Ze wspomnień. Okres II wojny światowej.
W jednym z ostatnich numerów Korzeni Włodzimierz Gall opisał dramatyczną ucieczkę jego rodziny w 1939 roku przed Niemcami. Eksodus innych mieszkańców Kamienicy był podobny, o czym pisali już inni autorzy. Ze swej strony mogę przedstawić to, co usłyszałem od moich nieżyjących już teściów — Genowefy i Eugeniusza Holeczków. Po spakowaniu najpotrzebniejszych rzeczy ruszyli, wraz z innymi, całą rodziną na wschód. Szli z czwórką dzieci: chłopcami w wieku 9, 7, 5 lat i najmłodszym sześciomiesięcznym, oraz rodzicami Eugeniusza, tj. Karoliną i Franciszkiem — w wieku podeszłym. Nie zapamiętali nazwy miejscowości, w której dogoniło ich wojsko niemieckie, ale było to na południe od rejonu walk 7 Dywizji Piechoty, gdzieś na kierunku Przybynów — Żarki, może dlatego spotkanie to nie było tak dramatyczne. Schronili się w jakiejś piwnicy pod stodołą. Gdy pojawili się Niemcy, usłyszeli komendę: wychodzić! Babka Karolina znała niemiecki. Na podwórku była też rycząca krowa, może wystraszona, a może w porę niewydojona. Być może Niemcom widzącym krowę zachciało się mleka. Mleko akurat było, wydojone wcześniej, stało w wiadrze w piwnicy, zdążyło się w nim potopić mnóstwo much. Jak tu je podać? Sitka do cedzenia nie było. Podać z muchami? Lepiej nie myśleć, czym by się to skończyło. Babka Karolina nie straciła jednak głowy, garnuszkiem zebrała muchy razem ze śmietanką z powierzchni i chlusnęła w kąt piwnicy. Niemcy oczywiście tego nie widzieli, ale przed wypiciem rozkazali napić się najstarszemu chłopcu, Heńkowi — pewnie na próbę, czy aby nie zatrute. Potem kazali wracać do domu czyli do Kamienicy. Dwa lata później, w 1941 r., zmarła Karolina i 7-letni syn Czesław (po upadku z wysokiego drzewa nad rzeką). Dziecięce zabawy czasem kończą się tragicznie. W nastypnym roku spłonoł im dom. Oczywiście był drewniany i pod strzechą. Posądzano o podpalenie chłopców , mieli wtedy 12, 10 i 3 lata, byli przesłuchiwani, wraz z ojcem przez żandarmów. Z innych przeżyć okupacyjnych przytoczę opowieść mojego kuzyna o dwóch spotkaniach z żandarmami, szczęśliwie zakończonych, bo inaczej pewnie nie dożyłby swego sędziwego wieku.
1943 , Wejście do budynku dworca. https://fotopolska.eu/slaskie/b1685,Stacja_kolejowa_Poraj.html
„Miałem kilkanaście lat, gdy zacząłem pracować w fabryce koło cmentarza pod zarządem niemieckim. Kilku z nas wydelegowano do Zawiercia w celu demontażu krosien, które miały być przysłane do Kamienicy. Dojeżdżaliśmy rowerami do Poraja, a potem pociągiem do Zawiercia. Pewnego razu wracając z Poraja ścieżką wzdłuż kolejki, bo było bliżej niż przez Osiny, zderzyłem się z żandarmem, który wyjechał rowerem niespodziewanie zza hałdy od strony Jastrzębia. Pozbierałem się z ziemi, ale byłem sparaliżowany ze strachu. On się wydzierał nade mną, a ja nie mogłem wydobyć słowa. Dopiero, gdy dostałem dwa razy po twarzy, odzyskałem mowę. Chodziło o to, co ja tu robię i okazanie dokumentów. Odpowiedziałem, że wracam z pracy do domu, a dokumenty poświadczające o pracy miałem w porządku. Krzyknął tylko: to czemuś nie mówił od razu ty giździe pieroński! — i pojechał w kierunku Poraja, bo to nie był żandarm z Kamienicy. Niestety mój rower nie nadawał się do jazdy, musiałem go przyprowadzić.
Pracownicy biura zbożowego przed budynkiem Merynów (Dom p .Muchla) przejętym w okresie okupacji przez Niemców .1942r
Drugie spotkanie miałem wtedy, gdy w pewną sobotę jechałem rowerem, za przepustką, od kopania okopów za Olsztynem w wiosce Kotysów. Było to już pod koniec wojny. Kilku pracowników tej fabryki, głównie takich młodzików jak ja, wysłano do ich kopania. Zakwaterowano nas po stodołach, dostawaliśmy jako takie wyżywienie i papierosy. Ponieważ nie paliłem, papierosy odkładałem dla ojca, zawziętego palacza. Dostałem dość łatwo przepustkę do domu, bo akurat jedyna studnia głębinowa we wsi uległa awarii i nie było nawet, gdzie się umyć.
