MOI SĄSIEDZI Z WANAT.
MOI SĄSIEDZI Z WANAT
Za drogą wiodącą do Zawisny znajdował się duży drewniany dom z zabudowaniami gospodarczymi. Była to posiadłość rodziny Blachnickich. Dom ten od strony zachodniej ocieniała stara brzoza, natomiast od strony południowej ochłodę przed gorącem dla podróż-nych dawała duża grusza i lipa. Wędrujący często odpoczywali pod tymi drzewami, korzystali z cienia lipy i owoców gruszy. W czasie lat wojennych gospodarze wycięli drzewa i postawili dom z cegły czerwonej. Cegłę tę sprowadzono z cegielni w Korwinowie. Po zakończeniu wojny w domu tym założono sklep GS „Samopomoc Chłopska".
W sklepie tym pracowała córka p. Blachnickiego, która wyszła za mąż za Szczerbaka. Mieszkańcy, którzy zaopatrywali się w tych sklepach musieli wpłacać pewne kwoty pieniężne, by zostać członkami spółdzielni. Obecnie udziały zniknęły a sklep przeszedł w prywatne ręce. Za budynkiem pana Blachnickiego wybudowała się druga jego córka, która poślubiła p. Rogacza. Następnym sąsiadem przy drodze w kierunku Częstochowy był pan Opiłka. Opiłkowie mieli córkę Halinę. Pan Opiłka był pracownikiem Fabryki Tektury „Klepaczka" w Osinach, w której produkowano tekturę wysokiej jakości tzw. „preszpan". Brano ją na potrzeby wojska. Sąsiadem Opiłków - mieszkał w domu wybudowanym po wojnie - był p. Nocoń. Ten sąsiad za długo nie pożył, gdyż nie miał zdrowia.
Zdrowie stracił w więzieniu, siedział za dezercję. Było to więzienie o zaostrzonym rygorze. Z jego opowiadań wynikało, że siedział w bardzo małej celi do której wlewała się woda i musiał bez przerwy małym garnuszkiem wybierać tę wodę, bo inaczej byłby się zatopił. Obok Noconia mieszkała rodzina Grzybów. Leon Grzyb miał dwie córki, Władysławę i Zofię oraz synów Jana i Mariana. Skarpę przed domem Grzybów wybrali sobie niemieccy żandarmi, żeby kontrolować ruch na drodze zwanej „klinkier" Częstochowa - Katowice. Przy pełnieniu służby towarzyszyła im często córka p. Grzyba - Władysława. Była ładną dziewczyną co spodowało, że spodobała się żandarmowi z Kamienicy Polskiej o nazwisku Kristin. Inni żandarmi pełniący służbę to Nowoczek i „Kartofelek". Byli to niedobrzy ludzie dla Polaków. Mieszkańcy na ich widok ukrywali się. Sąsiadom było nie na rękę sasiedztwo żandarmerii niemieckiej, gdyż bali się używać żaren. Oczywiście, że ryzykowali, ale wtedy wystawiali war-ty przed domem na drodze i za budynkami. Za budynkami była ścieżka biegnąca od obecnej remizy OSP do Zawisny. Obecnie tej ścieżki nie ma, pomimo,że była zaznaczona na mapie sztabowej. Władysław Grzyb był bardzo pracowity. Pracował na kopalniach, tzw."szybikach" w rejonie Bargłów i Konopisk. Drogę do Konopisk pokonywał pieszo. Leon Grzyb lubił sobie popijać tak, że był groźny dla rodziny.
Dla wytrzeżwie nia ratował się barszczem, którego nie mogło w domu zabraknąć, bo to groziło awanturą. Kiedyś zdażyło się, że barszczu brakło, bo żona zapomniała zakisić. Wówczas Leon wściekł się, wziął worek mąki ze spiżami, wsypał do studni i zamieszał klubą. Na wieść o barszczu w studni przejeżdżający tamtędy wozacy poili konie w tym barszczem. Piękna córka Leona, Władzia, miała powodzenie u chłopaków. Chłopcy, którzy przychodzili do Władzi musieli ojcu stawiać wódkę. Gdy brakło wódki stary Grzyb przynosił porąbane drewno i układał na ławie, na której kazał siedzieć chłopakom. Kiedy przynieśli następną butelkę, drewo znikało z ławki i chłopcy mogli wygodnie siedzieć. Córka Grzyba wyszła za mąż za wybranka o nazwisku Stępień z okolicy Nierady. Wesele było bardzo huczne, odbyło się w domu panny młodej. Było dużo druhen i drużbów. Wesele było powożone przez dziewięć dorożek. Konie piękie wystrojone, grała orkiestra. Orszak weselny pojechał do kościoła parafialnego w Pocześnie. W drodze witano wesele. Drużbowie napotkanych ludzi częstowali cukierkami. Wesele trwało dwa dni. Wieczorem pod dom weselny schodzili się goście „wieczorrowi" , byli częstowani ciastem, gorzałką i wędliną wynoszoną na „kosiałkach". Po weselu pan młody zabrał żonę w swoje strony. My jako sąsiedzi byliśmy zadowoleni, bo żandarm Kristin przeniósł się w inne miejsce.
Mniejsza była obawa o mielenie na żarnach aż do czasu, gdy Niemiec gospodarz z Kamienicy Polskiej wydał zarządzenie o złożeniu żaren na swoim placu. Po wojnie, jeszcze front nie oddalił się, w styczniu 1945 roku z moim ojcem, Józefem Banasiakiem udałem się do Kamienicy Polskiej po żarna, żeby nam nie zabrali inni gospodarze. Kamienie załadowaliśmy na sanki i udaliśmy się do domu. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu naprzeciw plebanii. Był tam sklep tekstylny, ale był już rozgrabiony. Duża kasa na korbę leżała rozbita na ziemi, nieopodal leżały porozrzucane szuflady. Zabraliśmy te szuflady i włożyliśmy kamienie do żaren. Ciągnęliśmy je sanicami na przełaj przez pola po dużym śniegu w kierunku basenu, przez stawidła. Dotarliśmy na pole do Wanat przez posesję Szymczyka. Gdy zbliżaliśmy się do drogi „klinkier", nadleciał samolot. Puścił serię z karabinu maszynowego i zabił mężczyznę idącego przed nami. Był to jakiś nieznajomy, losy jego pochówku nie są mi znane. Ten obraz dość długo pozostawał w mojej pamięci. Cieszyłem się, że taki los nie spotkał mnie lub mojego ojca.
Wspomnienia: Jan Banasiak (Częstochowa) Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr63 , R XVII , 4/2007r
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz