodłączną loterią fantową i czekoladowym walczykiem. Zniknęli wiejscy muzykanci (np. bracia Jabłońscy z Poraja). Za to rzępolić zaczęli na dziwnych gitarach młodzi, jak na przykład Kuśnierczyk, syn Kazika, i jemu kilku podobnych, którym Dziedzic zmajstrował wzmacniacz. Nie chodziły już po wsi z gaikiem panie od strony Romanowa. Gdy zmarł Stefan J., nie miał kto nosić krzyża na pogrzebach. Zresztą kondukt żałobników stał się niemodny. Wszyscy woleli towarzyszyć zmarłemu w ostatniej drodze po amerykańsku, jadąc swymi samochodami. Przestały stukać mechaniczne krosna w fabryczce koło cmentarza, zamilkła syrena w fabryce tektury, zlikwidowano okoliczne kopalnie. A z nimi osinobusy.

Rzeka nie przyciąga, jak kiedyś, zapachem ani kolorem. Zniknęły łachy żółtego piasku, które z powodzeniem służyły nam w dzieciństwie za plaże mórz południowych. Krowy przestały przychodzić do wodopoju (na narysowanej z kuzynem mapce nazywaliśmy to miejsce nad Kamieniczką Krowim Brodem); nie dlatego, że nie były spragnione, ale dlatego, że ich już w ogóle nie było. Podobnie jak dawnych odmian jabłek.

Ludzie przestali spotykać się na drodze, bo wszyscy przemieszczają się samochodami. Nie mogą zamienić kilku słów pozdrowienia podczas pracy w polu, bo pola wróciły do stanu sprzed wprowadzenia uprawy ziemi czyli agrokultury. Nie ma kolejek do młockarni, wydającej charakterystyczne, przypominające dzieciństwo dźwięki. Bo nie hoduje się żyta, owsa i pszenicy. Nie urządza się już wspólnych wypraw na jagody. Grzyby zbierają zawodowcy, koczujący potem przy katowickiej szosie, by swe trofea spieniężyć.

Strychy domów nie pachną sianem i gruszkami ulęgałkami. Nie bielejąna łąkach nad rzeką prześcieradła i poszewki polewane wodą z konewki, by biel była bielsza, dziś załatwia to proszek z reklamy. Zniknęły wiadra i tzw. nosidła, przestały funkcjonować uliczne zdroje. No i ręczne pompy. Ta za budynkiem banku i ta na Rynku.

Dzieciństwo w Kamienicy kojarzy mi się z żywiołem wody. Było jej pod dostatkiem. W czasie roztopów i po burzy. Strumień obok Cabanowej Górki wpadający do Kamieniczki „ na Wagnerowym" i strumień koło Zajberta, blisko pomnika, to były wiosną istne przełomy Missouri.

Po wylewach rzeki pozostawały oczka wodne. Dobre do puszczania łódeczek z kory albo stateczków z papieru.

Żelaziste i ilaste kałuże w pejzażu naszej wioski. Swojskie, nieciekawe, zwyczajne. Czyżby? Może jednak nie takie znów zwyczajne? Wystarczy popatrzeć na mapę dzieciństwa. Piękny wiersz poświęcił kałużom pewien francuski awanturnik. Nazywał się Artur Rimbaud.

Nie wystarczy się urodzić. Nie wystarczy być. Trzeba ciekawie opowiadać.
Andrzej Bohdan Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr75 , R XX , 4/2010r

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z Kamienicy Polskiej. 1928r