Przed budynkiem Poczty w Kamienicy Polskiej pracownicy urzędu p.Maria Pilcowa w ostatnim rzędzie pierwsza z lewej ,p. Maria Rybak (po mężu Cupiał) pierwsza z prawej - oparta o murek,na schodach siedzi w ostatnim rzędzie pierwsza z prawej p.Lucyna Polaczek.1944r. Foto do rozpoznania.Udostępniła p.Jadwiga Krawczyk.
Dochodziło do tego, że zwilżaliśmy jedynie twarz zbożową kawą dostarczaną wraz z jedzeniem. Mieszkańcy wioski dowozili wodę beczkami dla swoich potrzeb, ale nie chcieli się z nami dzielić. Spakowałem więc uskładane papierosy w paczkę i pojechałem w kierunku Kamienicy przez las od strony Dębowca, legalne przejście graniczne i Zolland między GG, a Rzeszą było przy stacji kolejowej w Poraju. Postanowiłem jednak udać się przez zieloną granicę, czyli na .kota. w rejonie obecnego przejazdu kolejowego na drodze do byłej kopalni Dębowiec. Już niedaleko miałem do torów. gdzie była granica, gdy natknąłem się na dwóch żandarmów w towarzystwie dwóch pań i wielkiego psa. Chyba tego psa bałem się bardziej, niż żandarmów, bo przepustkę miałem i było to jeszcze przed granicą. Oczywiście od razu pytania: skąd jadę, dokąd, dokumenty i co jest w tej paczce? Tłumaczę co i jak, a żandarm paczkę rozerwał i papierosy rozsypały się po lesie, po czym kopnął w moje koło od roweru i kazał się wynosić. Wydaje mi się, że żandarmi byli bardziej zajęci tymi paniami, niż mną. Niestety ojciec tym razem nie popalił, a z powrotem udałem się już_ przez legalne przejście.
Wcześniej przeżyłem także odwiedziny partyzantów w fabryce koło cmentarza, było to w godzinach wieczornych, a więc na nocnej zmianie. Produkcja szła jakoś tak leniwie, jak to w nocy. Po powrocie, bodajże z ubikacji, zobaczyłem na hali żołnierza w polskim mundurze. Oniemiałem, czy to nie jakaś zjawa, ale nie. Po chwili jego koledzy wyprowadzili z kantoru niemieckich nadzorców i polecili im zwołać całą załogę. Następnie kazano nam wynosić z magazynu i ładować na podstawioną furmankę wyprodukowane materiały. Wstąpiła w nas wtedy taka energia i ochota, że niemal biegiem lataliśmy z belami towaru potykając się na schodach. Furmanka wyładowana po brzegi odjechała w kierunku Jastrzębia. Cała akcja, która trwała dość długo, bo ponad godzinę, musiała być dobrze zorganizowana i ubezpieczona, bo przecież posterunek żandarmerii był bardzo blisko. W sumie nikomu nic się nie stało. A jeden z niemieckich majstrów zdążył schować się w ubikacji, czyli „sławojce" na dworze i całą akcję tam przesiedział. Fabryka produkowała wówczas grubsze tkaniny z przeznaczeniem na onuce, plandeki, namioty, itp., przerabiana była tzw. wigonia, czyli gruba odpadowa bawełna".
Wysłuchał i zanotował Stanisław Bryk
Ps. Próbuję uporządkować w głowie koleje losu fabryki koło cmentarza. Czy pierwsza w Kamienicy tkalnia Franciszka Waidermana („wiedeńczyka") stanęła w tym właśnie miejscu? Potocznie mówi się „Częstochowianka”, ale stała się nią dopiero po II wojnie światowej. Na początku XX wieku była fabryką Szejna, później Towarzystwa „Tkacz" założonego przez księdza Sędzimira, a po upadku Towarzystwa, kupiła ją w 1937 roku od Banku Gospodarstwa Krajowego częstochowska „Warta". Jakie koleje losu przechodziła fabryka w dalszych latach, aź po czasy współczesne? Gdzie w tym wszystkim umiejscowić tkalnie Ignacego Kreutzberga figurujące w spisach firm z 1904 i 1910 roku? Źródło: Kwartalnik historyczny Kongregacji Genealogicznej ,,KORZENIE” nr 104, R. XXVIII, 1/2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz