REFLEKSJE Z OKAZJI JUBILEUSZU. ZESPÓŁ FOLKLORYSTYCZNY „KAMIENICA” Dzień 26 września 2020 r. był wielkim świętem dla zespołu „KAMIENICA”. To już 50 lat jak „śpiewa, tańczy, podskakuje, kolorami strojów oczarowuje”. Huczna uroczystość odbyła się w miejscowej hali sportowej (z fatalną akustyką). Planowany przed rokiem koncert w MDK-u w Częstochowie pokrzyżowała pandemia. Były też liczne głosy o odwołanie lub przesunięcie imprezy na przyszły rok. Wiązało się to jednak z utratą dofinansowania z Bractwa Kuźnic. Kierownictwo GOKSiR i Zespołu ryzyko zorganizowania obchodów w zaplanowanym terminie jednak podjęło. Zaproszone władze powiatu i gminy – przybyły, delegacje zespołów z ościennych gmin – również, publiczność dopisała. Występ Zespołu miał charakter przeglądowy. Jednak ramy czasowe i możliwości kondycyjne artystów spowodowały, że występ był skrócony (wypadły tańce śląskie i cieszyńskie). Z łezką w oku patrzyło się na tych najmłodszych w tańcach i zabawach częstochowskich, z zachwytem oglądało się klasyczny balet z elementami akrobacji, a zdumienie wywołał młodzieżowy zespół śpiewaczy z towarzyszeniem gitary akustycznej. Grupa ledwie się zawiązała, a już zdobyła II miejsce na festiwalu folk „ Zza miedzy” (ciekawe wykonanie kołysanki „Dwa serduszka, cztery oczy” rodem z Mazowsza).
Specjalnie na jubileusz reaktywowała się też kapela zespołowa. Profesjonalną konferansjerkę zapewnił pan Piotr Hankus z Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. Ukazał się też najnowszy folder Zespołu, do którego treści pozwolę sobie wnieść pewne uzupełnienie. Otóż, gdy w 1984 r. kierowaniem Zespołu – wówczas śpiewaczego, potocznie nazywanego „Niteczki” – zajął się pan Grzegorz Ciejpa, trochę ruchu na scenie wykrzesała ze śpiewaczek pani choreograf Anna Lechowicz z Częstochowy. Pewnie to się opłaciło, bo panie przywiozły z Wojewódzkiego Przeglądu Zespołów Ludowych I miejsce. Natomiast, gdy w 1986 r. przy Zespole powstała grupa taneczna, choreografem był p. Jan Kubica z Koziegłów, który prowadził również Zespół „Koziegłowy”. W numerze 2 Korzeni z 1991 r. (jeszcze ręcznie pisanymi) jest historia powstania Zespołu. Znajduje się tam nazwisko pani Marii Sędziwej, jako prowadzącej Zespół w pierwszych jego latach (kierownicy muzyczni odcinali się od spraw organizacyjnych). Częstym konsultantem Zespołu był prof. Edward Mąkosza, który opracował muzycznie szereg piosenek. W repertuarze Zespół miał około 80 utworów. Rozumiem szczupłość pięknie opracowanego folderu i fakt, że pewne treści się nie zmieściły. Pan Ireneusz Cuglewski został kierownikiem organizacyjnym z konieczności. Otóż stan wojenny w grudniu 1981 r. zawiesił początkowo działalność wszelkich organizacji i zespołów. Spółdzielnia „Tkacz” zrezygnowała z patronatu nad „betlejemką” i basenem, skutkiem czego kierownik Zespołu, p. Edward Gajda, stracił pracę i wybył do Częstochowy. Po paru miesiącach rygory zelżały, a obiekty przekazano w opiekę ZBOWiD-owi, któremu przewodził pan Ireneusz Cuglewski. Nurtowała nas ciągle przygnębiająca myśl – co będzie dalej? Gdy powołano do życia GOK, ale w pomieszczeniach remizy strażackiej (dzierżawa to była dojna krowa dla straży), Zespół znalazł się pod jego skrzydłami. Zaistniała możliwość zatrudnienia kierownika, toteż został nim – krótko bo krótko – pan Ryszard Strojec. Od 1984 r. to już epoka pana Grzegorza Ciejpy. Grupa taneczna rozrosła się do dużego zespołu. Pomieszczenie GOK-u stało się za małe na próby. Zespół mógł korzystać z dużej sali w remizie, ale w praktyce nic z tego nie wychodziło, bo była ciągle zajęta przez wesela lub zebrania.
Gdy GOK zdecydowano przenieść do wyremontowanej i rozbudowanej „betlejemki”, Zespół posiadł wreszcie dobre warunki do prób i występów. Straż nie mogła tylko wybaczyć tej przeprowadzki nowemu dyrektorowi GOK-u, bo wysechł strumyk pieniążków za wynajem pomieszczeń – a przecież była to decyzja władz gminy. Niesnaski trwały latami, aż do czasu, gdy obie te instytucje przeszły całkowicie na „garnuszek” gminy. Bieda pogodziła zwaśnionych. Wróćmy do Zespołu. Ukształtowany zespół śpiewaczy w 1970 r. wywodził się z chóru kościelnego, stąd jego skłonności do przeciągania nut, spowalniania tempa – zresztą panie w nim występujące, w dalszym ciągu śpiewały pod kierunkiem organisty np. na procesjach Bożego Ciała. W repertuarze Zespołu były piosenki iprzyśpiewki, przeważnie z naszego regionu, na czele z piosenką tkacza „Cikata-likata” oraz „Prządką”, („Jak ja sobie za warsztatem usiądę”). Panie potrafiły zaśpiewać też te, pochodzące z Czech, jak „Wczera była nedela” albo „Nepudemy aż rano” – słowa drukowane niegdyś w Korzeniach. Tego mi właśnie zabrakło na jubileuszu, zabrakło nawiązania do tradycji tkackich o czeskim rodowodzie, co nie umniejsza występowi Zespołu na jubileuszu, bo widowisko było przednie. Zespół śpiewaczy przetrwał gdzieś do połowy lat 90. Czas jest nieubłagany, a nowych chętnych nie było, zresztą cały Zespół był nastawiony głównie na taniec, jako bardziej widowiskowy.
Z żyjących w dniu jubileuszu pięciu „Niteczek”, tj. pań: Marii Strąk, Grażyny Filipczyk, Haliny Klar, Elsy Hak Elsa i Teresy Wagner-Lis, które śpiewały w Zespole w różnych latach – zdrowie i siły pozwoliły przybyć tylko p. Strąk i p. Filipczyk. Najbardziej frapujące były kontakty z zagranicznymi zespołami – w formule: oni do nas, my do nich i na zasadzie, że zakwaterowanie i wyżywienie zapewniają gospodarze. Pomysł ten, autorstwa p. Grzegorza Ciejpy, przekształcił się wkrótce w cykl festiwali „Z daleka i bliska”. Niestety członkowie Zespołu, wyjeżdżając, ponosili koszty przewozu z własnej kieszeni – co przyjmowane było z niedowierzaniem – jak to jechać na występy i jeszcze płacić? Wyjazdy były przeważnie raz w roku. Były to czasy transformacji, nie każdego rodzica było na to stać, nie każdy miał pracę, ale jak tu wytłumaczyć i odmówić dziecku? Koszt wynosił do 500 zł od osoby, plus wymiana na wydatki osobiste, a np. zasiłek dla bezrobotnych, to było niewiele ponad 600 zł. Gdyby nie ciotka Henryka Klar jako sponsor, nie oglądałbym Legolandu w Danii w 1992 r. Prawie na każdym wyjeździe była jakaś przygoda, która pozostała w pamięci, np. wystrzał opony w autokarze na pierwszym wyjeździe do Austrii, albo awaria silnika na autostradzie pod Neapolem we Włoszech. Najgorszym było to, że trwało tam trzydniowe święto i dorobienie pękniętej części, wartej w kraju ok. 20 zł, kosztowało 450 – już nie pamiętam w jakiej walucie. Przewoźnik nie doliczył nam tego do rachunku, bo był nim niezapomniany Mieczysław Gorzelak i jego „mietkobus”. Woził nas niejeden raz. Pan Mietek był bardzo tolerancyjny, nie potrafił się zdenerwować, zawsze była w autokarze herbata, kawa, czasem