Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 21 marca 2021

NA ROMANOWSKIEJ GÓRCE.

 NA ROMANOWSKIEJ GÓRCE.

Tyle już o Kamienicy napisano, dlatego trudno znaleźć jakiś jubileuszowy temat. Postanowiłam więc wrócić pamięcią do moich licealnych lat. Nigdy o tym nie wspominałam obawiając się komentarza, że napisałam głupstwa, że było zupełnie inaczej. Zacznijmy od początku. Od 1954 roku przez cztery lata pieszo lub na rowerze dostawaliśmy się „pod górkę”. Rowery zostawialiśmy na podwórzu u pana Mietka Cianciary, by ich nie taszczyć do góry. Tylko jeden był pieczołowicie wprowadzany pod szkołę a mianowicie damka prof. Marii Warcickiej. Chłopcy robili wszystko, by tej „hańby” uniknąć, ale nigdy się to nie udawało. Pani profesor zawsze zjawiała się jak duch. Tej dróżki już nie ma, zarosła krzakami, a pod szkołę prowadzi szeroka droga, którą mijamy zaraz na początku boiska Orlika. Nie ma już naszego szkolnego boiska, gdzie prof. Walenty Słabosz prowadził lekcje WF. Pamiętam, jak panicznie bałam się się skoku wzwyż widząc przed sobą obwisły sznurek obciążony dwoma woreczkami z piaskiem zastępujący poprzeczkę. Paraliżował mnie strach, że się w ten sznurek zaplączę.



Na tym boisku prof. Słabosz przygotowywał z okazji różnych okazji występy gimnastyczne bądź pokazy tańców narodowych. Pamiętam, jak moja i inne mamy farbowały prześcieradła i szyły z nich strojne suknie do poloneza czy kujawiaka. Pamiętam, że w kremowej kreacji tańczyłam poloneza z Waldkiem Wolniakiem z Poczesny. Był dość słusznej postury, jednak tańczył lekko i pięknie. Idąc dalej pod górkę mijamy udany pomnik – popiersie dyr. Adama Ferensa – dochodzimy do tarasu, na którym robiliśmy klasowe zdjęcia, nieraz występowała orkiestra mandolinistów. Nigdy nie dostąpiłam zaszczytu grania w niej, bo nie miałam ani talentu, ani słuchu. Do dziś zazdroszczę mojej kuzynce – kumpeli ze szkoły (jednej z czwórki), że w tym zespole grała. Ale ku mojemu zdumieniu, prof. Słabosz zakwalifikował mnie do szkolnego chóru i jeździłam na konkursy-wyprawy-występy do Częstochowy, co mnie bardzo cieszyło, bo jeździł także Bolek Kieruzalski, który mi się wtedy bardzo podobał. Obok tarasu zakręcało się do wejścia do szkoły a droga prowadziła dalej w kierunku lasu. Na niej mieliśmy zajęcia z PO z prof. Ptaszkiem z Koziegłów, np. rzucaliśmy tam granatem, a strzelaliśmy niedaleko, w wybieralni żwiru. Wspaniałe wyniki uzyskiwaliśmy dzięki spinkom do włosów, którymi dziurawiliśmy tarcze wyprzedzając prof. Ptaszka, który szedł sprawdzać nasze wyniki. Gorzej było, gdy zachwycony nimi jechał z nami na zawody międzyszkolne, np. do Aniołowa, skąd wracałyśmy „na tarczy”, bo nie było okazji, aby pomogły nam spinki. Zaglądnęłam do wnętrza szkoły. Niestety, z poręczy schodów zniknął kawał szyny, w który waliła młotkiem woźna.



Był to nasz szkolny dzwonek. Żal, że nie zobaczyłam schodzącego z góry, w kraciastej marynarce, prof. Słabosza, naszego ukochanego wychowawcę trzymającego w ręce osobliwą kanapkę, na której było wszystko, co miał do jedzenia w mieszkaniu. Droga, na której rzucaliśmy granatami prowadziła dalej bądź do domu naszej drugiej kumpeli Wandy Nowotnej, bądź do lasu, dokąd zawsze udawaliśmy się 15 maja na wielkie wagary. Pamiętam, że po jednej takiej eskapadzie ukarano wszystkich uczniów zawieszeniem i koniecznością powtórnego zapisu zrównoczesnym wpłaceniem wpisowego, co było karą głównie dla rodziców. Kiedy mogliśmy już wrócić do szkoły, któryś z chłopaków podszedł do prof. Warcickiej, by wprowadzić jej rower pod szkołę. Wtedy usłyszał: „Nie jesteś godzien dotknąć kierownicy mojego roweru”. Dziwna to była nauczycielka. Uczyła i to bardzo dobrze trzech przedmiotów, fizyki, chemii i astronomii, ale była równocześnie bardzo surowa czy wręcz okrutna i jak umiała tak niszczyła naszą dziewczyńską dbałość o urodę. W umywalce, na korytarzu wodą prostowała pracowicie zawijane na papierowe papiloty grzywki, wiązała szpagatem, którego kłębek nosiła zawsze w kieszeni, jakieś luźno puszczone włosy, pilnowała, by pończochy były w prążki, a do paskudnych kamlotowych szkolnych fartuchów był porządnie przyszyty biały kołnierzyk. Miałyśmy w klasie koleżankę Dankę, takiego kolorowego ptaka, często odsyłanego do domu w trakcie lekcji, by się porządnie ubrała, a do domu miała daleko, bo mieszkała w Wanatach. Jeszcze gorsze były jej wizyty w naszych domach, gdy wracała rowerem ze szkoły i na bieżąco donosiła rodzicom o naszych sprawkach. Niektórzy chłopcy szczerze ją za to nienawidzili. Za moich czasów obok szkoły stały dwa ładne drewniane budynki. W jednym była sala gimnastyczna, gdzie p. prof. Eugenia Rajkowska prowadziła gimnastykę szwedzką i przyrządową. Stał tam kolejny mój wróg – kozioł. Przez skrzynię jakoś przełaziłam, ale kozioł jawił mi się jakimś szatańskim wynalazkiem i nigdy go nie pokonałam.



Drugi budynek był sporą, także drewnianą, altaną. Teraz obydwa obmurowano i połączono ze szkołą. Jako późniejsza nauczycielka języka polskiego muszę wspomnieć naszego profesora języka polskiego Wiktora Fabiana. Do dziś nie rozumiem, jak ten tradycyjny, konserwatywny człowiek, budzący nasz szacunek swoim nobliwym wyglądem i zachowaniem mógł mnie zachęcić do studiowania polonistyki. Całymi godzinami wykładał, streszczał lektury, odpytywał wg schematu, który natychmiast odkryliśmy i niemiłosiernie wykorzystywali. A jednak ukończyłam studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, tyle że uczyłam inaczej. Na koniec odłożyłam sobie wspomnienie o dwu nauczycielach. Ponieważ o matematyczce Todzi Wojciechowskiej już w „Korzeniach” pisałam, więc nie będę się powtarzać. Została mi postać najważniejsza – dyr. Adam Ferens. Fascynowała nas jego ułańska przeszłość, którą przypominała fotografia dyrektora w mundurze na koniu. Zdumiewały nas jego dziwactwa, daleko posunięta nonszalancja w stroju. Pamiętam, że na studniówce, gdy tańczyłam z nim walca angielskiego, okrutnie się denerwowałam, bo dyrektor sadząc długie susy, miał na nogach robione na drutach papucie i bałam się, że je przydepnę i wylądujemy na podłodze. Ale to wszystko przestawało mieć znaczenie, gdy dyrektor rozpoczynał lekcję historii. To było nowoczesne, problemowe uczenie i jeśli do dzisiaj rozumiem historię, to nie dzięki studiom na UJ, tylko dzięki dyrektorowi. A jego obozy i wycieczki, przede wszystkim zimowe do Zakopanego, dla najlepszych uczniów. Wspaniałe nowoczesne działania pod koniec lat 50. Mieliśmy szczęście mając takiego dyrektora i nauczyciela. Spod szkoły do Romanowa prowadziła jeszcze jedna droga, obok ładnego willowego domu Marychny Szmidówny – szłyśmy nią do domu naszej czwartej przyjaciółki Lilki Najnigier.

Wspomnienia: p. Barbara Kaczkowska (Kraków) Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie" nr.100, R XXVII, 1/2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Tkacz" sprzedany na licytacji. 1932r