też drinki. Pomagał nosić stroje ważące po kilka kg, instrumenty, zwłaszcza kontrabas, w podzięce, najmłodsze dziewczęta potrafiły mu się uwiesić na szyi, a na Węgrzech próbowały go wepchnąć do basenu kąpielowego. I jak tu było ich nie lubić? W Cieszynie, aby nie stać w kolejce do odprawy, umieścił tablice „przewóz dzieci” i czekania nie było. Na tychże Węgrzech próbowały – tylko już te starsze dziewczyny – wybielić pewnego Senegalczyka, najbardziej z nich czarnego, jako, że był to festiwal międzynarodowy. Efekt był chwilowy, po którym nikt nie miał pasty do zębów, ani żadnego białego kremu. Można wspominać pokłute wargi przez owoce opuncji w Hiszpanii, pokłute stopy przez jeżowce w Grecji i smak arbuzów, w których było tyle soku, że trzeba było je jeść nad umywalką, albo wychylonym przez balkon. Arbuza nabyliśmy na dole, koło plaży i taszczyliśmy skrótami na zmianę pod górę na kwaterę. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy ujrzeliśmy tego samego arbuziarza, który przybył wcześniej od nas. Podobnie stało się we Włoszech. W programie było zwiedzenie sanktuarium gdzieś tam na górze wśród lasów i sugestia; gdybyśmy coś zaśpiewali i zagrali, to ksiądz, opiekujący się tym sanktuarium, będzie zachwycony. Idziemy więc piechotą, taszczymy akordeon – co trzy minuty zmiana – jak w sztafecie. Jesteśmy wreszcie na miejscu, suszymy koszule, po pół godzinie wjeżdżają nasi gospodarze osobówką (jednak 4 x 4) z prowiantem. Jak tu nie kląć? W końcu „Czarna Madonna” wśród Alp zabrzmiała, a ksiądz w podzięce pojawił się z olbrzymią butlą Fior di Vite. Cóż było robić? Starszyzna wypiła tylko po pół kubka, trzeba było trzymać fason wobec osoby duchownej, i zeszliśmy na dół. Akordeon zjechał samochodem. W Hiszpanii np. zapanowała zgroza w autokarze, gdy w czasie zawracania tył autokaru zawisł nad przepaścią. W Niemczech, w czasie burzy, piorun rozerwał pobliskie drzewo. Byliśmy nieco wystraszeni, za wyjątkiem naszego gospodarza, który nawet nie przerwał sobie oglądania meczu. W Czechach z kolei, zapadła się scena, ale poszkodowanych nie było. W innym miejscu, w trakcie „Krakowiaka”, zaczęła się niebezpiecznie chwiać. Na Węgrzech chciały nas zjeść komary. W Wiedniu zawieruszyła się jedna „kruszynka” dziewczynka. Była w parkingowej toalecie, gdy grupa ruszyła w miasto. Jej brak odkryto po pewnym czasie, lecz nikt nie wiedział kiedy się straciła. W końcu znalazła się, lekko zapłakana, na tymże parkingu przy autokarze. Inna zguba przydarzyła się gdzieś na francuskiej drodze. Po krótkim postoju, na pytanie „Wszyscy są?”, ktoś widocznie odparł „wszyscy” – to i pojechali, bez jednego. Został w samych spodenkach. Nie panikował i nie ruszał się z miejsca, bo był pewien, że wtedy najłatwiej go znajdą – i miał rację. W Danii, a był to rok 1992, na plaży Morza Północnego, lekka konsternacja; dwie plażowiczki w toples i to z malutkimi dziećmi – zapewne młode mamy. Cóż – co kraj, to obyczaj. W czasie powrotu do kraju, w Hamburgu, na portowym parkingu był godzinny postój. Wszyscy poszli zobaczyć, gdzie jest ta słynna dzielnica „czerwonych latarni”.
Pora była obiadowa, bezpieczna, więc poszła i młodzież. Niestety, siła wyższa przytrzymała piszącego te słowa w toalecie i za mało czasu zostało już na poszukiwania. Zadowolił się widokiem statków w porcie, w tym jednego żaglowca. W drodze do Hiszpanii była też próba włamania nocą do autokaru stojącego na parkingu. Wypchnięto tylko szybę w drzwiach wejściowych, którą zastąpiono znalezionym kawałkiem pleksi. Przy tych wyjazdach i przyjazdach gości, zawiązywały się miłości i miłostki, były łzy przy rozstaniach, a nawet propozycja małżeństwa. Ostatni wyjazd Zespołu do Bułgarii w 2014 r. był pechowy – większość członków dopadła ,,zemsta faraona”. Warte przypomnienia są obozy szkoleniowe w Krasieninie pod Lublinem, gdzie każdy nowicjusz musiał przejść otrzęsiny. Przy nagraniu w TVP Katowice pani reżyser stwierdziła, że dla potrzeb kamery dziewczęta są za słabo umalowane, więc tak się wymalowały, że wyglądały na żywo jak „kokoty”. Niemiłe zdarzenia też się przytrafiały. Do zakwaterowanego w Szkole Podstawowej w Romanowie zespołu z Hiszpanii, włamano się w czasie jego nieobecności, przez okno nad wejściem. Nic nie zginęło, został tylko bałagan i „smród”. Wizyta zespołu z Turcji zakończyła się powrotem jednego z członków z nogą w gipsie, do czego przyczynili się nasi miejscowi „bojcy”. Sprawcy byli znani, ale poszkodowany wyjechał i sprawa umarła. Można lubić i nie lubić folkloru. To co prezentuje Zespół „Kamienica” jest tak zwanym folklorem stylizowanym, starannie wyreżyserowanym i dopracowanym. Jedni mówią, że to pseudo folklor, inni twierdzą, że to sztuka – w sensie artystycznym. Tak od „kuchni”, to jest mrówcza praca, dziesiątki prób, poprawek, często do znudzenia, jedni odchodzą, inni przychodzą i trzeba zaczynać od początku. Jedni przyswajają to łatwiej, inni trudniej, potrzeba cierpliwości, ale wszystko podporządkowane jest koncepcji choreograficznej. To nie jest ten archaiczny, surowy folklor z festiwali w Kazimierzu, czy Busku, gdzie wychodzi kilka „bab”, biorą się pod boki, dwie śpiewają, reszta się drze, ale jest to nagradzane – za autentyczność. Tam nawet za akordeon są punkty ujemne, bo to instrument zbyt nowoczesny. Co daje młodym ludziom bycie w zespole? Przede wszystkim oderwanie się od bezmyślnego ślęczenia przed komputerem. Na zajęciach w zespole początkowe ćwiczenia ukierunkowane są na wyrobienie ładnej sylwetki, wyprostowanej postawy, lekkiego poruszania się, panowania nad rękami, co powoduje, że dziewczyny mają więcej wdzięku. A chłopcy? Chłopcy uczą się obycia towarzyskiego i na pewno nie pójdą chować się w krzakach z butelką piwa „na Fikrowym”. Podziwiam młodych, że nie wstydzą prezentować się w strojach ludowych, czyli starodawnych kieckach i galotach. Sam do kapeli zespołu trafiłem z konieczności. Gdy umarł pan Tadeusz Sędziwy, zabrakło basisty. Panie z „Niteczek” wypatrzyły mnie. Broniłem się, że nie mam pojęcia o kontrabasie, zresztą ciągnęło mnie bardzo do rocka i gitary. Opór mój był jednak za słaby, dostałem do domu kontrabas i podręcznik nauki gry – tak na próbę. Ta próba przekształciła się w 35 lat życia z Zespołem „Kamienica” i powiem krótko – warto było. A gitara (basowa) – cóż – niespełnione marzenie. Autor: Stanisław Bryk Teksty piosenek ze zbioru pani Elsy Hak przepisał Stanisław Bryk Źródło: Kwartalnik ,,Korzenie” nr115, R.: XXX, 4/2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz